Z Partizana, w którym mógł spędzać całe dnie i do dziś czuje zapach tamtejszych korytarzy, odejść nakazała mu miłość do klubu – uważał, że skoro w zespole są lepsi od niego, dla dobra Partizana nie powinien zabierać im miejsca. W Koronie Kielce zrezygnował z roku kontraktu gwarantującego wygodne życie uznając, że to nie fair, by pobierać taką wypłatę i nie być w stanie przez kontuzję dać z siebie stu procent. Legii Warszawa jest tak wdzięczny za daną szansę, że był w stanie w pierwszych miesiącach roli trenera-obserwatora… dopłacać. Aleksandar Vuković bez wątpienia należy do grona osób, których na tym świecie zwyczajnie coraz mniej. Zamiast pieniędzy – przywiązanie do barw. Zamiast łatwych dróg – uczciwe podejście do zawodu. Czy dziewczynie, która nazwała Vuko frajerem, można dać podwyżkę? Dlaczego Serb nazywa siebie kompletnym wariatem i uważa, że młodzi piłkarze nie powinni się na nim wzorować? Czy Magiera potrafi krzyknąć w szatni? Jak Vukovicia wykiwała Korona Kielce? Spotkałem się z Aleksandarem Vukoviciem i porozmawiałem z nim szerzej o pracy trenerskiej, Legii, honorze i dzisiejszej młodzieży. Zapraszam.
Po tylu latach w Polsce myśli pan już bardziej po polsku czy po serbsku?
Różnie, a dlaczego?
Ciekawi mnie, co pan najpierw zrozumiał po akcji w tunelu na stadionie Lecha. Po serbsku “frajer” oznacza – jak napisał pan na Twitterze – kogoś wyjątkowo zajebistego.
W Serbii jest na pewno dużo większa tolerancja na takie odzywki, będąc więc “ofiarą” nie przywiązuję do tego żadnej wagi. Pierwsza reakcja – OK, to mi się nie podoba, ale bardzo szybko o takich rzeczach zapominam. Wielu teraz żąda jakiegoś ukarania tej dziewczyny, a jak dla mnie to ona może teraz nawet podwyżkę dostać. Można kogoś nie lubić, można nazywać go frajerem – ja też parę osób w swoim życiu tak nazwałem i tego się nie wstydzę, bo mam prawo tak o kimś uważać – natomiast nikt nie ma prawa później sugerować, że to zachowanie jest spowodowane czymś innym niż tylko złością po porażce. Rzecznik prasowy Lecha nie wiedząc nic próbuje tłumaczyć to rzekomym moim zachowaniem, którego absolutnie nie było. To mnie trochę smuci. Rozumiem, że mogę być dla tej dziewczyny frajerem. Ale nie mówmy, że coś jej zrobiłem wcześniej, bo tak nie było.
Swoją drogą, chyba w fajnych czasach się obudziliśmy, bo zawsze problemem w polskiej piłce były jakieś poważne incydenty i pogróżki, teraz szum potrafi wywołać niegroźna dziewczyna.
Nie ma co chwalić dnia przed zachodem słońca. Jestem przekonany, że ona zrobiła co zrobiła z tego samego powodu, co trybuna Lecha skandowała “Vuković? Co…?”. Kibice Lecha są na mnie cięci i mogą być, mnie nie zależy na tym, by mnie lubili w Poznaniu. Po co jednak poważni dziennikarze z Poznania jak pan Radosław Nawrot podają, że to było spowodowane czymś, co się nie wydarzyło? W Poznaniu, gdzie mnie nie lubią, przekaz jest taki: biedna dziewczynka musiała tak powiedzieć, bo została wcześniej przez Vukovicia staranowana. Uważam, że to żałosne.
Zawsze nazywał pan siebie kibicem Partizanu, Legii czy z czasem Korony, bardzo pan się utożsamiał z miejscami, w których pan grał. To potęgowało nienawiść względem pana czy wręcz przeciwnie – kibice doceniali pana za tę prawdziwość i oddanie?
O wiele dłużej niż piłkarzem czy trenerem jestem kibicem. Jeździłem na wyjazdy za Partizanem Belgrad, mogę o sobie powiedzieć, że jestem fanatykiem. Fanatykiem, który nigdy nie był chuliganem. Doskonale rozumiem wszystkie możliwe uczucia każdego fanatycznego kibica dowolnej drużyny, więc jako piłkarz nie wyobrażałem sobie grania w koszulce danego klubu bez emocjonalnego przywiązania się do barw. Jako trener dziś chciałbym, by zawodnicy, którzy grają dla klubu, doskonale wiedzieli i pamiętali, że to coś więcej niż miejsce pracy. Humor bardzo dużej grupy osób zależy od tego, jak wiedzie się ich klubowi. Doskonale znam te uczucia i wiem, że większość kibiców woli usłyszeć prawdę. Gdy w Kielcach powiedziałem od razu, że Legia jest dla mnie najważniejszym klubem w życiu i nigdy nie zmienię swojego podejścia, wielu myślało: “Co on opowiada?! Jakim prawem?!”. Każdy kibic po przemyśleniu to jednak uszanuje, bo wie, że tu nie ma żadnej próby przypodobania się w najłatwiejszy możliwy sposób. Najłatwiej byłoby powiedzieć, że Legia jest taka czy taka. Nie tędy droga. Pierwszego dnia nie mogłem powiedzieć, że Korona jest dla mnie ważnym klubem, ale teraz mogę – cieszę się, gdy wygrywa, zawsze będę czuł do niej sentyment i szanował.
W jaki sposób zaszczepić wśród dzisiejszych piłkarzy przekonanie, że Legia to dla nich coś więcej niż miejsce pracy? Niewielu dziś utożsamia się z barwami, wielu myśli raczej kategoriami: fajny klub, dobre miasto, niezłe zarobki, można pograć i się szybko wypromować.
Nie chodzi o to, by każdy stawał się od razu legionistą, nie można tego wymagać. Bardziej chodzi o świadomość wielkości klubu i szacunek. To coś, na co stać każdego profesjonalistę. To nie jest klub, w którym przegrać czy wygrać jest wszystko jedno. Liczba kibiców i wielkość klubu nie powinna być jednak obciążeniem a dodatkowym impulsem i to rola trenera, by presja nie blokowała, a wyniosła na wyższy poziom. Można grać – z całym szacunkiem – dla Bruk-Betu i nie czuć presji czy oddechu kibiców po przegranym meczu. Dla mnie o wiele większą wartość niż wszystkie zarobione pieniądze ma to, że ja jestem dziś w Warszawie i ludzie zaczepiają mnie na każdym kroku. Prędzej czy później każdy zawodnik się o tym przekonuje.
W którym momencie stał się pan wodzirejem szatni? Przyśpiewka “Nie poddawaj się” to już klasyka.
Patrząc chronologicznie to był mecz z Lechią Gdańsk, pierwszy na ławce trenera Magiery. Jestem już w sztabie od jakiegoś czasu, byłem u trenera Czerczesowa, byłem u trenera Hasiego, widziałem szatnię i po zwycięstwach, i po porażkach. Moja rola ograniczała się do obserwacji, nie miałem możliwości – jak teraz u trenera Magiery – uczestnictwa w życiu drużyny. Przeszkadzało mi to, że ta szatnia nie umie się cieszyć po zwycięstwie, ale sam z siebie nie chciałem wyskakiwać przed szereg. Piłkarze byli przyblokowani. Wszyscy kreują Legię na drużynę wyjątkową i nie wiadomo jaką, która ma obowiązek wygrywania, co jest absolutną nieprawdą. Każdy może wygrać i przegrać. Na pewno nie wygrasz, jeśli nie włożysz w mecz maksymalną ilość wysiłku. A jeżeli to zrobiłeś – powinieneś się ze swojego sukcesu cieszyć. Wcześniej to się odbywało na zasadzie, że ktoś krzyknął i ta radość była króciutka, bardzo szybko każdy się rozchodził w swoją stronę. Uważam, że niezależnie od tego, czy piłkarz jest związany emocjonalnie z klubem czy nie, zdecydował się na sport zespołowy i potrzebuje poczucia wspólnoty. Mógł grać w tenisa i wtedy byłby skazany tylko na siebie. Sytuacje po wygranych meczach, tę radość, także można wykorzystać do budowania drużyny.
Spontanicznie wymyśla pan te przyśpiewki czy wszystko jest zaplanowane?
Zaczęło się zupełnie spontanicznie. W tej chwili każdy od nas oczekuje, byśmy po meczu zaśpiewali “Nie poddawaj się”, ale wtedy nie można mówić o spontanie, a spontan zawsze musi być. Pozwalam sobie, by uczucie euforii po wygranym meczu decydowało, co się ze mną dzieje. Uczucie chwili jest najważniejsze.
Dzięki tej przyśpiewce nawet dziennikarze z Serbii sobie ostatnio o panu przypomnieli.
To było po pierwszym filmiku z szatni, gdy obcokrajowcy uczą się słów piosenki, zrobiło to furorę też na Bałkanach. W tej energii i spontanie kibice widzą generalnie ludzi, którzy w Legii zarabiają bardzo dobre pieniądze, ale po zwycięstwach nie to jest dla nich najważniejsze. W tym momencie to stało się fajną wizytówką tej szatni i czymś, co nakręca nas, by iść za słowami tej piosenki. Zaśpiewać można, wygrywać mecze w 90. minucie czy podnosić się po stracie gola jest ciężej.
Jak zmieniła się pana rola w drużynie od momentu przyjścia trenera Magiery?
Mam dużo większą autonomię. Wcześniej tego nawet nie oczekiwałem – byli trenerzy, którzy przyszli ze swoimi ludźmi, ja byłem dla nich kimś z boku, kto miał obserwować i tylko się uczyć. Z trenerem Magierą znamy się wiele lat, darzymy zaufaniem, najwięcej zależało od niego. To on jest szefem i cieszę się, że od początku dał mi do zrozumienia, że bardzo ceni moje zdanie. Mimo że mamy zupełnie inne charaktery, myślimy w wielu kwestiach bardzo podobnie i kierujemy się podobnymi wartościami. Wie, że mi zależy na wygrywaniu tak samo jak jemu. Nie muszę się obawiać, nie muszę się pytać, czy mogę coś zrobić. Trener wie, że wszystko, co robię, robię dla dobra drużyny. Odpowiedzialność jest teraz dużo większa i sam sobie zresztą ją narzuciłem. Uważam, że tylko tak zrobię postęp jako trener. W momencie gdy pracuję a ktoś inny bierze na siebie całą odpowiedzialność, ja nie mam nic do stracenia, uczę się tylko teorii. Nie poznaję tego, co najważniejsze dla trenera. Skrajnych uczuć. Momentów kryzysu, w których trzeba zachować chłodną głowę.
Wydaje się, że ten duet kapitalnie dopełnia się charakterologicznie. Trener Magiera to oaza spokoju, pan potrafi ponieść się emocjom i wybuchnąć.
Śmiejemy się, że czasami to ja jestem oazą spokoju, a trener Magiera potrafi pokazać oblicze, którego wielu by po nim się nie spodziewało. Każdy ma być sobą, w trenerce nie ma miejsca na udawanie. To jakim jesteś człowiekiem decyduje tak naprawdę, w jaki sposób wykorzystasz swoją wiedzę merytoryczną. Możesz mieć największą wiedzę, znać wszystkie cytaty trenerów, natomiast w danej chwili ty się zachowasz według własnego charakteru i osobowości.
Mówiąc szczerze – nie wyobrażam sobie Magiery krzyczącego w szatni.
To takie zgubne myślenie. Wielu myślało też, że Czerczesow wszystkich ustawia po kątach i nie wiadomo jak się drze, a to człowiek, który podczas swojej pracy podniósł głos może ze dwa razy. Trener Czerczesow opowiadał fajną anegdotę w szatni, jak będąc małym chłopcem mieszkał na wsi i prowadził krowę do wodopoju. W pewnym momencie przestała iść. Krzyczał na nią – nic. Machał rękami – nic. Ciągnął na siłę – nic. Zawołał ojca. Ojciec podszedł i powiedział:
– No i po co ty się drzesz? Nie krzycz, pogłaskaj.
No i ojciec pogłaskał krowę, powiedział “chodź, chodź” i krowa za nim poszła. Z zawodnikami jest podobnie – krzyk często bywa wyłącznie destrukcyjny. Czasami mogę wyglądać na wariata, ale mam w sobie kontrolę i na pewno nie zacznę krzyczeć na drużynę, gdy ona tego nie potrzebuje. Kibicom się wydaje, że moment na krzyk jest wtedy, gdy wynik jest niekorzystny. Niekoniecznie, jest właśnie odwrotnie. Trzeba to wyczuć.
Natomiast co do Jacka uważam, że zrobił naprawdę wielką rzecz. Ludzie tego nie doceniają, przypisują to nieprawdopodobnemu potencjałowi drużyny. Legia oczywiście ma wielki potencjał, ale to, że na ostatniej prostej jesteśmy w ścisłej czołówce i potrafiliśmy to połączyć meczami w europejskich pucharach, to dowód na jego wielkie umiejętności. Jeśli przeanalizujemy, nie do pobicia będzie argument o tym, że wszystkie polskie drużyny włącznie z Legią najwięcej tracą w lidze, gdy grają w europejskich pucharach. Tak po prostu jest – traci się energię fizyczną i mentalną. A my nie tylko dotrzymaliśmy kroku, a wręcz dogoniliśmy resztę stawki. Jeśli dotrzymamy tego szaleńczego tempa i zdobędziemy mistrza, zrobimy naprawdę dużą rzecz.
Znając Magierę z boiska przeczuwał pan, że to może być materiał na trenera? Wszyscy mówią, że to człowiek, który świadomością wyrastał poza piłkę nożną. Wszyscy szli do knajpy – on na uniwersytet.
Taki był Jacek. Każdy zdawał sobie sprawę, że to człowiek poukładany i myślący szerzej niż przeciętny piłkarz. Nie, nie mogłem wiedzieć, czy on będzie trenerem.
A z czego go pan zapamiętał jako piłkarza? Pierwsze skojarzenie.
Pamiętam go jako kogoś, kto – o czym mu często przypominam – bardzo źle reagował na to jak trener sadzał go na ławce. Mimo że to spokojny człowiek, nie potrafił ukryć swojej frustracji i nie okazywać tego wobec reszty drużyny. Teraz jako trenerzy często zwracamy uwagę, kto jest na ławce destrukcyjny, a kto tylko niezadowolony.
Jak reagował?
Uznajmy, że miał twarz człowieka, który jest bardzo, bardzo niezadowolony. Tak niezadowolony, że nie da się tego nie zauważyć (śmiech). Ale tak generalnie to był bardzo wartościowy zawodnik, sumienny, na którego zaangażowanie zawsze można było liczyć.
W szatni ma pan wielu kolegów z czasów piłkarskich. Co musi zrobić trener, by to pogodzić? Gdzie jest granica?
Jest mi lżej, że jestem tylko asystentem. Gdy prowadziłem Legię w meczu z Wisłą i trzeba było podjąć decyzję, by jednego czy drugiego zawodnika, z którym grałem, zdjąć…
Radoviciowi się nie spodobało.
Dobry kolega, chłopak, którego wprowadzałem do Legii. Podjąłem taką decyzję, bo uważałem, że tak powinienem zrobić. Czas mija i będę miał coraz mniej takich sytuacji. Ale nie boję się tego, bo wierzę, że jestem człowiekiem sprawiedliwym i potrafię być stanowczy nawet dla najlepszych kumpli. Od początku moja współpraca z zawodnikami, których znałem z boiska, układa się bardzo dobrze też dlatego, że oni mają wyczucie i wiedzą jak się zachować. Zrozumieli, że moja rola jest już inna i nie oczekują tego poziomu koleżeństwa, który był już wcześniej. Z Rado chodziliśmy kiedyś codziennie na kawę, teraz to niemożliwe.
Czego dowiedział się pan o zawodzie trenera podczas meczu, w którym pan prowadził zespół? Co zaskoczyło, gdzie ma pan braki, co okazało się najtrudniejsze?
Zaskoczył mnie na pewno poziom stresu. Jak mówiłem – wcześniej byłem w sztabie tylko w pozycji obserwatora, przeżywałem mecz jak kibic. Zależy ci na wyniku, ale jednocześnie wiesz, że nie masz na nic wpływu. Gdy odpowiedzialność jest większa, stres jest ogromny. Pewnie było to też związane z tym, że to pierwszy raz, z czasem aż tak się pewnie nie będę stresował. Teraz zauważam, że można sobie z tym radzić i wykorzystywać do pozytywnego nakręcania się. Przez dwa lata bycia asystentem-obserwatorem nauczyłem się tyle, co przez ten tydzień, gdy musiałem samemu przygotować drużynę, wybrać skład, poprowadzić ją podczas meczu. Mogłem po tym spotkaniu stwierdzić, że to nie dla mnie, ale wprost przeciwnie – umocniłem wewnętrzne przekonanie, że to jest to. Jeszcze bardziej chcę iść tą drogą.
Bardziej przeżywał pan mecze jako piłkarz czy jako trener z ławki?
Jako piłkarz bardzo przeżywałem. Tylko w Grecji – już się przyznam – miałem dwa okresy, kiedy odpocząłem. Tak mi zależało, tak to przeżywałem, że chyba właśnie przez to musiałem tak szybko zakończyć karierę. Miałem 33 lata i byłem wyczerpany psychicznie. Bardzo mnie denerwowali koledzy, którzy pięć minut po porażce w autokarze już mieli się dobrze. Byłem zły na siebie, że nie potrafię tak żyć. Zazdrościłem im. Nie potrafię pójść do domu i czuć się super mimo porażki. Szczerze powiem, że to nie jest dobre. Dla drużyny bardziej przydatny może być ktoś, kto szybko wraca do codzienności. Jako trener będę dbał o to, by drużyna nigdy nie była obojętna, ale też by nie popadała w tak skrajne podejście jak ja.
Wyobrażam sobie pana w Partizanie i widzę człowieka, który jest w siódmym niebie, że może trenować na obiektach, na których trenowali idole, chodzić tymi samymi korytarzami, spotykać ich na co dzień. Mam wrażenie, że młodym chłopakom tego często brakuje.
Ale ja nie jestem dobrym przykładem, bo jestem kompletnym wariatem. Jak byłem w Partizanie, to nie chciałem w ogóle opuszczać klubu. Do dzisiaj czuję zapach szatni, zapach korytarzy. Widziałem tych wszystkich ludzi i trenerów, którzy grali dla Partizana i byłem wniebowzięty. Ale widziałem, że koledzy tak do tego nie podchodzili jak ja. Młodzi często mają swoje cele i trafiają do klubu jak do miejsca pracy. Dopiero później się przywiązują, to też jest jakaś droga. Brakuje tego trochę… Może nie, “brakuje” to złe słowo. Po prostu tego nie ma. Ja jestem przykładem, że takie przywiązanie nie zawsze pomaga, nie zawsze jest dobre. W Partizanie zagrałem dwa sezony, zdobyłem mistrzostwo, ale ta moja szaleńcza miłość dla tego klubu tak naprawdę nie pomagała. Wystarczy wyobrazić sobie gościa z Żylety, który ma umiejętności na pierwszy zespół. Niekoniecznie musiałby być bardziej wydajny niż piłkarz z zewnątrz. Czasami więcej zdziałasz będąc obojętnym. Nic cię nie dotyczy, jesteś sfiksowany tylko na dobrej grze. Dla mnie to była kwestia życia i śmierci.
Co pana blokowało? Łapał pan czerwone kartki z przemotywowania?
Mam dobry przykład. Ivica Iliew, który grał w Wiśle Kraków i z którym znam się dobrze, bo jesteśmy z tego samego rocznika i w juniorach zdobywaliśmy wspólnie mistrzostwo. Ivica wówczas nie żył Partizanem tak, jak ja żyłem. Rozmawiając o kontrakcie z Partizanem on stawiał warunki. Myślał wraz z doradcami na zasadzie: “Nie postawię takich warunków, to mogę być olewany. Powiedzą, że to jest nasz chłopak, powoli, mamy czas, on i tak nic nas nie kosztuje, dajmy szansę komuś innemu”. To bardzo dobre myślenie. Jak ja trafiłem na rozmowę do dyrektora sportowego powiedziałem, że mogę podpisać kontrakt dożywotnio i nie potrzebuję żadnych pieniędzy. Oczywiście to się dyrektorowi spodobało i podpisałem sześcioletni kontrakt. Nie poprawiło to jednak mojej sytuacji i szans zaistnienia w drużynie.
Druga sprawa – dla niego gra w barwach Partizana była po prostu kolejnym krokiem kariery piłkarskiej. A dla mnie to było wszystko. To automatycznie narzucanie presji na siebie. Stawiasz samego siebie w sytuacji, że musisz. Dopiero w Legii zacząłem funkcjonować na takich zasadach jak Ivica Iliew w Partizanie Belgrad i wyszło mi to na dobre. Nie tłumaczę się, że tylko dlatego nie zagrałem większej liczby meczów dla Partizana, liczyły się też umiejętności. Będąc tak sfiksowany na punkcie klubu uznałem, że są lepsi ode mnie i dla Partizana lepiej będzie, jeśli tam nie będę grał.
To pan generalnie był wdzięcznym partnerem do rozmów kontraktowych.
Nie, potrafię być też bardzo twardym negocjatorem. Z Legii za drugim razem odszedłem przez pieniądze i to przez śmiesznie małą kwotę. Chodziło o 20 tysięcy euro w skali roku. Zależało mi bardziej na zasadach i poczuciu, że jesteś doceniany. Wtedy w Legii nie byłem doceniany i nie żałuję tego odejścia, postąpiłem honorowo. Po tylu latach w Legii dostałem o wiele lepszą propozycję nawet z Bełchatowa. Co na to Legia? Zaproponowała mi gorsze pieniądze od przeciętniaków, którzy w drużynie nie zagrali jednego meczu. Uważam, że to nie fair, dlatego odszedłem. Do dzisiaj niektórzy potrafią mi powiedzieć, że myślałem o pieniądzach. Jeśli dotykamy sprawy honoru, prawo na mówienie o nim wykupiłem sobie w Koronie Kielce. Dosłownie wykupiłem. Miałem kontrakt na cały sezon i wiedziałem o tym, że mogę przez 12 miesięcy leżeć na łóżku i się masować i przy tym zarabiać miesięcznie naprawdę bardzo duże pieniądze. Powiedziałem, że tego nie chcę. Rozwiązałem kontrakt.
Powiedział pan wtedy, że jeśli nie jest pan w stanie grać na sto procent, to nie chce pan grać w ogóle.
Dlatego mówię – dosłownie wykupiłem sobie prawo, by mówić o honorze. A do dziś ludzie mówią mi, że z Legią nie dogadałem się o pieniądze. W Koronie przeszło to zupełnie bez echa.
Zgadzam się, nie zyskał pan za to należytego szacunku.
Wielu ludzi w Kielcach w ogóle o tym nie wie, a zrobiłem coś, czego 99,99% zawodników by nie zrobiło. Zresztą koledzy mówili mi, że jestem nienormalny. Nie poczułem ze strony pewnych osób w Koronie zwykłej wdzięczności. Jako trener asystent pracowałem za niecałe 10% swoich zarobków piłkarza, podpisałem kontrakt na rok. Po pół roku udanej pracy i utrzymaniu się w lidze przyszedł trener Tarasiewicz. Zupełnie to rozumiem, że nie widział mnie w swoim sztabie, normalna rzecz. Prezes Paprocki wezwał mnie do siebie na rozmowę i powiedział:
– Słuchaj, Vuko. Pół roku kontraktu jeszcze ci zostało. Jestem teraz w takiej trudnej sytuacji… Trochę niewdzięcznej… Czy jest szansa, żebyśmy ten kontrakt rozwiązali?
(Vuko podśmiewa się) Ja naprawdę się w sobie uśmiechnąłem, bo to aż brzmi śmiesznie. Na kontrakcie, którego się zrzekłem, mogłem w tym samym czasie zarobić tę kwotę w pół miesiąca.
– Jak pan myśli, będę z panem walczył? – odpowiedziałem.
Nie było z ich strony inicjatywy, by wymyślić dla tego człowieka inne zajęcie w klubie, by mógł zarobić te 5% starego kontraktu, które chwilę temu dobrowolnie zostawił w kasie.
Polscy prezesi myślą czasem, że jedni grają dla pieniędzy, drudzy tylko dla miłości do klubu.
W Legii ruszyło się to w bardzo dobrą stronę. Nie każdy były zawodnik nadaje się do pewnej roli, ale wielu się nadaje i dobrze, że dostają szansę, bo postawienie na nich zwiększa prawdopodobieństwo sukcesu. Raz, że to są ludzie, z którymi można się utożsamiać, dwa – najczęściej to ludzie, którzy się zaangażują w pełni. Tak samo nigdy nie będziemy traktować gorzej chłopaka z akademii od kogoś, kto do klubu trafił na kontrakcie. Ale – co jasne – musi być wystarczająco dobry, nic na siłę. Niektórym wskoczenie na dobry poziom zajmuje mniej, niektórym więcej, ale jest w akademii Legii paru chłopaków, którzy dobrze rokują.
Kto jest teraz największą perełką?
Jest zasada, żeby o młodych mówić jak najmniej. Jak im się dodaje skrzydełek, ciężko ich utrzymać za nogi.
Pan w ogóle potrafił dogadać się z pokoleniem smartfonów?
To bardzo dobre doświadczenie. Każdy z mojego pokolenia przeżywa podobny szok, gdy spotyka się z młodzieżą. Jestem z tych, którzy bardzo szybko starają się przystosować do nowej rzeczywistości. Zmieniać młodzież, mówić im jak to było w naszych czasach – nonsens. Trzeba zdać sobie sprawę, że ktoś taki jak Vuković, kto zagrał prawie 300 spotkań na najwyższym poziomie w Polsce czy Serbii, czy ktoś nawet z dużo większymi osiągnięciami, jest w zasadzie… Nie powiem, że nikim, ale taki ktoś ich nie interesuje. Oni się uważają za najlepszych na świecie. Neymar, Messi czy Ronaldo to goście, do których można czuć respekt. Reszta to – cytując koleżankę – frajerzy (śmiech). Trzeba się do tego dostosować. Trzeba pracować z nimi według ich sposobu myślenia, mentalności.
Zawsze ludzie mnie pytali, jaka jest różnica między polskim a serbskim piłkarzem. Wcześniej mówiłem, że pewność siebie. Polskim piłkarzom jej brakowało, nie byli przekonani o własnej wartości. U serbskich przesada była w drugą stronę, mniemanie nie wiadomo jakie. W Polsce w sumie dobrze, że się to zmienia. Młodzi się bujają, uważają się za lepszych niż rzeczywiście są, ale w sporcie to lepsze niż niedocenianie się. Kwestia wykorzystania tego w odpowiedni sposób i sprowadzenia na ziemię, kogo trzeba.
Były z tym problemy?
Podoba mi się to, że ci najbardziej utalentowani mają najlepsze podejście. W zasadzie każdy taksówkarz w Belgradzie mógł być piłkarzem, ale albo się zakochał, albo zajął się czymś innym. Utalentowani ludzie dają radę, gdy mają dobre podejście. Zagrożenia następują, gdy coś im się uda. Zadowolą się czy będą dążyć do czegoś więcej? Młodzi ludzie w Polsce mają szczęście, że mają przykład rodaka, człowieka stąd, który ma wszystkie cechy idealnego piłkarza. Mógł spocząć na laurach a i tak byłoby dobrze, lecz ciągle ma potrzebę zrobienia jeszcze czegoś. To najlepszy bodziec dla młodych, tak jak Małysz był inspiracją dla Stocha. Piłkarz potrzebuje dowodu. Często mówi się o pracy mentalnej z zawodnikami. Można wiele im mówić, przekonywać, że się nadają, że są lepsi, ale póki nie będą mieli dowodu w postaci wygranego meczu – czy nawet szczęśliwego remisu 3:3 z Realem – nie uwierzą. Tak jest z Lewandowskim dla młodych – widzą i wiedzą, że można. To więcej niż cały system szkolenia.
Co jest najbardziej ekscytującego w pracy trenera? Nie mógł pan się zdecydować przez jakiś czas, czy woli pan bycie ekspertem, skautem, menedżerem czy trenerem.
Po karierze byłem wyczerpany pod każdym względem – i przez problemy zdrowotne, i psychicznie. Po prostu miałem dosyć. Myślałem wtedy o zawodzie, który nie będzie aż tak angażował. Może menedżerka? Pojechałem na wakacje na dziesięć dni. Za miesiąc pojechałem też drugi raz, co zdarzyło mi się pierwszy raz w życiu. Sytuacja się kompletnie zmieniła. Byłem maksymalnie zresetowany i stwierdziłem, że życie w drużynie, uczestniczenie w tym kotle, to jest moje życie. Pół roku potrzebowałem po karierze, by zdecydować. Boisko, szatnia, piłka, mecze, team spirit, porażki, zwycięstwa. To mnie interesuje, a nie załatwienie kontraktu tego czy innego zawodnika.
Też ta praca jest chyba nie do końca zgodna z pana osobowością. Dobry menedżer musi trochę kręcić, manipulować.
Z urzędu jesteś zobowiązany do tego, żeby wychwalać swój produkt, niezależnie od tego, czy w niego wierzysz. Rzeczywiście wolę pracę opartą na mniejszej potrzebie manipulowania.
Nie boi się pan, że w momencie, gdy stanie się pan pierwszym trenerem – co prawdopodobnie nie nastąpi od razu w Legii Warszawa – nie będzie się pan umiał tak zaangażować? Legia jest pana klubem i to przychodzi naturalnie. A właśnie przez to oddanie dużo pan zyskuje.
Nie ukrywam, że zdaję sobie sprawę, że jest pewne ryzyko. To się zmieni, gdy będę pracował w innym klubie. Ludzie się przekonają, że ten mój charakter i zaangażowanie będą takie same. Nie potrafiłbym być trenerem drużyny X i nie walczyć o nią tak jak o własną rodzinę. Na pewno zdaję sobie sprawę, że całe życie w Legii nie będę pracował. Nie jestem Fergusonem i nie żyjemy w czasach, gdy to możliwe. Chyba, że zdecydowałbym się na to, by być całe życie asystentem. Celuję jednak w pracę pierwszego trenera. Nastąpi moment, gdy w paru klubach trzeba będzie popracować. W tej pracy nie ma co planować, teraz planuję tylko to, by wygrać z Koroną Kielce.
Generalnie praca trenera to w Polsce bardzo trudny i niewdzięczny zawód, ponieważ jest to kraj, w którym bardzo szybko niszczy się autorytety, sprowadza ludzi do poziomu nie nadawania się. Dla mnie to niepojęte. Da się wyczuć w powietrzu, że opinia publiczna nie szanuje praktycznie żadnego trenera. Nawałka jeszcze się broni, ale już na niego czyhają i zaraz będą mówić, że z takimi piłkarzami każdy by zrobił taki wynik. Skorża? Nie nadaje się. Michniewicz? W słabym stylu grała Termalica, gdy była na drugim miejscu i miała dziesięć punktów więcej niż Legia. Probierz? Wariat. A wszyscy to bardzo dobrzy trenerzy, którzy pracują w określonych warunkach i z określonym materiałem. Polski Mourinho, polski Guardiola… Dlaczego porównuje się ich do ludzi, którzy prowadzą Neymarów i Suarezów? Pół żartem zastrzegam sobie, że jak będę trenerem, to mogą o mnie mówić, że jestem tylko serbskim Probierzem, serbskim Nowakiem czy serbskim Fornalikiem. Nie chcę być ani Kloppem, ani Simeone. To pierwszy krok do tego, by ci sami ludzie sprowadzali cię później do parteru. Pomimo wielu spraw, które czynią ten zawód ekscytującym, pracujemy w czasach, w których zdobycie powszechnego autorytetu jest praktycznie niemożliwe. Totalny absurd.
A propos, pan jako jeden z nielicznych wypowiadał się pozytywnie o trenerze Hasim.
Nie wyobrażam sobie, by było inaczej, gdy jestem jego bliskim współpracownikiem.
To lojalność, którą warto docenić.
Poza tym wolę na pewne rzeczy patrzeć zawsze obiektywnie. Środek pomocy Legii jest zbudowany przez trenera Hasiego. Kopczyński, Vadis, Moulin. Moment, w którym trener Hasi się znalazł, nie byłby łatwy dla każdego trenera. Niemożliwe, by tak szybko poukładać zupełnie nową drużynę, z tak dużymi wymaganiami i po dużym sukcesie. Plan minimum – wykorzystanie dobrego losowania w eliminacjach do Ligi Mistrzów – został spełniony. Nikt nie chciał zwrócić uwagi na fakt, że na pierwszy mecz Ligi Mistrzów wyszło tylko trzech piłkarzy, którzy grali w ostatnim meczu ligowym o mistrzostwo Polski. Malarz, Jodłowiec i Guilherme na nie swojej pozycji. Na środku obrony zagrało dwóch nowych piłkarzy z poziomu Ekstraklasy, którzy grali ze sobą pierwszy mecz i to od razu w LM. Kompletnie przebudowany skład, który nie miał prawa zaistnieć niezależnie od tego, kto by trenował. To nie mogło się udać. Byśmy się dobrze zrozumieli – nie mówię, że wszystko było u trenera Hasiego idealne. Oczywiście, że nie. Nie chcę dołączać jednak do grona ludzi, którzy nie zwracają uwagi na fakty i obiektywne przeszkody.
Kiedy pan będzie gotowy do pracy pierwszego trenera?
Tak naprawdę ten moment może nastąpić w każdej chwili. Nie czuję się niegotowy. Trenerem jesteś lub nie jesteś. Nie mówię, że już nim jestem, ale jeżeli mam być, mogę się sprawdzić już teraz. Doświadczenie można zdobyć tylko pracując. Moment mojej gotowości jest też uzależniony od dokumentów, które muszę zrobić. Jestem na poziomie UEFA A, walczę o to by się dostać na UEFA Pro, ukończenie kursu trochę też potrwa, choć gdy zapiszę się na kurs, będę miał już de facto uprawienia. Jestem na tyle odważny, że byłbym gotowy podjąć wyzwanie w każdej chwili. Z drugiej strony nie ma pośpiechu. Jestem zadowolony z mojej roli, spełniam się maksymalnie.
Mówił pan, że za szansę w Legii był pan nawet w stanie dopłacać.
Dostałem szansę jako ktoś, kto nawet nie rozpoczął kursu trenerskiego. Mogłem być w klubie i się przyglądać. Odbieram to jako bardzo duży ukłon w moją stronę. Już powoli zaczynam się czuć jednak pełnowartościowym trenerem, który wykonuje swoją robotę. I zdaję sobie sprawę, że jestem o wiele, wiele tańszy niż wszyscy poprzedni asystenci trenera w Legii.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Fot. FotoPyK
***
Jeśli spodobał ci się wywiad, zapraszam na trzy poprzednie odcinki cyklu.
Wywiad z Zuzą Walczak, groundhopperką: Wolę derby gminy niż derby Madrytu. Co mnie obchodzi jakiś Madryt?
Wywiad z Arkadiuszem Głowackim m. in. o sposobie na długowieczność: Czuję się jak Benjamin Button
Wywiad z Michałem Listkiewiczem o VAR i przeszłości sędziowskiej (dużo anegdot): Ten mały jest słaby, ale może coś kiedyś z niego będzie. Messi, podpisz się mojemu przyjacielowi!
Wszystkie odcinki cyklu możesz przeczytać TUTAJ.