Wiadomo, że EFL Cup to nie jest najbardziej prestiżowe trofeum w futbolu, ale każdy puchar w gablocie pachnie zwycięstwem i podobnie jest z tym wręczanym za rywalizację ekip z pierwszych czterech angielskich lig. Southampton i Manchester United o motywację nie musieli się martwić – pierwsi są typowym średniakiem, więc każdy wygrany turniej to dla nich duża sprawa, zaś Manchester o mistrzostwie może raczej zapomnieć i jakakolwiek osłoda jest bardzo mile widziana. Efekt: obejrzeliśmy znakomity mecz i choć cieszą się tylko zwycięskie Czerwone Diabły, to również pokonani mogą bez wstydu spoglądać w lustro.
Na przykład, a może przede wszystkim, Gabbiadini. Kiedy opuszczał Neapol raczej nie mieliśmy o nim zbyt dobrego zdania, bo brakowało mu umiejętności względem Milika, a gdy Polak doznał kontuzji, to Sarri przesunął Mertensa na szpicę, rezygnując z usług Włocha. Gabbiadini wybrał się więc do Southamptonu, zespołu odpowiadającemu jego możliwościom. Ot, czasem coś strzeli, czasem nawet lepszym od siebie, ale generalnie – bez szału i bez tragedii. No bo szczerze, kto by go widział w jakimkolwiek finale i to jeszcze wymierzającego trzy ciosy Manchesterowi United? Tymczasem Włoch właśnie trzykrotnie znalazł sposób na de Geę:
– z bliska wykończył cudowną akcję Cedrica, który poszedł skrzydłem i zagrał mu malinkę
– po dośrodkowaniu Warda-Prowse’a założył kanał de Gei
– wykazał się sporym sprytem i idealnym wolejem zaskoczył hiszpańskiego bramkarza, który nawet się nie ruszył;
I wszystko ładnie, tyle że ostatecznie Włoch hattricka nie może sobie zapisać, bo sędzia pierwszej bramki nie uznał – asystent machnął chorągiewką, kompletnie niepotrzebnie, spalonego nie było. Zamiast trzech bramek są więc dwie, ale zasług Gabbiadiniego dla swojej drużyny i tego meczu to nie umniejsza – Święci przegrywali już 0:2 i bez Włocha nie mogliby mieć większych złudzeń.
Czerwone Diabły nie grały wybitnego meczu, ale były za to skuteczne aż do bólu. Oczywiście główną rolę musiał odgrywać Zlatan – Szwed ślicznie przymierzył z rzutu wolnego i pewnie, trochę więcej mógł zrobić Forster, ale takie torpedy sygnowane nazwiskiem Ibrahimovicia wpuszczali lepsi bramkarze od niego. Później gola dołożył Lingard, uderzając trochę jak w snookerze – niby niezbyt mocno, a piekielnie celnie. Piłka sunąc po murawie wpadła obok słupka.
Southampton w tym czasie zwyczajnie się motał, walczył z błędem sędziego i własną nieskutecznością. Próbował Ward-Prowse, próbował Tadić, ale świetnie bronił de Gea, który był dzisiaj jak mur, długo wyglądający na taki nie do przebicia. No, dopóki nie walnął Gabbiadini a sędzia przestał się wtrącać.
Po drugiej bramce Włocha United trochę siadło i wyglądało jakby ten mecz zaczynał im uciekać. Święci zagrażali coraz częściej i było czuć jak wielką mają ochotę na wygraną, ale znów się zacięli i piłka nie chciała zatrzepotać w siatce. Gabbiadini tym razem kopnął obok niewłaściwej strony słupka, spudłował też Stephens, poprzeczkę obił Romeu, bombę Redmonda odbił de Gea. A skoro w tym meczu dostaliśmy już zobrazowanie jednej piłkarskiej maksymy – tej o 2:0 i niebezpiecznym wyniku – to w 87. minucie dostaliśmy drugą.
„Niewykorzystane sytuacje się mszczą”, obraz na zielonym płótnie, autor: oczywiście Zlatan Ibrahimović. Szwed dostał idealne dośrodkowanie od Herrery i z bliska głową pokonał Forstera. Gabbiadini pisał swoją ładną historię, ale kropkę nad i postawił ostatecznie Zlatan – taki jego urok. 3:2, koniec.
Mourinho ma więc swoje pierwsze trofeum z United (poza Tarczą Wspólnoty), a jest jeszcze w grze o FA Cup i Ligę Europy. Jeśli sięgnie choćby po jedno trofeum, to ten sezon – jak na debiutancki w roli menedżera Manchesteru – będzie trzeba ocenić jako co najmniej przyzwoity. A jeśli odbędzie się to z jednoczesnym awansem do przyszłorocznej Ligi Mistrzów – przyzwoity ze sporym plusem.