“Zawsze życzę Realowi Madryt porażki, chcę, żeby szło im jak najgorzej”, “Dziękuję ci Kevinie Roldanie, od ciebie wszystko się zaczęło”, “Osiem punktów nad wami, jebane Hiszpaniki. Wygraliśmy waszą ligę, zaraz wygramy też puchar waszego króla!”. Pisanie obszernej sylwetki Gerarda Piqué dla mnie jako kibica Realu Madryt było dość osobliwym doświadczeniem. Większość cytatów czy innych odstawianych przez niego akcji siłą rzeczy musiałem znać na pamięć, odświeżałem sobie jedynie daty i chronologię. Pamiętam, jak przez lata wyklinałem go od najgorszych, posyłałem w sto diabłów, a po manicie na Camp Nou w pierwszym sezonie José Mourinho i pokazanym przez Piqué geście otwartej dłoni na drugi dzień przed ważnym kolokwium dostałem gorączki.
Gerard Piqué, nawet jeśli jestem wielkim fanem jego piłkarskiego talentu, nigdy nie będzie moim ulubionym piłkarzem, a jego słowa pewnie jeszcze nie raz, nie dwa i nie sto wyprowadzą mnie z równowagi. Nie wiem, co musiałoby się wydarzyć, bym nagle przestał go postrzegać jako jednego z najzagorzalszych wrogów tego, czym żyję od dzieciaka, od czasów, gdy biegałem po podwórku w podrobionej koszulce brazylijskiego Ronaldo.
Tak czy inaczej, im bardziej z każdym sezonem udawało mi się dystansować się od toku rozumowania przeciętnego “hala dzieciaka”, tym częściej zacząłem się łapać na tym, że tak po prawdzie, jego sposób myślenia w niczym nie różni się od tego, który na co dzień prezentuje zdecydowana większość kibiców czy to Barcelony czy też Realu. Jedyne różnice – Piqué nie ogląda meczów najbliższej swemu sercu drużyny w telewizji, lecz po prostu pomaga jej na boisku, jest rozpoznawany na całym świecie i – co najistotniejsze – po prostu nie boi się głośno mówić o tym, co w głębi duszy czują miliony ludzi porozsiewanych po wszystkich zakątkach planety. To, po której stronie stoimy schodzi natomiast na dalszy plan. W lidze takiej, jak hiszpańska – chcąc nie chcąc – dopingowanie któregoś z dwóch największych klubów zawsze idzie bowiem w parze z antykibicowaniem największemu antagoniście. Proporcje zaś są zazwyczaj niezwykle zbliżone.
O ile jeszcze jako nastolatek każdy mecz swojej ukochanej drużyny potrafisz wciąż przeżywać w identyczny sposób, o tyle – przynajmniej w moim przypadku – z wiekiem po zwycięstwach z drużynami pokroju Espanyolu, Betisu czy Osasuny odczuwasz po prostu ulgę. Ot, najzwyczajniej w świecie wypełnienie obowiązku i uniknięcie wpadki. Wiele do stracenia, do zyskania – jedynie brak kpiących uśmieszków po drugiej stronie barykady. Oglądasz, ewentualnie puszczasz sobie powtórki bramek, jeśli któraś wpadła ci w oko, a następnie zapominasz.
Myślę, że w pewien sposób można nawet nazwać to swojego rodzaju przekleństwem. Przekleństwem, z którym jednak musisz się liczyć, wspierając klub wygrywający na co dzień – strzelam – 85 procent spotkań. Naturalną koleją rzeczy zaczynasz więc szukać dodatkowych impulsów, czegoś, co wzbudziło by w tobie emocje większe niż ogrywanie na pół gwizdka ekip, które zwyciężyć z Realem czy Barceloną mogą co najwyżej w myśl zasady, że raz na ruski rok to i ślepemu psu na obcej wsi uda się zadowolić. Koniec końców w czubie kolejność między sobą i tak ustalą przecież dwa, góra trzy zespoły.
Zwycięstwo Realu z Deportivo jest czymś zupełnie normalnym, porażka Barcelony u siebie z Alaves, która przybliża twój klub do osiągnięcia celu – już nie. W Lidze Mistrzów celem minimum za każdym razem jest z kolei zajście dalej niż odwieczny rywal. W moim przypadku, przyznam szczerze, podlane jest również strachem przed ewentualną konfrontacją w finale. Uznanie nawet minimalnej wyższości “tych drugich” w rozstrzygającym starciu Champions League byłoby bowiem czymś, z czym nie mogłoby się równać żadne 2:6 czy 0:5.
Jeśli mam być szczery, przyznam otwarcie, że bardziej niż kompromitacja Barcelony z PSG w tym sezonie ucieszyła mnie jedynie wygrana Realu w derbach Madrytu. Bardziej niż pokonanie Alaves czy Celty cieszyły mnie zaś remisy Barcelony z chociażby Malagą czy Villarrealem. Odrobinę uradowało mnie nawet wczorajsze zwycięstwo Dumy Katalonii z Leganés. Stało się tak jednak z prostej przyczyny – pomimo trzech punktów fani “Blaugrany” i tak wieszali na drużynie psy, a słuchanie o “końcu cyklu” Luisa Enrique było miodem na moje białe serce.
Choć pisanie tego typu rzeczy wprost w ostatecznym rozrachunku pewnie i nie brzmi zbyt dobrze, to jednak jako ktoś, kto w całej tej społeczności “kibiców sukcesu” siedzi od kilku ładnych lat, wiem, że nie chodzi tu wyłącznie o mój wynaturzony sposób myślenia, lecz o powszechnie występujące zjawisko, które jednak w jakimś stopniu wciąż pozostaje tematem tabu i z założenia nie stawia w dobrym świetle fanów największych europejskich potęg.
Z drugiej strony, odnoszę wrażenie, że chociażby w Ekstraklasie wykształcenie podobnego myślenia jest znacznie bardziej skomplikowane – w naszej lidze na porządku dziennym jest przecież to, że każdy jest w stanie wygrać z każdym. Jasne, porażka Lecha ucieszy kibica Legii i na odwrót, ale – z kimkolwiek by się przytrafiła – do rangi wielkiej sensacji z racji mniejszych dysproporcji między najlepszymi zespołami i resztą stawki urastać będzie co najwyżej od święta. Tak, jak wspomniana porażka Barcelony z PSG cieszyć mnie będzie bardziej niż wygrane spotkanie bez historii z Granadą, tak nigdy porażka Lechii nie ucieszy mnie bardziej niż wygrana Arki Gdynia.
Trzeba bowiem mocno zwrócić uwagę właśnie na to, że wpadki największego wroga cieszą szczególnie wtedy, gdy przytrafiają się rzadko i z wymierną korzyścią dla klubu, który wspierasz. Chyba każdy z kibiców Realu czy Barcelony gdzieś z tyłu głowy ma bowiem zakodowane, że “Los Blancos” czy “Blaugrana” bijące się o utrzymanie w Primera División stanowiłyby o śmierci pielęgnowanej przez dziesięciolecia pięknej rywalizacji. Rywalizacji, w której naturze leży i – jeśli nagle nie nastąpi się jakiś nadprzyrodzony kataklizm – leżeć będzie zawsze rozkoszowanie się niepowodzeniami przeciwnego obozu. Przy jednoczesnej modlitwie, by ten broń Boże nie zniknął z powierzchni ziemi. By cała ta karuzela nie zwalniała tempa ani na moment.
Ban