O tym, że rywalizacja o miejsce między słupkami ma w futbolu charakter wybitnie zero-jedynkowy, nie trzeba nikogo na siłę przekonywać. Wóz albo przewóz – albo broni jeden, albo drugi. Na półśrodki nie ma miejsca. W Hiszpanii najdobitniej przekonali się o tym w ostatnich latach w Realu Madryt. Najpierw na dłuższą metę nie wypalił system podziału w zależności od rozgrywek między Diego Lópezem i Ikerem Casillasem, następnie zaś nie do pogodzenia okazała się jednoczesna obecność w klubie Casillasa i Keylora Navasa. Tego lata z podobnym problemem zmierzyć musiała się z kolei Barcelona.
Choć w Katalonii sytuacja może i nie była aż tak kwaśna, ponieważ w centrum wydarzeń nie znajdowała się klubowa legenda, koniec końców również zorientowano się, że w ten sposób najzwyczajniej w świecie się nie da. Jeśli wiec nagle nie wydarzy się jakiś hitchcockowski zwrot akcji, ani nie nałoży się na siebie kilka klęsk żywiołowych, za sekundę stanie się to, o czym mówiono już od kilku dni – kontrakt z Manchesterem City podpisze Claudio Bravo, zaś rola podstawowego golkipera przypadnie Marc-André Ter Stegenowi.
Nie jest tajemnicą, że Niemiec od dłuższego czasu chodził ze zniesmaczoną miną i stroił fochy spowodowane brakiem regularnych występów. Choć w zeszłym sezonie zaliczył on 26 oficjalnych spotkań, czyli – jak na rezerwowego bramkarza – całkiem sporo, wciąż był to wynik zdecydowanie poniżej jego ambicji. Pierwszy skład albo nara. A że Barcelona mimo wszystko w Ter Stegenie widzia duży potencjał, nie mogła pozwolić sobie, by kopnąć go w dupę i życzyć szczęścia. Trzeba było więc zebrać się, usiąść i wspólnie pomyśleć nad odpowiednim rozwiązaniem.
Koniec końców na Camp Nou doszli do wniosku, że najlepszym wyjściem z sytuacji będzie ugięcie się pod naciskami byłego golkipera Borussii Mönchengladbach i sprzedaż Claudio Bravo do Manchesteru City. Z jednej strony, Barcelona pozbywa się więc swojego pierwszego bramkarza, który przez dwa sezony spędzone w stolicy Katalonii prezentował naprawdę bardzo solidny poziom, z drugiej – rozwiązuje w ten sposób palący problem i dodatkowo zarobi na tym jeszcze kilka milionów euro. Nie, nie napiszemy tym razem, że to owiany już legendą deal typu “win – win”. Dużo bliżej nam bowiem do stwierdzenia, że mistrzowie Hiszpanii w trudnym położeniu wybrali po prostu najmniejsze zło.
Dla mającego już swoje lata Chilijczyka odejście ze stolicy Katalonii również nie powinno stanowić wielkiej życiowej tragedii i powodów do zalewania się rzewnymi łzami. Bravo z “Blaugraną” wygrał wszystko, co było do wygrania, spakował walizki, wpadł jeszcze pożegnać się wczoraj z kolegami i wyleciał na wyspy, gdzie nie dość, że dostanie lepszy kontrakt, to jeszcze przestanie irytować się patrzącym na niego spode łba konkurentem. A nawet jeśli City ostatecznie nie zdoła nigdzie opchnąć będącego pierwszą ofiarą Pepa Guardioli Joe Harta, co jednak wydaje się naprawdę mocno wątpliwe, ma on przynajmniej świadomość tego, że nie będzie musiał dzielić się z nim występami.
Ostatnią kwestią hamującą sprzedaż Bravo był fakt, że w Barcelonie długo nie potrafili zaklepać sobie rezerwowego bramkarza. Z początku wiele wskazywało na to, że będzie nim Diego Alves z Valencii, jednak ostatecznie wybór padł na byłego klubowego kolegę Arkadiusza Milika, Jaspera Cillessena. Jutro Holender ma jeszcze pomóc Ajaksowi w ostatecznej batalii o Ligę Mistrzów, po czym wsiądzie w samolot i poleci do Barcelony podpisać kontrakt.