Reklama

Kazachstan wypełniony życzliwością. Prowincja, futbol i polski kapłan [REPORTAŻ]

Antoni Figlewicz

28 września 2025, 11:18 • 16 min czytania 16 komentarzy

Niektóre tematy spadają ci z nieba, a w tym wypadku dosłownie mogło dojść do jakiejś boskiej interwencji. Siedzisz sobie przed monitorem w domowym zaciszu i nagle wpada ci w ręce historia polskiego księdza, który w pobliżu Ałmatów prowadzi katolickie parafie i przy jednej z kapliczek postanowił zbudować… boisko piłkarskie. Bo kocha piłkę, bo lubi czynić dobro i dzielić się nim z innymi. To chyba możliwie najlepsza, choć dosyć krótka, reklama ojca Szymona Grzywińskiego, który w Żenaszarze wyczynia niezłe cuda dla całej tutejszej społeczności i którego dom odwiedziłem w Kazachstanie w pierwszej kolejności.

Kazachstan wypełniony życzliwością. Prowincja, futbol i polski kapłan [REPORTAŻ]

Dobra, powiedz mi proszę, jak mogę się tam do was dostać bez auta – piszę na WhatsAppie. Ojciec Szymon wylicza mi dostępne opcje, ale na koniec proponuję tę jedną, która wszystkie pozostałe ma pod sobą.

Reklama

– Mogę poprosić kolegę, żeby cię zabrał, nie ma problemu, pomożemy.

W Ałmatach ląduję w środku nocy, więc perspektywa zerwania jakiegoś faceta z łóżka tylko po to, żeby mnie podrzucił autem te kilkadziesiąt kilometrów od lotniska wydaje się wręcz trochę krępująca. Ale też wygodna, cholera jasna. Luksusowa.

Podobnie było zresztą ze wszystkim od mojej pierwszej rozmowy z głównym bohaterem tego reportażu. Ksiądz Szymon na każdym kroku zastanawiał się, jak ułatwić mi życie w Kazachstanie i co może mi zapewnić. Był pomysł pożyczenia samochodu, naprawdę fajnej Łady, ostatecznie odpuściłem. Dostałem telefon z małym pakietem Internetu, tak żeby się tu łatwo było rozpędzić, skonfigurować wszystkie swoje urządzenia i przygotować odpowiednie stanowisko pracy. Padło też hasło „o jedzenie się nie martw, my tu już wszystko ogarniemy”. I ogarnęli nawet w środku nocy, a właściwie to już bliżej piątej rano, kiedy zajadałem się prostymi kanapkami i twarogiem ze śmietaną.

Wszystko na tacy, wszystko pod ręką i wszystko dla mnie. Łącznie z opiekunem, którego przydzielono mi już na samym starcie kazachskiej przygody.

Reportaż z Kazachstanu. Niezwykła historia polskiego księdza ze specjalną piłkarską misją

Z lotniska odbierał mnie bowiem Anatolij – stróż i cień na kolejnych kilka dni. Z ulgą przyjąłem jego pierwsze słowa: – Trochę rozumiem po polsku – rzucił w naszym ojczystym języku. Ja trochę rozumiem po rosyjsku, więc razem mamy wszystko. Może w pierwszych momentach po naszym poznaniu niespecjalnie się rozgadaliśmy, ale później wystarczyło już czasu, żeby dowiedzieć się o sobie trochę więcej. Tolik, bo tak go tu nazywają, mówi wprost:

– Jestem Polakiem.

Gdy jednak posłuchasz go przez kilka minut, to zdasz sobie sprawę, że to jeden z tych wyjątkowych Polaków, których w Kazachstanie dużo. On, jak sam podkreśla, trochę naszego języka zna, ale po polsku nie mówi. Po polsku nie mówią też jego rodzice. Dopiero babcia, jak wynika z relacji Tolika, nie zatraciła tej umiejętności. Rodzina mojego towarzysza przed laty została wysiedlona z terenów dzisiejszej Ukrainy i życie zaczęła budować na nowo tu, gdzie mieszka teraz – w okolicy Ałmatów. Pytam więc o tę lokalną różnorodność, o Polaków i Kazachów, ale też, a może przede wszystkim, o katolików i muzułmanów. Żanaszar może się poszczycić całkiem okazałym meczetem, z którego modlitwy niosą się po całej okolicy. I niewielką, kameralną kapliczką, przy której zamieszkałem.

Problemu nie ma tu żadnego. Wszyscy żyją w zgodzie, nikt nie ma kłopotu z tym, że ktoś jest muzułmaninem, katolikiem, Kazachem czy Polakiem – przekonuje mnie Tolik. Fajna, na pozór jednak trochę utopijna wizja. Warto byłoby sprawdzić, jak wypadnie zderzenie jej z rzeczywistością.

Kazachstan prowincjonalny. Bliższy sercu i mniej skomplikowany, niż się wydaje

Jako że wszyscy współlokatorzy postanowili zostawić mi trochę przestrzeni na odespanie długiej podróży, od rana towarzyskich obowiązków nie miałem praktycznie wcale – parafia opustoszała, każdy miał jakieś swoje obowiązki i zadania, a ja zostałem sam. Ruszyłem więc na spacer w poszukiwaniu prawdy o Żanaszarze. Wsi małej, niezbyt efektownej i w ogóle dosyć przeciętnej. Parę sklepów, właśnie odnawiana szkoła i mnóstwo ludzi zaskoczonych moimi całkowicie nieudanymi próbami ujarzmienia języka rosyjskiego. Bo musicie wiedzieć, że choć istnieje całkiem odrębny język kazachski i można go spotkać na ulicach większych i mniejszych miast, to zdecydowana większość Kazachów posługuje się przede wszystkim językiem rosyjskim. Albo jeszcze inaczej – w kategoriach cudu należałoby rozpatrywać spotkanie tu człowieka, który po rosyjsku nie mówi. Angielski? Zapomnijcie, chyba że akurat musicie się dogadać z siostrą zakonną z Mozambiku albo księdzem z Korei, wtedy może się do czegoś przydać. Poza tym jest raczej bezużyteczny.

Przydaje się jednak, jak wszędzie i zawsze, uśmiech i szczera ciekawość. – Kraswyje cwiety – rzucam do siedzącej na ławeczce przed swoim domem pani. Z poprawnością językową nie ma to zbyt wiele wspólnego, ale pochwalona sympatyczka ogrodnictwa szybko podrywa się na nogi i zaczyna mi tłumaczyć, jak bardzo trzeba o te kwiaty dbać. Że wymagają cierpliwości, potrzebują słońca, wody, rozumiem same banały, ale chyba po prostu same banały w tej rozmowie padły. I te kwiaty mają nasionka, to też zrozumiałem.

Fajne, nie? Może zabiorę kilka tych nasionek do Polski

Zrozumiałem też pytanie o to, kim i skąd jestem.

Nazywam się Antoni, jestem z Polski, jestem przyjacielem księdza Szymona – odpowiadam wyuczoną formułką. I na hasło „otec Szimon” sympatyczna pani reaguje szerokim uśmiechem. Bo tu każdy, kogo zaczepiłem chociaż na chwilkę i każdy, komu przedstawiłem się moją rosyjskojęzyczną wizytówką ojca Szymona zna. Ponadto – lubi i szanuje.

Ojciec Szymon to taki dobry człowiek, oczywiście, że znam ojca Szymona. Mój syn Islam jest elektrykiem, pracuje na co dzień w banku w Ałmatach, i kiedy tylko coś się stanie tu na parafii z prądem, to on ojcu Szymonowi pomaga. Teraz go nie ma, ale koniecznie musisz go poznać, jesteście w podobnym wieku. No i przyjaciel ojca Szymona jest u nas zawsze mile widziany, Szymon często wpada do nas na herbatę, też wpadnij, koniecznie.

Zostałem zasypany gradem słów, ledwo nadążałem z tłumaczeniem sobie, co ciocia Ira do mnie mówi. Bo też tak mi się przedstawiła – ciocia Ira. Jej mąż to z kolei „dzied Aszym”, też go dziś poznałem. Oboje mieli niesamowity ubaw, kiedy przepytywali mnie z mojego stanu cywilnego.

A żonę masz? – rzucił pan domu.

Prawie mam – odpowiedziałem, bo brakło mi słów w zanadrzu.

A dziecko masz? – spytała pani domu i widząc moje chwilowe zawahanie, gdy akurat próbowałem się upewnić, że pyta o dziecko, dorzuciła szybko: – Bejbi, bejbi. Masz bejbi?

Może jednak przydaje się ten angielski. Oboje stwierdzili, że naprawdę warto mieć bejbi, a ja szczerze się z nimi zgodziłem, zapewniając, że prędzej czy później pójdę tą drogą. Potem trochę jeszcze pogadaliśmy o ogrodzie i zrobiliśmy sobie sesję zdjęciową, a najpiękniejsze kwiaty do przyozdobienia kadru wybrała oczywiście ciocia Ira.

To może być najfajniejszy wypad na herbatę w historii. Dobrze, że przywiozłem ze sobą ptasie mleczko, nie pójdę w gości z pustymi rękami…

Kolejny element etnicznej układanki. „Jesteśmy Ujgurami”

Ira i Ashim to w jakimś stopniu wyjątkowi przedstawiciele ludności Żanaszaru. W pewnym momencie naszej rozmowy moja nowa ciocia podkreśliła bardzo wyraźnie, że ona i jej mąż nie są Kazachami ani Rosjanami. – Jesteśmy Ujgurami, rozumiesz? Znasz ty Ujgurów, wiesz kim jesteśmy, tak?

Z grubsza wiedziałem, ale potem w zaciszu mojego przytulnego pokoju pogłębiłem wiedzę, tak na wszelki wypadek. Większość ogólnodostępnych źródeł potwierdza, że Ujgurzy to przede wszystkim naród zbliżony etnicznie do Turków. Zamieszkuje on jednak głównie tereny zachodnich Chin i państw pobliskich, czyli odwiedzanych przeze mnie zakątków Kazachstanu, ale też terytorium Kirgistanu czy Uzbekistanu. W Państwie Środka, w związku ze swoją odmiennością, są skazani na regularne i dotkliwe prześladowania – w prowincji Sinciang, gdzie Ujgurów jest zdecydowanie najwięcej, Xi Jinping i jego ekipa robią wszystko, by niechcianej mniejszości po prostu się pozbyć. W takim chińskim rozumieniu słowa „pozbyć”.

Placówki, w których gromadzeni są masowo Ujgurzy niedaleko za wschodnią granicą Kazachstanu nazywane są przez rząd centrami reedukacji, ale z nauką mają niewiele wspólnego. – Według świadectw tych, którym udało się przeżyć, oraz ich rodzin na emigracji, więźniowie obozów są poddawani procesom wynaradawiania podczas “zajęć edukacyjnych”. Doświadczają także tortur, gwałtów, usuwania organów, przymusowej sterylizacji i pracy – pisała kilka lat temu dziennikarka Anna Mikulska, która zajmuje się głównie tematami związanymi z życiem uchodźców, migrantów i mniejszości etnicznych. W Kazachstanie doświadczenia Ujgurów są inne – tutaj wiodą sobie, jak widać, spokojne życie, z dala od dotkliwych reperkusji tego, że chcą po prostu być sobą i zachować etniczną tożsamość.

Ujgurowie zamieszkują głównie włączony w granice Chin region Sinciang

Wypowiedziane przez ciocię Irę „jesteśmy Ujgurami” nie jest tu obarczone żadnym ryzykiem, choć to ważna i dumna deklaracja. Nie ma jednak przypadku w tym, że jej bracia i siostry szukający normalności często uciekają z Sinciangu właśnie we wschodnie rejony Kazachstanu. Bo to nadal ich kawałek ziemi, nadal ich świat, tyle że trochę spokojniejszy i trochę bardziej otwarty. Wobec represyjnej polityki Chin, głównie zsyłek do wspomnianych już obozów reedukacyjnych, Ujgurów na świecie ubywa i trudno już będzie ten trend zatrzymać. Ogromna część dumnego narodu jest właściwie zamknięta pod kluczem przez swoich chińskich oprawców, którzy – to może być trochę zbyt bezpośrednie, lecz taka jest prawda – dbają o to, by problemu już im raczej nie przybywało.

Dobry jak Kazachstan. Jak ojciec Szymon służy społeczności

Mając to wszystko z tyłu głowy zupełnie inaczej patrzę na ogród cioci Iry i cały Żanaszar, a wraz z nim kraj, który chciałbym bliżej poznać. Trafiłem do miejsca tak zwyczajnie dobrego dla ludzi. Takiego, gdzie nawet pan początkowo wystraszony, że fotografuję coś (jakiegoś małego, dziwnego ptaka, nie zdążyłem zresztą) w pobliżu jego domu, ostatecznie poklepał mnie przyjaźnie po ramieniu i poratował dobrym słowem, pozdrowił. Widziałem w nim może jakąś cząstkę niepokoju, takiej realnej obawy, że ktoś obcy przypałętał się do jego idealnego i spokojnego świata. Ale to wszystko szybciutko wyparowało, także dzięki mocy hasła „ojciec Szymon”.

Znam, tak, bardzo dobry człowiek – kiwał głową staruszek.

I tak kiwali głowami wszyscy w okolicy, każda jedna osoba mówi to samo – bardzo dobry człowiek. Muzułmanie nie mają tu problemu z katolickim kapłanem, ba, oni nawet nie mają nic przeciwko temu, by ich dzieci chodziły na piłkarskie treningi odbywające się regularnie na parafialnym boisku powstałym przy dużym udziale księdza Szymona.

Trochę wysłużonym, trzyletnim już, sam zresztą zobaczysz – mówił mi jeszcze przed wyjazdem skromny jak zawsze proboszcz. No i może jest kilka dziur, ale przecież one nie mają większego znaczenia, gdy masz naprawdę własne boisko, którego tak bardzo chciałeś. – Wybudowaliśmy je przy udziale funduszy z Watykanu i dzięki akcji „Wyprawka i zabawka dla Polskiego Orlęcia w Kazachstanie” organizowanej przez Fundację Konferencji Gietrzwałdzkiej – informuje mnie ojciec Szymon. Choć w tym miejscu moglibyśmy go już spokojnie nazywać trenerem Szymonem, bo bez niego takiego futbolowego poruszenia by tu nie było.

Ojciec Szymon (w środku) i jego ekipa. A historię tych koszulek poznacie, zapewniam

– On jest tak skromny, że to aż wk***iające! Przepraszam, że się tak wyrażam, ale naprawdę – od kilku minut jadę samochodem i słucham Jarka, dobrego przyjaciela polskiego księdza, który w Polsce stara się możliwie najsprawniej organizować różne paczki dla dzieciaków z Żanaszaru. Jarek, jak sam przyznaje, jest strasznym gadułą, więc nie zamierzam zbyt często przerywać jego telefonicznego monologu. Tym bardziej, że pełen jest on po prostu autentycznej złości na jednego z jego najlepszych kumpli. – Jest niemożliwy, mówię ci. Wspaniały, ale naprawdę niemożliwy. Zwykle robi bardzo dużo dobrego, a teraz działamy nawet razem – zajawia Jarek.

Zacząć muszę jednak od początku, bo chyba by mnie zabił, gdybym pominął kilka wątków, które uznał za bardzo ważne. A rozmawialiśmy dobrych czterdzieści minut.

Widzewska enklawa w Kazachstanie. I historia pewnej kontrabandy

Jarek i Szymon pałają taką samą, wielką miłością do Widzewa. Tego Widzewa, w Łodzi, w Polsce. Obaj są naprawdę wielkimi kibicami czerwono-biało-czerwonych od dawien dawna, jeśli nie po prostu od zawsze. Ich niemal dziecięcą ekscytację na dowolną wzmiankę o łódzkim klubie nawet trudno przerobić na słowa. Tym bardziej nie zdziwiłem się, kiedy w kazachskiej wiosce zobaczyłem sporą grupkę dzieciaków w czerwonych koszulkach z charakterystycznym herbem.

Dobra, ja wiedziałem czego się spodziewać. Kogoś mniej gotowego mogłoby to jednak trochę zaskoczyć. Łódzcy kibice wpadli bowiem na pomysł trochę szalony – chcieli zaopatrzyć kazachską wieś w sprzęt sportowy od klubu bliskiego ich sercom. Od człowieka do człowieka, od jednego do kolejnego węzełka, po jakimś czasie od powstania tego pomysłu w akcję włączył się Widzew, który mógł zaoferować całkiem sporo. Pewnie większość ekstraklasowych klubów ma tego typu problem – przy zmianie sponsora technicznego sporo sprzętu jeszcze zostaje w magazynach, a kibice nie chcą już go kupować. Koszulki, spodenki, bluzy i spodnie dresowe, koszulki polo, nawet skarpetki. Jednym słowem cała masa rzeczy, którym trudno dostać nowe życie.

Chyba że w Żanaszarze.

Zależało mi na kilku strojach, może kilkunastu. Okazało się, że tego jest taka masa, że samo przesłanie wszystkiego, co od nich dostaliśmy kosztowałoby ponad dziesięć tysięcy złotych. Sytuacja była więc taka – mamy coś, ale trudno zrobić z tego użytek i trzeba główkować – tłumaczył Jarek, który wraz z kolegami po szalu znalazł rozwiązanie nazywane przez niego prześmiewczo „kontrabandą”. A może wcale nie tak prześmiewczo…

Plan był sprytny – zaangażować w dostarczenie sprzętu sportowego każdego, kogo tylko się da. Więc jeśli będziesz, drogi czytelniku, wybierał się do Kazachstanu, to uważaj, bo nie jest wykluczone, że zwerbują i ciebie. Tak jak zwerbowali kilkanaście osób z okolic Torunia, które trochę spadły z nieba. – Jechali na jakąś pielgrzymkę, sam już nie wiem, jak to wyszło. W każdym razie byli dla nas szansą i każdy z nich mógł coś do Szymona zawieźć. Jak takie mrówki podróżujące przez pół świata. Im ich więcej, tym lepiej – zauważył przytomnie Jarek. I docenił wkład kilkunastu pionierów branży kurierskiej, którzy słysząc o inicjatywie, postanowili nawet lekko zredukować zawartość swoich walizek. Tylko po to, by zmieścić trochę rzeczy dla Feniksa Żanaszar. Polskiego klubu, który założył ksiądz Szymon.

List z podziękowaniami, który dotarł do biur Widzewa z Żanaszaru. Razem z pakietem zdjęć podobnych do tych moich…

Kazachski fanklub? Może (jeszcze) nieoficjalnie, ale istnieje i ma się dobrze

Przygotowując sobie jeszcze przed wyjazdem z Polski podłoże do opowiedzenia tej historii, zasięgałem języka na temat księdza Szymona. – Widzewiak hardkorowy – napisał mi ktoś. – Na punkcie Widzewa zwariowany – dorzucił ktoś inny. Sami wiecie jak to jest z kibicami, często trochę to wszystko wyolbrzymiają i zwykle o każdym można powiedzieć to samo. Tutaj jednak szły za opinią całkiem mocne dowody. Także z Kazachstanu, a jakże.

Mnie najbardziej ze wszystkich urzekła historia jednego z ligowych spotkań Kajratu Ałmaty. Całkiem świeża, z lipca ubiegłego roku, kiedy do dawnej stolicy przyjechała w delegację ekipa Żengysu Astana z Krystianem Nowakiem w składzie. W przeszłości piłkarzem łódzkiego Widzewa. Możecie sobie pewnie wyobrazić, jak duże poruszenie wywołało to w głowie ojca Szymona, który akurat… gościł w Kazachstanie swoich bliskich. Decyzja nie mogła być zbyt trudna – trzeba pokazać Nowakowi, że pamiętamy, że dziękujemy i że Widzew jest wszędzie.

Dopingowali na maksa, narobili takiego rumoru, że niewiele brakło, a zawiązaliby zgodę z ekipą gości – żartuje Jarek, który akurat opowiadał mi tę anegdotkę. – Ale naprawdę – w pewnym momencie ta mała grupka kibiców w barwach Widzewa wymieniała się pozdrowieniami z fanami drużyny przyjezdnej. Cały mecz doping dla Krystiana Nowaka, wyobraź to sobie!

Wyobraziłem. I jeszcze po ostatnim gwizdku Polak dziękujący maleńkiemu młynowi ojca Szymona, sceny. Zarazem trochę kuriozalna wizja, ale to pewnie dlatego, że oparta o taki czysty fanatyzm. Najprawdziwsze emocje, silne uczucia. W sumie całkiem niezła baza do znajdywania paliwa do codziennego działania. W pierwszej kolejności jest tym paliwem Bóg, wiadomo, ale zaraz potem czają się następne w kolejce Widzew i piłka nożna. Uznaję je zresztą za tożsame w życiu ojca Szymona, bo chyba jedno bez drugiego nie istnieje.

Żywiołowy doping dla jednego piłkarza? Proszę bardzo!

Piłka nożna to więcej niż sport. „Dzięki wam możemy wychowywać młode pokolenie”

Powoli dochodzimy w tej historii do oczywistej konkluzji, choć na co dzień pewnie niezwykle rzadko zwracamy uwagę na wszystkie małe, dobre gesty ważnych członków naszych i tym bardziej cudzych lokalnych społeczności. Jest w takich grupach wielka moc, którą widzę w Żanaszarze na każdym kroku i która po prostu musi mieć swoje źródło. I jest nim chyba właśnie polski misjonarz, skupiający się na tym, by każdemu w okolicy żyło się dobrze. Wszyscy są tu „swoi”, a o swoich należy dbać jak najlepiej.

Misję w mojej (teraz jest ona też trochę moja) parafii pełnią postaci bardzo różnorodne. Można tu aktualnie wpaść na:

  • Koreańczyka, ojca Władysława (to oczywiście jego zakonne imię), który też został już zarażony sympatią do Widzewa;
  • dwóch koreańskich kleryków;
  • polską siostrę zakonną Dorotę;
  • jej dwie towarzyszki z Mozambiku – Irenę i Argentinę, ta pierwsza wcześniej była na czteroletniej misji w Kabulu, możecie sobie wyobrazić „poziom trudności” tamtego zadania;
  • psa Bellę i kota Ryżika, też ważnych towarzyszy.

Pod nieobecność księdza Szymona treningi prowadzi pewien szkoleniowiec z Korei…

Piłka nożna jest tylko jednym z narzędzi, dzięki którym wszyscy zaangażowani w życie parafii mogą pełnić swoją misję. Ale jest to narzędzie niemniej ważne od wszystkich pozostałych. Chłopcy, dziewczynki, potomkowie przesiedleńców z Polski i miejscowi żyjący tu z dziada pradziada – każde dziecko poprzez sport czuje się tu zaopiekowane. Przy okazji wszyscy się znają, wszyscy się lubią, są ze sobą naprawdę blisko. Po zejściu z boiska jeszcze przez jakiś czas rozmawiają przy szklankach wypełnionych sokiem i jakoś to leci.

Albo inaczej. Świetnie to leci, nie jakoś.

Czas jest tu często zagospodarowany w najdrobniejszych szczegółach, czego efektów doświadczyłem budząc się po podróży w prawie opustoszałym budynku parafii. Takich małych kościołów jak ten żanaszarski jest w okolicy jeszcze sześć, wszystkie rozrzucone dookoła Ałmatów i wszystkie pod opieką ojca Szymona i jego współpracowników. Tu trzeba coś naprawić, tam trzeba przyozdobić kaplicę, bo zbliża się święto. Albo trzeba zorganizować próbę zespołu muzycznego czy jakiś mały koncert. Z tego co zdążyłem się zorientować, ojciec Władysław nieźle wywija na perkusji, a Tolik ma świetną rękę do gitary basowej.

Czasem trzeba też, o zgrozo, odebrać coś z kurii mieszczącej się w centrum miasta – wyprawa jak jedna z tych najgorszych na świecie. Ałmaty są bowiem tak obrzydliwie zakorkowane, że szkoda nawet gadać.

Wszystko to sprawia, że choć dużo można zrobić siłą własnych rąk i sporą dozą dobrej woli, to każda odrobina pomocy jest bardzo cenna i od razu wywołuje w miejscowych ogromną wdzięczność. – Cóż, jesteśmy bardzo zobowiązani tym, którzy przekazali nam te stroje Widzewa, włączyli się w akcję, organizowali pomoc dla nas. Dzięki wam, drodzy przyjaciele, możemy poprzez sport wychowywać młode pokolenia – mówi ojciec Szymon, swoje słowa kierując do życzliwych mu osób w Polsce. Ale w gruncie rzeczy, do kogo by się nie odezwał i gdzie by nie skierował swoich podziękowań czy nawet próśb, to wszędzie będą mu życzliwi. Taki to typ człowieka.

Najlepiej podsumował mi to wszystko Tolik przy którymś z naszych wspólnych posiłków: – Słuchaj, ojciec Szymon jest tu legendą – rzucił w odpowiedzi na jedno z moich licznych pytań.

Z KAZACHSTANU, ANTONI FIGLEWICZ, KTÓRY NIEDŁUGO IDZIE NA HERBATĘ DO NOWYCH ZNAJOMYCH

WIĘCEJ O WYPRAWIE WESZŁO DO KAZACHSTANU:

***

Olbrzymie podziękowania dla wszystkich, którzy ugościli mnie w Żanaszarze i jeszcze przez chwilkę będą gościć. Jestem wam niezwykle wdzięczny za troskę, jaką mnie otoczyliście. спасибо Большое!

16 komentarzy

Wolałby pewnie opowiadać komuś głupi sen Davida Beckhama o, dajmy na to, porcelanowych krasnalach, niż relacjonować wyjątkowo nudny remis w meczu o pietruszkę. Ostatecznie i tak lubi i zrobi oba, ale sport to przede wszystkim ciekawe historie. Futbol traktuje jak towar rozrywkowy - jeśli nie budzi emocji, to znaczy, że ktoś tu oszukuje i jego, i siebie. Poza piłką kolarstwo, snooker, tenis ziemny i wszystko, w co w życiu zagrał. Może i nie ma żadnych sportowych sukcesów, ale kiedyś na dniu sąsiada wygrał tekturowego konia. W wolnym czasie głośno fałszuje na ulicy, ale już dawno przestał się tego wstydzić.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Inne kraje

Reklama
Reklama