Choć do końca kariery będzie kojarzony jako ten, który przegrał z Wyspami Owczymi, to powoli naprawia swoją reputację. Claudio Ranieri, który z każdej strony był tylko wyśmiewany, zaczyna solidnie pracować na nagrodę dla menedżera sezonu w Premier League.
Jeszcze niedawno wskazywany był jako idealny przykład tego, kto przez wiele lat potrafi jechać na korzystnej opinii. Sukcesy trenerskie tak naprawdę ostatnio osiągał jeszcze w latach 90., kiedy prowadząc Fiorentinę wygrał Puchar Włoch, a będąc trenerem Valencii zwyciężył w Copa del Rey. Od tamtej pory znajdywał co prawda kolejnych pracodawców, ale nie potrafił powtórzyć nawet tego typu osiągnięć (wygrał co prawda Superpuchar Europy, ale bazował na tym, że Rafael Benitez zdobył wcześniej z Valencią Puchar UEFA).
Jego karierę można było uznać za skończoną, kiedy prowadzona przez niego reprezentacja Grecji została przed własną publicznością upokorzona przez amatorów z Wysp Owczych. Wtedy wydawało się, że nic już nie jest w stanie uratować go na trenerskim rynku, aż dość niespodziewanie znalazło się dla niego miejsce w Leicester. Teoretycznie, właściciel klubu nie mógł zdecydować się na bardziej szalony ruch. Zwolnił Nigela Pearsona, który awansował z klubem do Premier League i potrafił go w niej utrzymać, a zatrudnił człowieka, który ostatnie sukcesy odnosił dekadę temu. Rzeczywistość wygląda jednak zupełnie inaczej.
Londyńska ironia losu
– Życzymy Claudio wszystkiego najlepszego w przyszłości i dziękujemy mu za czas spędzony w naszym klubie – tak w 2004 roku brzmiało krótkie, standardowe oświadczenie włodarzy Chelsea po tym, jak zakomunikowano, że w kolejnym sezonie Włoch nie będzie prowadził zespołu ze Stamford Bridge. Sam Ranieri mógł poczuć się lekko urażony, bo po latach prób zbudowania mocnej drużyny, w końcu ta sztuka bądź co bądź mu się udała, a jego kontrakt miał trwać jeszcze trzy lata. Tamte rozgrywki Premier League skończył na drugim miejscu w tabeli, a do tego dotarł do półfinału Ligi Mistrzów.
Żadnego konkretnego trofeum co prawda nie zdobył, wydał sporą część pieniędzy Romana Abramowicza, ale to on na Stamford Bridge sprowadził takich zawodników jak Claude Makelele, Frank Lampard czy Joe Cole. Pod jego okiem dojrzewał John Terry, więc nie można powiedzieć, aby okres pracy Włocha był w pełni stracony. Arsene Wenger mówiąc, że zbudował podstawy pod dominację Chelsea wyraźnie chciał wbić Mourinho szpilkę, ale jakiś wkład Ranieri miał na pewno.
Jeszcze kilka miesięcy temu nikt nie pomyślałby, że losy obu panów mogą tak diametralnie się odwrócić. Teraz to Portugalczyk jest wyśmiewany na każdym kroku, media trąbią o zwolnieniu go i o rzekomych buntach piłkarzy. Ranieri z kolei nie tylko ma spokój, nie tylko jego zespół gra dobrze w piłkę, ale osiąga wyniki, o których Mourinho może teraz tylko pomarzyć. Obaj panowie zresztą dość mocno się nie lubią, od kiedy Mourinho pracował w Interze, a Ranieri prowadził najpierw Juventus, potem Romę. Dość często można było być świadkiem utarczek słownych między tymi panami, Portugalczyk wyśmiewał umiejętności trenerskie rywala. – Nigdy nie powiedziałem, że jestem fenomenalny. To nie moja wina, że kiedy w 2004 roku zapytałem, dlaczego zwolniono Ranieriego, to powiedziano mi, że chcieli wygrywać puchary, a z nim nigdy by się to nie wydarzyło – powiedział swego czasu The Special One.
Abstrahując od tego, że być może te słowa były prawdziwe, to satysfakcja, jaką musi odczuwać teraz Ranieri, przekracza wszelkie granice.
Anty-Pearson
Zanim jeszcze skompromitował się w reprezentacji Grecji, wcześniej wprowadził Monaco do ekstraklasy francuskiej (co przy ówczesnym budżecie klubu nie było żadnym osiągnięciem) i zaliczył wtopę z Interem Mediolan, który próbował się otrząsnąć po odejściu Jose Mourinho.
Zawsze spadał na cztery łapy, ale tym razem aż trudno było wszystkim uwierzyć, że zrobił to ponownie. Kiedy okazało się, że zatrudni go Leicester, pojawiło się oczywiście wiele głosów, że nie jest to dobry wybór. Marcus Christenson z Guardiana napisał w tytule swojego artykułu, że Ranieri jest „Anty-Pearsonem”. Oczywiście znalazło się w tym tekście kilka ataków pod kierunkiem włoskiego menedżera. Odkąd opuścił Chelsea w 2004 roku, w żadnym kolejnym klubie nie potrafił zagrzać miejsca na dłużej niż dwa lata. Za każdym niemal razem zaczynał całkiem nieźle (w Parmie, Juventusie, Romie), ale kolejne sezony były już zdecydowanie gorsze. Do tej wyliczanki nie dokładamy Monaco, ponieważ tam odszedł z powodu zmiany sytuacji finansowej. O Interze oraz reprezentacji Grecji nie ma co wspominać z zupełnie innych względów.
Jeśli popatrzymy na styl gry Leicester w tym sezonie, to stwierdzenie „Anty-Pearson” jest jednak niejako komplementem. Owszem, poprzedni menedżer „Lisów” ma swoje ogromne zasługi w tym klubie, zdołał go w niezłym stylu utrzymać w lidze, ale początek poprzedniego sezonu był dla niego delikatnie mówiąc nieudany. Teraz sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Na tym samym etapie ubiegłych rozgrywek Leicester miało aż piętnaście punktów mniej i zamiast zajmować miejsce w czołowej trójce, otwierało strefę spadkową. Strzeliło czternaście goli mniej i choć też mniej straciło niż obecnie, to i tak bilans bramkowy miało sporo gorszy.
Jeśli te liczby jeszcze nie wystarczają do tego, żeby pokazać jak ogromny postęp zrobiło Leicester, to dodajmy, że w tej chwili ma 129 wykreowanych okazji bramkowych. Dla porównania uchodzący za jednego z kandydatów do tytułu mistrzowskiego Manchester United ma ich niemal czterdzieści mniej. Wychodzi więc na to, że określenie „Anty-Pearson” może być dla włoskiego szkoleniowca pozytywnym, choć z całą pewnością nie takie było założenie dziennikarza Guardiana. Rzecz jasna, jemu samego trudno dziwić, bo ze świecą szukać osoby, która była pozytywnie nastawiona do zmiany na stanowisku trenera „Lisów”.
Umiejętne wykorzystanie pracy poprzednika
Porównując te okresy pracy w Leicester Ranieri prezentuje się zdecydowanie lepiej, ale musimy oddać też jego poprzednikowi to, na co zasługuje. Dobre wyniki zespołu z King Power Stadium są w jakiś sposób też przyczyną tego, że Nigel Pearson potrafił wyprowadzić ten zespół z kryzysu.
Personalnie Leicester wcale nie zmieniło się jakoś szczególnie. Owszem, zakupiono w ostatnim okienku transferowym kilku piłkarzy (Christian Fuchs, Shinji Okazaki, N’Golo Kante, Gokhan Inler, Robert Huth), ale najważniejszą rolę odgrywają ci, których na poziomie Premier League ogrywał właśnie Pearson. Oczywiście, on sam nie mógł mieć pojęcia, że zarówno Jamie Vardy, jak i Riyad Mahrez wyskoczą z aż tak świetną formą, ba, oni nawet w drugiej części ubiegłego sezonu nie spisywali się jakoś rewelacyjnie. To, w jaki sposób Ranieri wycisnął z nich tak duże umiejętności, pozostaje tajemnicą Włocha. Dla potwierdzenia tego dajmy małe liczby: w tej drugiej części poprzedniego sezonu obaj mieli łącznie sześć bramek na koncie. Teraz za nim jest 12 kolejek, a oni razem strzelili już 19 goli.
Ci dwaj panowie nie są rzecz jasna jedynymi, którzy grali za kadencji Pearsona, a na których skład opiera również Ranieri. Oprócz nich należy wymienić bramkarza Kaspera Schmeichela, a także Daniela Drinkwatera, Marca Albrightona, czy Wesa Morgana. Takich przykładów znalazło by się jeszcze sporo więcej i faktem jest, ze Ranieri nie tylko potrafi korzystać z pracy swojego poprzednika, ale także w pewnych względach ją ulepszać. Zaprezentowane statystyki gry całego klubu i kilku poszczególnych piłkarzy tylko to potwierdzają.
O to, by pamiętać o wkładzie Pearsona apelował Tony Pulis. – Druga połowa poprzedniego sezonu była dla Leicester wspaniała, a Ranieri korzysta bez dwóch zdań korzysta z tego, co wypracował Nigel. (…) Claudio przejął zespół, podniósł jego poziom i świetnie go prowadzi, ale nie zapominajmy, co Nigel zrobił w trakcie tych czterech lat – powiedział szkoleniowiec West Bromwich.
Jak daleko „Lisy” mogą zajść?
Na razie wszystko wygląda rewelacyjnie, Leicester jak do tej pory nie wpadło w żaden kryzys. Punktuje regularnie, tylko raz schodziło z boiska pokonane. Bądźmy jednak realistami – nie ma zespołu, który w tak długiej kampanii nie zaliczyłby przynajmniej jednego słabszego okresu. I choć w tej chwili dyspozycja Mahreza oraz Vardy’ego wygląda doskonale, to ci dwaj panowie również w pewnym momencie się zatną. Oczywiście, zanim ta chwila nastąpi, to zdążą zdobyć jeszcze dla swojego zespołu wiele cennych punktów, ale dużo będzie zaleć od tego, jak w pewnym momencie zaczną prezentować się ich zmiennicy.
Niestety, ale Claudio Ranieri nie dysponuje na tyle silną ławką rezerwowych, aby wobec ewentualnego kryzysu tych dwóch panów z miejsca zastąpić ich kimś równie kreatywnym i skutecznym. Wszyscy chyba doskonale zdajemy sobie sprawę, że seria strzelecka Vardyego w końcu musi dobiec końca i wtedy dopiero ukaże nam się prawdziwa siła „Lisów”. Jeśli mimo tego wciąż będą potrafiły utrzymywać swoją grę na podobnym poziomie, to pozostanie nam się tylko pokłonić w pas przed Włochem.
Kluczowe dla tego sezonu w wykonaniu podopiecznych Ranieriego będą końcówka listopada i cały grudzień. W tym okresie zmierzą się z oboma klubami z Manchesteru, Liverpoolu, a także ze Swansea oraz Chelsea. Jeśli na początku stycznia przyszłego roku będą w tym samym miejscu, co teraz, to będzie ich można nawet rozpatrywać w kategoriach… kandydata do tytułu mistrzowskiego?
To jednak, z całym szacunkiem dla dotychczasowej pracy, jest mniej niż mało prawdopodobne. Mimo tego, jeśli w tym okresie zdarzy się jakaś dłuższa seria przegranych meczów, to Leicester i tak powinno sobie spokojnie zapewnić miejsce w górnej części tabeli. Wpadki będą zdarzać się każdemu, więc nawet gra o Ligę Europy nie jest wykluczona. W pewien sposób obecne Leicester przypomina Southampton z poprzedniego sezonu. Podobnie jak Ronald Koeman wykorzystał świetną pracę swojego poprzednika i nawet ulepszył zespół, tak samo zrobił Claudio Ranieri. W przypadku „Świętych” skończyło się to europejskimi pucharami.
Za powtórzenie tego osiągnięcia Włoch zostałby pewnie honorowym obywatelem miasta. Ciekawe tylko, czy tym razem zostałby w klubie dłużej niż dwa lata.
Damian Wiśniewski