Jeśli ktoś kiedykolwiek będzie podważał wasze zainteresowanie piłką nożną, wyślijcie mu kasetę z wczorajszym meczem Barcelony z Benfiką. A nie, wybaczcie, nie każdy z was wie, co to w ogóle są kasety, ale za jakieś 50 lat podobnie będziemy patrzeć na aktualne zapisy pamięci. Tak czy siak, nie pozwólmy, żeby takie dzieło, w dodatku okraszone fantastycznym komentarzem Michała Mitruta i Tomasza Ćwiąkały, kiedykolwiek przepadło. Bo bardziej szalonego meczu od finału mundialu w 2022 roku, już zupełnie na serio, nie było.
Ba, ten wczorajszy miał nawet odrobinę więcej szaleństwa i dramaturgii niż starcie Argentyny z Francją. Zresztą wtedy, aż do końcówki regulaminowego czasu gry, na boisku istniała przede wszystkim jedna drużyna. Natomiast w Lizbonie zobaczyliśmy taką jakość Benfiki, że aż trudno uwierzyć, jak ten zespół mógł spaść poziomem z kozaka do frajera. Nie ma znaczenia, że sędzia mógł naciągnąć rzut karny raz na korzyść Barcy, a raz na korzyść Benfiki. Owszem, Danny Makkelie to nie wersja finałowego Szymona Marciniaka z Kataru. Ale nie udawajmy, że kiedy prowadzisz 3:1 albo 4:2 na 15 minut przed końcem spotkania, a ostatecznie przegrywasz, wszystko było z tobą w porządku, a sędzia i murawa okazały się złe.
Nie, jesteś frajerem i pojedyncza przeciwność losu, będąca częścią aż DZIEWIĘCIU bramek, tego nie zmienia. Nikt nikogo nie przekręcił i jeśli trener Benfiki mówi o ogromnej frustracji, powinien ją w pełni wyładować na swoich zawodnikach. Może gdyby w przedostatniej akcji meczu portugalska ekipa nie zagrała o zwycięstwo, tylko w większości cofnęła się na własną połowę, nie mówilibyśmy o jednej z najlepszych remontad w historii Ligi Mistrzów.
Ale spokojnie, nie będziemy odpalać fajerwerków i mówić jaka to Barcelona nie jest wybitna. Fajnie dla postronnego widza, że wróciła z dalekiej podróży i napisała kilka nowych rekordów, jak choćby ten, że do tej pory nikt w Lidze Mistrzów nie wygrał meczu, gdy do 75. minuty przegrywał różnicą dwóch goli. Fajnie, że udział mieli w tym Polacy: Lewandowski z dwoma ważnymi golami z rzutów karnych i Szczęsny, który… cóż, wrócił z jeszcze dalszej podróży niż cały zespół.
Pewnie niewielu bramkarzy z czołowych drużyn na arenie europejskiej miało “okazję” zanotować tak absurdalne 45 minut jak 34-latek, ale tym bardziej szacunek, że jak coś zepsuł i podwyższył kolegom z pola poziom trudności meczu na Soulslike, później zachowywał się jak klasowy golkiper. Ilu na jego miejscu spaliłoby się mentalnie? Sami możecie sobie odpowiedzieć.
Idźmy dalej. Mimo że Raphinha w 96. minucie zachował się jak typowy Raphinha z tego sezonu, czyli jak jeden z najlepszych piłkarzy na świecie, fakt, że w ogóle musiało do tego dojść, jest na swój sposób bulwersujący. Odłóżmy na bok emocje, filmowy scenariusz i super ucztę dla kibiców “Dumy Katalonii”. Zatrzymajmy się na tym, że to, jak grała Barcelona przez większość spotkania, było zbyt absurdalne. Ba, śmiemy twierdzić, że gdyby nie kandydatka do jednej z najbardziej komicznych bramek tego roku, po nastrzeleniu głowy Raphinhi przez bramkarza, Barca nie wróciłaby do tego meczu. Ok, Duma Katalonii spychała Benfikę do parteru i pokazała charakter na miarę Realu Madryt, ale wiele zagrań poszczególnych piłkarzy było na poziomie dolnej połowy tabeli LaLiga, a nie Ligi Mistrzów.
Podania w aut, niedokładne przyjęcia, Lewandowski z sękiem w nodze, Yamal ze skutecznością akcji na pułapie 10%, gigantyczne dziury w defensywie na skrzydłach, znowu marnowane dobre okazje… Było tego tak wiele, że w połączeniu z wychodzeniem z bramki Szczęsnego wyłaniał nam się obrazek wyjątkowo brzydki i depresyjny. Oczywiście, ku naszemu zdziwieniu, bo przecież mamy styczeń, w którym Barcelona rozjechała Real Madryt i Real Betis. Remis z Getafe bierzemy w margines, bo od lat jest cholernie niewygodne.
Ciężary z Benfiką to negatywna wiadomość dla kibiców Barcelony. Świadectwo, że drużyna nie potrafi ustabilizować formy i być może jest obecnie najbardziej sinusoidalna w Europie. Na przestrzeni kilkunastu dni potrafi zagrać kilka spotkań, w których wrzuci po pięć sztuk każdemu rywalowi, stosując najniższy wymiar kary przez nieskuteczność, by za chwilę zaciąć się i rozdawać prezenty. Tak nie da się grać o najważniejsze trofea, dlatego właśnie trzeba zwracać uwagę na drugą stronę medalu. W szerszej perspektywie dostajemy dowód, że piłkarze Barcy potrafią wyjść z największych opresji, ale też jasny sygnał, że za łatwo potrafią się w taką sytuację wpakować. W fazie pucharowej nie każdy będzie Benfiką i jakiekolwiek niedociągnięcia będą kosztować więcej.
Flick powinien uznać ten mecz za poważną przestrogę. Wynik i okoliczności zwycięstwa na dłuższą metę przykryją obraz gry Barcelony, owszem, ale tu i teraz nie dajmy się zwieść pozorom. To chwiejna ekipa. Na pewno bardziej niż jesienią, kiedy Barca była dokładniejsza i pozwalała rywalom na znacznie mniej we własnym polu karnym. Efektowność po słabszych tygodniach w końcówce zeszłego roku wróciła, ale jeszcze nie efektywność. Pytanie, czy też wróci, czy może będziemy oglądać taką Barcelonę aż do maja. Jeśli to drugie, Lewandowskiemu i spółce znacznie trudniej będzie o wzbogacenie gabloty najbardziej wartościowymi pucharami, a już na pewno najtrudniej o mistrzostwo ligi hiszpańskiej.
WIĘCEJ O LIDZE MISTRZÓW NA WESZŁO:
- Przedwczesny finał Manchesteru City. „Guardiola w dwa lata ma zbudować nowy zespół”
- Czy Paryż jeszcze zapłonie? PSG gra o życie w Lidze Mistrzów
- To pierwszy taki wyczyn bramkarza Barcelony w XXI wieku
- Łukasz Łakomy: “Jakaś nadzieja na kadrę jest” [WYWIAD]
- Grecka tragedia Wojciecha Szczęsnego
Fot. Newspix