Sevilla miała być drugim Atletico Madryt, a niebezpiecznie kroczy ścieżką Valencii i Deportivo La Coruna. Jak z ligowej i europejskiej czołówki spaść do roli walczącego o utrzymanie ligowego dżemiku? Recepta jest prosta – wystarczy dużo wydawać na przepłaconych graczy, rozpętać wojenkę na klubowych szczytach władzy i dołożyć do tego kryzys sportowy i pandemię. Witamy na Ramon Sanchez Pizjuan!
Kilkanaście lat temu była, podobnie jak Atletico, ligowym średniakiem z aspiracjami. Z pojedynczymi wystrzałami, kończącymi się w okolicach ligowego podium lub nawet zdobyciem tego mniej prestiżowego z europejskich pucharów. I komu to przeszkadzało?
Potem u jednych pojawił się Diego Simeone, a u drugich legendarny dyrektor sportowy – Monchi. W obu przypadkach zaczęła się dekada sukcesów. Były miejsca na podium, mistrzostwa kraju (dla Atletico), finały, tytuły i trofea.
W Madrycie potrafili doskonale ten sukces zdyskontować. Rojiblancos to dziś wciąż silna europejska marka, świetnie zarządzana, stawiana wręcz za wzór. Pokazywali jak nie zachłysnąć się swoimi osiągnięciami tylko dobrze nimi zarządzać, nie będąc do tego przyzwyczajonym, jak Barcelona czy Real Madryt. I nawet te tak często postrzegane przez kibiców jako minimalizm Cholo coroczne awanse do Champions League, dają Atletico nieprzerwaną gwarancję zarobku na poziomie pozwalającym funkcjonować na ligowych szczytach.
Tymczasem w Sewilli nie bardzo mogą zaśpiewać za Zenkiem Martyniukiem, że nie wiedzą jak do tego doszło. Jeśli przez lata lekką ręką wydaje się pieniądze, wierząc, że sukces sportowy zamortyzuje wszystkie koszty, a on nie przychodzi, bo przestrzeliło się kompletnie z kadrą, to zaskoczenia być nie może. Tę drogę wytyczyło już Deportivo La Coruna błąkające się aktualnie po niższych ligach w Hiszpanii, a obecnie pewnie kroczy nią Valencia, której brak spadku w obecnym sezonie rozpatrywać będziemy (jeśli się utrzyma) w kategorii piłkarskiego cudu.
WSPOMNIENIA NIEDAWNEJ CHWAŁY
Sevilla nie stała się upadłym gigantem w jeden sezon. Tu warto zaznaczyć, że ani to do końca gigant, ani jeszcze upadły, ale trzeba podkreślić skalę regresu jaki się aktualnie odbywa na Ramon Sanchez Pizjuan. Klimat niezadowolenia spowodowany głębokim kryzysem sportowym, gospodarczym i instytucjonalnym, pogarsza się z każdym miesiącem, a krytyka i protesty przeciwko zarówno piłkarzom, jak i klubowym władzom narastają ze względu na sytuację, w jakiej znajdują się Los Nervionenses.
W klubie wciąż wspomina się przecież ubiegłą dekadę, okraszoną czterema wygranymi Ligami Europy (trzema z rzędu) i stałą obecnością w okolicach ligowego podium w Hiszpanii. Tamtejsze media ukuły nawet pewien slogan będący trawestacją słynnych słów Gary’ego Linekera, że piłka nożna to sport, w którym po murawie biega 22 piłkarzy, a w Lidze Europy zawsze wygrywa Sevilla. To brzmi nierealnie, ale Andaluzyjczycy wygrali 31 z ostatnich 33 dwumeczów w tych rozgrywkach i w XXI wieku wygrali je aż siedem razy.
To był czas kiedy Sevilla była w czołówce najlepiej zarządzanych klubów w Europie. Byli mistrzami kupowania tanio, maksymalizowania umiejętności graczy i sprzedawania z dużym zyskiem lub całkowitego wyeliminowania tej części z kupowaniem i promowania absolwentów swojej akademii, która była głównym źródłem dochodu przez ostatnie dwie dekady.
Obecne dziesięciolecie zaczęło się jednak od pandemii, a potem jak u Hitchcocka, tylko się rozkręcało. Wraz ze ścięciem przychodów Sevilla – podobnie jak Barcelona – wpadła w potężny finansowy kryzys, z którego nie może – podobnie jak Barcelona – podnieść się do dziś.
Kiedy jednak zaczął się kryzys sportowy i miejsca w tabeli w XXI wieku jeszcze niewidziane, znani z gorących głów sternicy Sevilli kompletnie porzucili swoją filozofię, decydując się na… No właśnie nie wiadomo do końca na co. Monchi i szefowie klubu przyzwyczajeni już do stałych zarobków za grę w Europie zapomnieli o polityce, która przyświecała im przez lata – tanio kupić, drogo sprzedać.
Jeszcze w latach 2019–2022 Sevilla (po raz pierwszy od 65 lat) trzykrotnie z rzędu zajęła miejsce w pierwszej czwórce La Liga, ale nagle przyszedł regres i tułanie się po miejscach w dolnej połówce tabeli. I to wtedy zaczęły się nerwowe ruchy. Trzech trenerów na sezon – proszę bardzo. Zamiast młodych tanich na dorobku, armia weteranów na tu i teraz – też się znajdzie.
Do tego człowiek, który za tym wszystkim stał, odszedł zmęczony coraz trudniejszymi przepychankami o to jak zapobiec kryzysowi, który już przecież pukał do drzwi. Monchi przeniósł się do Aston Villi zeszłego lata po zakończeniu swojego drugiego okresu na Ramon Sanchez Pizjuan. Pozostawił po sobie starą, nieefektywną i drogą (pod względem wynagrodzeń) drużynę. Do tego coraz gorsze perspektywy i prawdziwy strach przed możliwością spadku z ligi.
Choć na koniec kampanii 2022/23 było 11. miejsce w La Liga, to sezon zakończył się kompletnie nieoczekiwanym triumfem w Lidze Europy i dzięki temu awansem do Champions League. – Jeszcze Sevilla nie zginęła! – mogło się wydawać.
TRUP BEZ MAKIJAŻU
W kolejnym sezonie trupa nie dało się już jednak przypudrować. Odpadnięcie z Ligi Mistrzów w marnym stylu, kolejna karuzela z trenerami i 13. miejsce na koniec sezonu pokazało smutny kierunek. A tak potężny kryzys sportowy odbił się także w limitach płacowych, jakie zostały wyznaczone Sevilli na ten sezon. Absurdalna kwota 2,5 milionów euro na tzw. Koszt Kadry Sportowej (Limite de Coste de Plantilla Deportiva) jest oczywiście nierealna do wykonania, ale jak twierdzi szef tamtejszych rozgrywek Javier Tebas ta “całkowicie normalna sytuacja jest jedyną możliwą konsekwencją obecnego stanu rzeczy”.
Dlaczego Barcelona tak się męczy? Finansowe Fair Play w Hiszpanii
Chodzi o to, że przy zakładanych wpływach i z kadrą wyliczoną pod rozgrywki Champions League władze Sevilli zostały z ręką w nocniku. A raczej z przepłaconymi graczami na kontraktach, z którymi rozstawanie się, w tej sytuacji pożądane, wcale nie przychodzi przecież tak łatwo. Skończyło się więc wyprzedawaniem tego lata za pół ceny najcenniejszych skarbów (En-Nesyri, Ocampos, Acuna) i ciułaniem każdego tysiąca euro, aby móc powalczyć o kogokolwiek w zimowym okienku.
Normą od kilku cyklów transferowych stało się też zatrudnianie wielu graczy w ramach wypożyczeń, co z jednej strony ułatwia ich pozyskanie, ale kompletnie zabiera możliwość na nich zarobku. Jeśli rozwiną skrzydła, pieniądze za nich dostanie przecież ktoś zupełnie inny. Tu też podobieństwo do działań Valencii, która się w tym specjalizuje, jest uderzające.
Sportowo klub ze stolicy Andaluzji zjechał więc jeszcze niżej. Obecnie na 14. miejsce w tabeli. Na szczęście dla kibiców Los Nervionenses nie zakończy się to pewnie spadkiem jeszcze w tym roku, bo w La Liga jest jednak kilka drużyn dużo słabszych od Sevilli. Słowo “jeszcze” nie jest tu jednak przypadkowe, bo kierunek jest nader czytelny, a dziejący się na naszych oczach upadek wielkiej nie aż tak dawno Valencii jest chyba najlepszą przestrogą.
SEVILLA 2024
A jak wygląda kadra pierwszej drużyny czerwono-białych? W tej chwili nie ma w niej ani zbyt wielu młodych zdolnych, ani weteranów. Ale skarbów, za które można skasować ośmiocyfrowe kwoty w euro też brakuje. Według cenionego portalu Transfermarkt jest ledwie sześciu takich graczy, z czego aż czterech wartość 10 milionów w europejskiej walucie ledwie przekracza. Warto jednak o nich wspomnieć, bo to na ich barkach w tej chwili Sevilla się głównie opiera.
Największym “objawieniem” tych rozgrywek jest Dodi Lukebakio. Po fatalnym ubiegłym sezonie, w którym strzelił pięć goli w 23 ligowych meczach wielu już go skreśliło. Tymczasem po pełnej upadków poprzedniej kampanii, teraz ma ich osiem w osiemnastu. I do tego najczęściej są to kluczowe trafienia, które przyniosły Los Nervionenses już aż siedem ligowych punktów. Dodatkowo w ofensywie po odejściu En-Nesyriego i Ocamposa ciągnie zespół niemal w pojedynkę. “Marca” po jednym ze spotkań napisała w tytule relacji: “Lukebakio sam, znowu sam”.
A nie mówimy tu przecież o jakimś futbolowym artyście. Nawet w swoich bundesligowych klubach ze środka lub dołu tabeli (Hertha, Wolfsburg, Fortuna Duesseldorf) przeplatał świetne rundy, z takimi, kiedy stawał się zupełnie przezroczysty. Ciężko też o 27-letnim Belgu powiedzieć, że jest perspektywiczny. To tylko podkreśla sytuację w jakiej znalazła się Sevilla. Jej największą “gwiazdą” jest zupełnie przeciętny na poziomie samej ligi Lukebakio.
Drugim najbardziej wartościowym zawodnikiem jest Loic Bade. Stoper Los Nervionenses to jeden z niewielu jasnych punktów drużyny w ostatnich dwóch sezonach. Terminowanie w minionej kampanii obok Sergio Ramosa pozwoliło 24-letniemu Francuzowi wskoczyć na dużo wyższy poziom i to on najprędzej stanie się bohaterem dużego transferu wychodzącego. Co jednak stanie się wtedy z obroną, w której jakość po jego odejściu spadnie przynajmniej o połowę dowiemy się pewnie dopiero latem. Nadal trwają próby dobrania do niego partnera na środku defensywy, a co dopiero mówić o znalezieniu dwóch osób na tę newralgiczną pozycję.
Juanlu Sanchez, Jose Angel Carmona i Isaac Romero – to trzej młodzi Hiszpanie, którzy obok Sambiego Lokongi wypożyczonego z Arsenalu domykają wspomnianą wyżej listę. Trzej pierwsi mogą więc zostać spieniężeni, a do tego Sanchez i Carmona są świeżo po ukończeniu 20-tki, więc tym bardziej ich wartość rynkowa może jeszcze wzrosnąć.
Juanlu błyszczał już w ubiegłym sezonie i mówiło się o zainteresowaniu jego zakupem dochodzącym z Turcji, Niemiec i Włoch, a nawet z samego Realu Madryt, gdzie wciąż rozpatrują różne opcje na prawej obronie po kontuzji Daniego Carvajala. Na razie jednak piłkarz pozostaje w Andaluzji.
Carmona z kolei wyrzucił z podstawowego składu mistrza świata Gonzalo Montiela i mistrza Europy Jesusa Navasa i też zwrócił uwagę w Europie. Ten trzeci, czyli Romero to wielki, ale wciąż niespełniony talent na pozycji numer 9. Pracowity, ale mało strzelający i choć jest stosunkowo młody, na Sanchez Pizjuan wciąż czekają na wystrzał talentu tego 24-letniego wychowanka.
A co poza tym? Mizeria. Nawet uznane nazwiska jak wspomniany Montiel, Suso albo Saul, w Sewilli sprzeciętnieli i dostosowali się do panującego marazmu. Reszta to przeciętniaki na których nie da się zarobić, często na zbyt wysokich kontraktach. Jest jednak jeszcze jedna grupa, czyli transferowe flopy nowego dyrektora sportowego Victora Orty – następcy wielkiego Monchiego.
Największym jest bez wątpienia Kelechi Iheanacho. Trudno było liczyć, że jeśli w Premier League zdobywał po kilka goli na sezon, a w minionej kampanii na poziomie Championship tych trafień zanotował pięć, nagle podbije La Liga. I nie podbił. Bramki strzelił jedynie takim tuzom jak Las Rozas i Olot w pierwszych rundach Pucharu Króla, a w lidze przełamać się dotąd nie zdołał i jako letni “hit transferowy” okazał się największym rozczarowaniem.
Podobnie jak Peque Fernandez. W Segunda Division był absolutną gwiazdą w barwach Racingu Santander. Od najwyższego poziomu kompletnie jednak się odbił, co tylko świadczy o tym, że na Sanchez Pizjuan stracili kompletnie “czutkę” do młodych graczy, których można wychować i sprzedać z zyskiem, sportowo wciąż będąc blisko topu. Sevilla po prostu przestała być klubem, który przyciąga wielkie nazwiska, a dla tych na dorobku przestała być dobrym miejscem do rozwoju…
ŻENUJĄCE POŻEGNANIE LEGENDY
Momentem przełomowym, który jakby symbolicznie zamknął etap wielkiej Sevilli było jednak grudniowe odejście na emeryturę Jesusa Navasa. Zepsute już wcześniej przez klub, dla którego tegoroczny mistrz Europy grał przez niemal całe sportowe życie. Wychowanek w seniorskim zespole zaczął grać w 2003 roku i był w nim aż do końca grudnia z przerwą na czteroletnią przygodę w Manchesterze City.
Władze zrobiły jednak wszystko, aby to odejście zepsuć. Nieszczęścia związane z weteranem narastały od maja ubiegłego roku. Doświadczony piłkarz opuścił Sanchez Pizjuan ze łzami w oczach po meczu z Cadizem, będąc pewnym, że to jego ostatni występ w barwach Los Nervionenses.
Dwa dni później, po ogromnym zamieszaniu, sam piłkarz opublikował list wyjaśniający powód swojego smutku, który wynikał z tego, że opuszcza klub swojego życia, ponieważ nikt nie skontaktował się z nim w sprawie statusu jego kończącego się kontraktu. Po tym błędzie władze Sevilli pokajały się i ogłosiły, że Navas przedłuży kontrakt z klubem do 31 grudnia 2024 r. Ta sześciomiesięczna prolongata zaskoczyła wszystkich i została odebrana jako zamiecenie pod dywan kolejnych symptomów fatalnej organizacji w klubie.
39-latek kilka miesięcy później opowiadał w wywiadach, że bóle mięśni uniemożliwiają mu nawet zabawę z dziećmi i pozwalają na grę na najwyższym poziomie jedynie od święta. Zamiast więc wraz z końcem sezonu pożegnać hucznie i z fanfarami klubową legendę, wybrano sztuczne wydłużenie jej kariery i dogorywanie w ligowej szarzyźnie. Niesmak pozostał ogromny…
Jesús Navas żegna się z kibicami Sevilli! 🥺🥺🥺 pic.twitter.com/E7HAk8hg3X
— CANAL+ SPORT (@CANALPLUS_SPORT) December 14, 2024
SUKCESJA PO HISZPAŃSKU
Jakby tego wszystkiego było mało, prezydent Sevilli – Jose Maria Del Nido Carrasco chciał jeszcze raz przyćmić ten naprawdę już ostatni mecz Navasa na Sanchez Pizjuan kolejną kontrowersyjną decyzją. W ostatniej chwili odwołał jednak sankcję dotyczącą zakazu wpuszczania byłego klubowego sternika i własnego ojca – Jose Marii del Nido Benavente na stadion właśnie podczas spotkania z Celtą, kiedy Navas miał pożegnać się z fanami Los Nervionenses i przesunął ją, spodziewając się potencjalnych awantur.
Tak więc smutny obraz tej degrengolady Sevilli dopełnia właśnie być może największy wrzód na osłabionym klubowym organizmie, czyli wojna na górze. Kilka miesięcy pisaliśmy o tym dość obszernie, ale warto tylko przypomnieć, że po dwóch stronach barykady dzielącej klubowych akcjonariuszy są ojciec i syn.
Rodzinna wojna na szczycie w Sevilli. “Jesteś kawałkiem gówna”
Panowie Del Nido poróżnili się w kwestii sposobu zarządzania tą swoistą masą upadłościową. Senior – były sternik Los Nervionenses po wyjściu z więzienia za malwersacje finansowe chciał odzyskać władzę i wpływy w klubie. W tym czasie jednak na szczytach doszło do wymiany pokoleniowej. Przyszła młodość na czele z synem, przyuczanym do tej roli przez wiele lat przez samego ojca. Sukces tej sukcesji został jednak ogłoszony przedwcześnie.
Del Nido Senior wykorzystał kryzys sportowy i postanowił otwarcie podważyć kompetencje nowych władz i robi to do teraz wykorzystując część akcjonariuszy, którzy są w klubie od lat i pamiętają historyczne rządy starszego ze skonfliktowanych prezesów. Ojciec uważa, że syn go zdradził tworząc koalicję skupioną wokół grupy rodzin trzymających w klubie władzę. Ta familiada trwa już od kilku lat, a jej końca nie widać. Teraz kiedy idzie ona w parze z ogromnym kryzysem sportowym daje jeszcze smutniejszy obraz klubu, a błoto którym publicznie obrzucają się obie strony pokazuje skalę jego upadku.
Rzadka sytuacja – dwóch panów Del Nido na jednym zdjęciu (oczywiście nie razem) podczas pożegnania Jesusa Navasa. Senior z tyłu (w krawacie w paski), młodszy nieco bardziej z przodu po lewej stronie w trakcie rozmowy (w czerwonym krawacie, zakrywa usta)
Reasumując, mamy więc w Sevilli wszystko co potrzeba do spektakularnej klęski. Są fatalne błędy w zarządzaniu, złe wybory trenerów, pomyłki w selekcji piłkarzy i klubowe starcia w gabinetach, przykrywające te boiskowe. Jedyne co zostało z dobrych czasów to niezmiennie wysokie oczekiwania i wspomnienie wielkiej sławy. Nowe są za to fatalne nastroje kibiców i zawodników oraz kadra mająca coraz więcej deficytów. Droga Sevilli zbyt mocno przypomina tę znaną z Estadio Mestalla. Choć upadek Nietoperzy jest jednak rozłożony w czasie, to ten na Sanchez Pizjuan może być i szybszy i bardziej dotkliwy.
Co ciekawe w pierwszym ligowym spotkaniu w nowym roku Los Nervionenses spotkają się właśnie z Valencią. Obie drużyny dzieli w tabeli dziesięć punktów, ale ten mecz nie będzie miał faworyta. Mimo to, na samym początku stycznia to El Che awansowali do 1/8 Pucharu Króla, podczas gdy Sevilla odpadła z tych rozgrywek kompromitując się z drugoligową Almerią (1:4). Reakcja była szybka, bo już kilka dni później ogłoszono transfer Rubena Vargasa, znanego z występów w kadrze Szwajcarii (gol z Włochami podczas Euro 2024) i przychodzącego z niemieckiego Augsburga. Czy para Vargas – Lukebakio wzbudzi popłoch u przeciwników – zobaczymy. Na razie jednak trener Pimienta przetrwał całą rundę na Sanchez Pizjuan (co nie zdarzyło się od trzech lat), ale musi odbudować morale w drużynie, która wciąż nie może się podnieść z kolan.
Tych piłkarzy, którzy pamiętają choćby triumf w Lidze Europy sprzed półtora roku jest już w drużynie tylko kilku. Większość aktualnej kadry mentalności zwycięskiej Sevilli nie zna i pewnie długo znać nie będzie. Wygląda to na powolne dogorywanie. Oby tylko zamiast wojujących panów Del Nido nie pojawił się ktoś w typie Lima z Valencii, bo to jedną z najbardziej utytułowanych drużyn w Europie w XXI wieku mogłoby już ostatecznie pogrążyć. A droga powrotna z pewnością będzie o wiele, wiele dłuższa niż zjazd, który zaliczyła od bycia pretendentem do tytułów do walki o utrzymanie.
WIĘCEJ NA WESZŁO O LA LIGA:
- Czekając na “Here we go”. Komu kończą się kontrakty w 2025 roku?
- Debiuty duetów z jednego kraju w Barcelonie: Lewy i Szczena, Cruyff i Neeskens, Ronaldo i Giovanii…
- Świetny piłkarz, marny lider. Ciemna strona Viniciusa
- Atletico w drodze na szczyt. Cholo znowu jest sigmą
- Jaka będzie defensywa Królewskich AD 2025, czyli w poszukiwaniu straconego czasu