Po spadku reprezentacji Polski do dywizji B Ligi Narodów u części społeczeństwa zapanowała może nie euforia, ale przynajmniej umiarkowana radość z tytułu tego, że w końcu przestaną nas prześladować ci, z którymi szanse mieliśmy mizerne. Żadnych Włochów, żadnej Portugalii, nawet nie Belgia i nie Holandia, więc w końcu będzie można błysnąć, coś wygrać. Podziwiam ten optymizm. Tak, wraz ze spadkiem maleją szanse na to, że będziemy regularnie obijani. Rośnie jednak zagrożenie, że wyjaśniać zaczną nas i ci, po których się tego nie spodziewamy.
Na wstępie muszę się zgodzić, że choć założenie, że rywalizacja z najlepszymi rozwija, jest szlachetne, to prawdziwe jest jedynie po części. Bo rozwijać to może kogoś, kto jest na podobnym poziomie lub chociaż rokuje, żeby się na nim znaleźć. Nasz przypadek nie pozwala brać za prawdopodobny którykolwiek z podanych scenariuszy. W dywizji A wciąż obcowaliśmy z czołówką, ale było to — mówiąc brutalnie — obcowanie płciowe. W zapętleniu odtwarzaliśmy scenkę z „Poranka kojota”, w której Brylant pyta szanownych gości, w czym może im pomóc.
Faktem jest, że dywizja A to naprawdę najwyższa półka. Co jakiś czas zdarzają się w niej ogryzki — tym razem byliśmy nim my, wcześniej na przykład Bośniacy, których dwukrotnie ograliśmy — jednak zdecydowana większość grupy to dorodne jabłuszka. Średni ranking Elo drużyn z najwyższej dywizji to 1851, podczas gdy drugi szczebel legitymuje się średnią 1705. Nasz wynik w tym rankingu — 1725 — pokazuje, że mocno odstajemy od średniej dla najlepszych, jednak w drugim przypadku unosimy się ponad kreską, należymy do tych, którzy w wielu przypadkach będą faworytem.
Problem w tym, że krzywa rozwoju naszej reprezentacji oraz jej dokonania z ostatnich lat sprawiają, że coraz ciężej nabierać się na to, że rola faworyta oznacza dla nas ścieżkę usłaną różami. W teorii o wygrane będzie łatwiej, w praktyce jednym z większych problemów, z jakim się borykamy, jest to, że w sytuacji, w której musimy i chcemy prowadzić grę, wychodzą wszystkie nasze braki w kreatywności i możliwości dominowania nad rywalem z piłką przy nodze. Krótko mówiąc: cieszymy się, że pochodnią ofensywnego futbolu łatwiej będzie świecić przeciwko słabszym, ale gdzieś za rogiem tkwi pułapka.
Co, jeśli spadek oznacza uniknięcie lania od Portugalii czy Belgii, ale w zamian za to porażki z Gruzją, Albanią, Grecją, Irlandią, Austrią, Słowenią, Walią czy Islandią?
Pora pożegnać Michała Probierza? Argumenty za i przeciw
Reprezentacja Polski spadła do dywizji B Ligi Narodów. Nie ma się z czego cieszyć, tam też możemy przegrywać
Reprezentacja Polski stała się przypadkiem krytycznym, szczególnym. Nie dość, że nie potrafimy pokonywać lepszych od siebie, to i w roli faworyta lubimy potknąć się o własną nogę. Właśnie dlatego nie uspokaja mnie fakt, że w dywizji B znajdziemy chwilowy oddech, wyrwę od niewdzięcznej roli worka treningowego dla lepszych od siebie. Owszem, z tymi drugimi mierzyliśmy się nad wyraz często, co w połączeniu z niemal zerową liczbą momentów chwały, mogło nam się przejeść.
W XXI wieku mieliśmy dwa naprawdę wybitne spotkania ze światową topką. Pierwsze, gdy w 2006 roku pokonaliśmy Portugalię na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Drugie, kiedy Stadion Narodowy oglądał nasz triumf nad Niemcami.
Odkładając na bok Euro 2016, do którego szkoda już wzdychać, i skupiając się na okresie od rosyjskiego mundialu, który poprzedził pierwszą edycję Ligi Narodów, do chwili obecnej, w której żegnamy się z dywizją A, rozegraliśmy trzydzieści gier o punkty z silniejszymi od siebie według rankingu Elo. Wygraliśmy dwie z nich — ze Szwecją oraz Walią — w pozostałych dwudziestu ośmiu ledwie dziewięć razy zdołaliśmy nie przegrać.
Liga Narodów znów nas obnaża. Czy pokonamy wreszcie topowego rywala?
Jak bumerang wraca więc do nas kwestia tego, jak to się dzieje, że inni potrafią, podczas gdy my nie za bardzo. Znów rozprawiamy o tym, że Dania i Turcja ograły Francję, Grecja oraz Węgry pokonały Anglików, Serbowie pyknęli Portugalię, Macedonia Północna zabrała Włochom awans na mundial w Katarze… Nasz sukcesik w postaci zwycięstwa w Lidze Narodów z Walią, był w Europie dopiero trzydziestym czwartym najcenniejszym zwycięstwem nad lepszym od siebie w ostatniej dekadzie — liczymy tylko spotkania o punkty.
Owszem, mamy lepszy bilans wielkich turniejów niż kilka drużyn, które ograły mocarzy, ale nie jeździły na nie tak regularnie. Bilans ten wypracowaliśmy jednak oszukując przeznaczenie, nadużywając szczęścia. Raz z baraży usunęli nam Rosję, co znacząco ułatwiło kwestię awansu. Za drugim razem prześlizgnęliśmy się w Walii bez celnego strzału na bramkę.
Nie jeździmy więc na imprezy dlatego, że nasz futbol jest na fali wznoszącej. Jeździmy na nie pomimo problemów, problemów, które będą tak samo dokuczliwe w dywizji B, jak były w dywizji A. Fakt, że zagramy ze słabszymi rywalami, wlewa w nas nadzieję, jednak przyjrzymy się, jak w ostatnich latach radziliśmy sobie z europejskimi zespołami z poziomu, na którym się znaleźliśmy. Bilans reprezentacji Polski z rywalami o rankingu Elo 1705 lub niższym/wyższym o sto punktów (nazwijmy to granicą błędu), nie jest powodem do dumy.
Pięć zwycięstw, trzy remisy, sześć porażek.
- Szkocja (1760 punktów) – 1:2
- Szkocja (1709) – 3:2
- Walia (1709) – 0:0
- Czechy (1754) – 1:1
- Albania (1614) – 0:2
- Czechy (1802) – 1:3
- Walia (1789) – 1:0
- Węgry (1726) – 1:2
- Słowacja (1691) – 1:2
- Bośnia i Hercegowina (1667) – 3:0
- Bośnia i Hercegowina (1678) – 2:1
- Austria (1746) – 0:0
- Słowenia (1612) – 0:2
- Austria (1738) – 1:0
Nawet jeśli dodamy do tej listy zwycięstwa z Walią i Szwecją, które były ciut lepsze i nie załapały się na ustalone widełki, nie osiągniemy progu pięćdziesięciu procent sukcesów.
Selekcjoner prawie wszystko przerżnął, ale idzie w dobrym kierunku
Jaki będzie polski futbol, gdy zniknie wymówka, że przegrywamy z mocarzami?
Zerkając na powyższą wyliczankę, łatwo przypomnieć sobie demony przeszłości, to, jak wyglądały nasze konfrontacje z Czechami, jak męczyliśmy się z Walią, jak zaskakiwała nas Albania, jak w szeregu ustawiali nas Słowacy. Zmierzamy właśnie na ten poziom, dlaczego więc sytuacja nie miałaby się powtórzyć? W dywizji B w przyszłym sezonie zagra Bośnia i Hercegowina, którą ogrywaliśmy, ale zagra tam też Macedonia Północna, która wyrzucała Włochów z mundialu, Rumunia, która na Euro wyszła z grupy, Szwecja czy Szwajcaria.
Bardzo prawdopodobne, że trafimy na jakiegoś potencjalnego chłopca do bicia, z którym wygramy obydwa spotkania, ale dwa mecze potrafiliśmy wygrać i w dywizji A. A chyba zgodzimy się, że bardziej prawdopodobne jest, że tym razem wygramy trzy niż to, że wygramy sześć. Byłbym więc ostrożny z szukaniem optymizmu w postaci częstszych powodów do radości, odbudowania wizerunku oraz sympatii do drużyny narodowej — bo wiadomo, że bardziej lubi się tych, którzy wygrywają.
Obawiam się wręcz, że stan apatii i rozczarowania może się przeciągnąć, bo dotychczas mieliśmy wymówkę w postaci odstawania od potęg. Dywagowaliśmy, co byłoby, gdybyśmy na Euro trafili do grupy ze Słowacją, Ukrainą czy Rumunią. Sam zresztą myślałem, że w takich okolicznościach mogłoby się udać, moglibyśmy pokazać się z takiej strony, że satysfakcja z występu na turnieju nie wiązałaby się z klasycznym dla nas pompowaniem pięknych porażek. Parę miesięcy później mam więcej obaw niż przekonania, że wśród średniaków wyszlibyśmy na twardziela. Właśnie z Ligi Narodów zrzucili nas Szkoci, którzy w Niemczech byli pośmiewiskiem, najgorszymi z najgorszych.
Dywizja B Ligi Narodów to rozgrywki, z których też da się spaść, o czym chyba zapominamy. Za moment zleci z nich ktoś z trójki Gruzja, Albania i Ukraina. Pierwsi niedawno ograli Portugalię i zaliczyli pamiętne Euro, drudzy częściej od nas stawiali się najlepszym (pięć zwycięstw w dwudziestu ośmiu meczach), trzeci w ostatnich latach pokonali Hiszpanię i Portugalię, osiągnęli ćwierćfinał mistrzostw Europy. Co wtedy? Znów się ucieszymy, bo wygrywając dywizję C, zapewnimy sobie przynajmniej baraże w walce o mundial 2030 i to takie szachy 5D?
Nasz problem sięga głębiej niż to, że rywalizowaliśmy ze zbyt dobrymi zespołami, by się im postawić. Znamienne, że z największą nadzieją traktujemy tych kadrowiczów, których wychował zachód, których ominęło piłkarskie formowanie nad Wisłą. Nawet fala transferów z Ekstraklasy coraz dobitniej pokazuje, że przestajemy produkować zawodników, którymi zainteresowany jest współczesny futbol. W innych zakątkach Europy jest odwrotnie, wydaje się, że wszelkie zespoły, które stać na niespodzianki, zaczęły takie produkty wypuszczać, nawet jeśli wciąż są to jednostki, a nie całe pęczki.
Pierwsza edycja Ligi Narodów, w której znajdziemy się poza dywizją B, najprawdopodobniej będzie też pierwszą, w której nie zagra już Robert Lewandowski. Można wyliczać mu złośliwie bramki, które zdobył za kadencji Michała Probierza, jednak nieprzypadkowo wszyscy rywale konsekwentnie skupiają swoją uwagę na nim. Jeśli wydaje nam się, że płynnie i sprawnie przejdziemy do porządku nad tą sytuacją; jeśli myślimy, że w ciągu dwóch lat nastąpi nagły dopływ zawodników rozumiejących grę, przygotowanych taktycznie, technicznie i motorycznie do rozwałkowania rywali na podobnym poziomie, to podziwiam entuzjazm.
Chciałbym jakoś się nim zarazić, ale (jeszcze) nie potrafię. Może umiałbym, gdyby za sterami drużyny narodowej siedział Adrian Siemieniec, a nie Michał Probierz, jednak zza niego wciąż gdzieś machałaby do nas zgnilizna polskiej federacji. Poprzednia władza nie przygotowała nas do zmiany pokoleniowej w zespole, zaniedbała szkolenie. Obecna zaniedbuje już dosłownie wszystko, funduje pożogę PZPN jako organizacji i naszej piłce jako całości. Chyba powoli dociera do nas, że spadamy. Czas reagować, zanim sięgniemy dna, bo, jak widać, zawsze może być gorzej, niż nam się wydaje.
WIĘCEJ O REPREZENTACJI POLSKI:
- Jedyne, co na razie udało się Probierzowi, to karne przeciwko Walii [KOMENTARZ]
- Trela: Joga bonito na pokaz. Michał Probierz, selekcjoner w masce
- Staliśmy nad przepaścią i zrobiliśmy krok do przodu. Spadliśmy tam, gdzie nasze miejsce
SZYMON JANCZYK
fot. FotoPyK