Reklama

Trela: Jak (nie) grać w Europie. Polskie kluby jak oksfordzki trawnik

Michał Trela

Autor:Michał Trela

24 października 2024, 09:26 • 11 min czytania 17 komentarzy

Trzeba było przeczytać 316 stron prześwietlenia zagadkowego tematu z wielu stron, by upewnić się, że z poprawieniem wyników polskich klubów w europejskich pucharach jest jak z sekretem ładnego trawnika w Oksfordzie: najpierw zasiać, a potem przycinać przez 300 lat.

Trela: Jak (nie) grać w Europie. Polskie kluby jak oksfordzki trawnik

Z okładki krzyczy zakaz wjazdu w konturze Polski nadrukowany na piłkę. Na jej tyle pada słowo „eurowpier…” i na dokładkę jeszcze nazwy Fylkiru Reykjavik czy F91 Dudelange, które też chciałoby się wykropkować. Do tego okrutne motto „W Europie nie ma już słabych drużyn… Są tylko te źle zarządzane. Pech chciał, że większość z nich jest z Polski”. Nie pozostawiający wątpliwości tytuł „Jak (nie) grać w Europie”. I budzące grozę pierwsze słowa „Johan Voskamp”. Nowa książka Michała Zachodnego nie udaje, że dla fanów polskiej piłki klubowej będzie przyjemną lekturą. Ale skoro miało być o źródłach polskich niepowodzeń w Europie, nie mogło być miło.

Zaskakuje dobór rozmówcy do pierwszego rozdziału, bo Jacek Zieliński to nie trener „w stylu Zachodnego”, czyli taki, którego można się spodziewać w jego książce, zwłaszcza na jej otwarcie. Z drugiej strony, jako postać funkcjonująca na polskim rynku szkoleniowym od ponad dwóch dekad, która widziała tę ligę zarówno z samej góry, jak i z samego dołu, może mieć przekrojowe spojrzenie. Gdy Nestorem nazywano trenera Oresta, był trenerem nowej fali. Dziś to na niego mówią Nestor. Frazy, które rzuca, mimowolnie czyta się jego niezadowolonym głosem znanym z konferencji prasowych. Brak rynku wewnętrznego, brak cierpliwości, oszczędzanie na sztabach. Nic, z czym można by się nie zgodzić, ale też nic, co można by uznać za szczególnie odkrywcze. I tu mnie ma.

Podświadomie szukam w tej książce jakiegoś świętego Graala, jedną przyczynę, która wyjaśni wszystko. Otrzeźwienie przychodzi znienacka. Zieliński: „Bo my bardzo szybko chcemy gonić Europę, prawda? Może za szybko. Staramy się jedną decyzją odmienić losy ligi, gdy każdy z obszarów wymaga ogromnej pracy, która często przechodzi niezauważona. Jest przykryta dobrymi i gorszymi wynikami”. Czyli to nie będzie książka, która zdradzi wielką tajemnicę. Wielką tajemnicą okaże się wiele małych rzeczy. Ale nie uprzedzajmy faktów.

CO POLSKIE KLUBY ROBIĄ ŹLE?

Rozdział o bieganiu, a w nim o styku światów zawodowej piłki i nauki. Jak Lech Poznań metodycznie próbuje przygotować się do grania na trzech frontach, do regularnej europejskiej rywalizacji. Za odkrywcze uznaję zdanie Bartosza Grzelaka, że po meczach Ligi Konferencji najbardziej zmęczeni byli środkowi obrońcy i pomocnicy, bo gra toczy się na innej przestrzeni, podczas gdy w Ekstraklasie gracze z tych pozycji są odpowiedzialni za kontrolę i utrzymanie piłki, więc w meczach ligowych bardziej męczą się boczni obrońcy i skrzydłowi, co z kolei wymusza na sztabach inne dobieranie środków treningowych dla graczy z różnych formacji i pozycji. Dalej Bartosz Slisz jako praktyk biegania jako takiego, biegania w lidze i biegania w pucharach. I Paweł Kapuściński mierzący, co to dokładnie znaczy, że lepiej mądrze stać niż głupio biegać. Ogólny wniosek mówi, że bieganiem to my Europy nie podbijamy.

Reklama

Żeby zawojować, może trzeba by było inaczej szkolić, inaczej budować kadry. Statystycy z CIES Football Observatory udowadniają jednak, że tendencje się nie zmieniają i kadry wciąż mają u nas struktury wiekowe dalekie od pożądanych. Jarosław Fojut, dyrektor sportowy Stali Rzeszów, pojawia się tu jako pozytywny przykład, że można inaczej, ale przecież skądinąd wiadomo, że to jedyny przykład równie młodej drużyny w najwyższych polskich ligach i gdyby kazać Zachodnemu przedstawić w książce jeszcze perspektywę trzech tego typu klubów, nie znalazłby żadnego młodego z wyboru, nie z biedy.

SKOKI EMOCJONALNE

Kolejny rozdział, kwestie organizacyjne, władze ligi pokazujące, jak Ekstraklasa w imponującym stopniu urosła jako marka, jednocześnie nie rosnąc poziomem piłkarskim. Potem Mariusz Kondak z Rakowa Częstochowa, czołowy analityk w Polsce o przygotowywaniu się taktycznym do meczów w Europie. Zaznaczam jego zdanie, że puchary są wartością dodaną tylko, gdy jako piłkarz grasz w nich co roku i traktujesz jako coś naturalnego. Inaczej skoki emocjonalne między czwartkiem a niedzielą są zbyt duże, by na dłuższą metę zawodnicy je wytrzymali, prezentując stabilny poziom.

Szukam czegoś, co robimy dobrze, na czym możemy budować, gdzie znaleźć trochę optymizmu, bo przecież coś drgnęło, Lech niedawno był w ćwierćfinale Ligi Konferencji, Raków grał w Lidze Europy, znów mamy dwóch przedstawicieli w fazie grupowej, nie możemy we wszystkim być beznadziejni. Ale gdy na początku kolejnego rozdziału natykam się na Leszka Milewskiego, wiem, że akurat tam nadziei nie znajdę. Mowa o narracji, o tym, w jaki sposób sami wszyscy obrzydzamy sobie, piłkarzom, całemu środowisku, grę w Europie, powtarzając dyrdymały o pocałunku śmierci. Przypomnienie kilku kluczowych klęsk w newralgicznych momentach. Wisła Cupiała odpadająca z Dinamem Tbilisi, gdy akurat Polska miała wskoczyć do czołowej piętnastki w Europie. Ponownie Wisła odpadająca z Levadią Tallinn, gdy akurat Michel Platini ułatwił mistrzowi Polski ścieżkę do elity. Michał Pazdan opowiadający o rozgrywaniu kluczowych meczów sezonu w momencie, gdy piłkarze z zachodnich lig są jeszcze na wakacjach. Łukasz Smolarow o dziadowskich oszczędnościach i o tym, że kluby nawet zwykle nie mają planu, jak odnieść się do tego, że zakończyły dany sezon na miejscu pucharowym. Mają pieniądze na Brazylijczyków, czyli niezweryfikowanych piłkarzy, którzy akurat się nawinęli, ale nie mają pieniędzy na „brazylijczyków”, czyli żółte plastikowe imitacje prawdziwych piłkarzy, rozstawiane na boiskach treningowych.

Na domiar złego jeszcze specyfika ligi. Matematycznie udowodnione odwieczne intuicyjne przeczucie, że gdyby do pucharów zapraszać średniaków i słabeuszy z każdej ligi, ci polscy mieliby szansę nie tyle być europejską potęgą, ile przynajmniej nie być pariasem. No, ale nie zapraszają, a relatywnie silni słabeusze sprawiają, że nie możemy zbudować ligi dwóch prędkości, która ułatwiłaby najlepszym regularne punktowanie w pucharach. Omar Chaudhuri, założyciel cenionej nie tylko w świecie sportu firmy analitycznej Twenty First Group na prośbę Zachodnego odpala algorytmy pod kątem oceny jakości piłkarzy Ekstraklasy. Bezlitośnie wypluwają, że w trzydziestce najlepszych jest w tamtym momencie ledwie trzech Polaków, w tym dwaj po trzydziestce. Chaudhuri próbuje pocieszać, że w Anglii i w Norwegii też tak kiedyś mieli. Ale podświadomie dobija jeszcze bardziej, bo pokazuje, że w kolejnych miejscach już się zreflektowali, już działają inaczej, mądrzej. My jeszcze nie. Mądrych klubów, czyli takich, które nie mają największych pieniędzy, ale wyróżniają się know-how, trzeba szukać gdzie indziej. Czytamy więc, jak to robią w Nordsjaelland.

CZESKA DYGRESJA

W końcu musiał się pojawić mój „ulubiony” temat, dlaczego nie jesteśmy jak Czesi. Uwzięliśmy się. Połączenie wyższości z niższością w jednym. Nie mogą sąsiedzi zrobić niczego, czego od razu nie traktowalibyśmy osobiście, nie odnosili do siebie. Z jednej strony, mając 40 milionów mieszkańców i zajmując na mapie więcej centymetrów kwadratowych, czujemy, że powinniśmy znaczyć więcej niż oni, przyklejeni gdzieś tam do nas na dole. Z drugiej nie zauważamy, że za liczbę mieszkańców niczego sobie w piłce nie można kupić, że z sześciu najludniejszych krajów świata cztery nawet nie jeżdżą na mundiale, a dwa zadowalają się co najwyżej wyjściem z grupy. Odkąd pamiętam, Czesi zawsze znaczyli w piłce więcej od nas. Sparta Praga co roku była w albumach Panini na Ligę Mistrzów, my nie. Czesi grali najlepszą piłkę na Euro 2004, my przegrywaliśmy z Łotwą. Czech zdobywał Złotą Piłkę, Czesi już za mojego życia grali w finale mistrzostw Europy, nazwiskiem Czecha określa się na całym świecie jeden ze sposobów wykonania rzutu karnego. Gdybyśmy nagle zaczęli grać jak oni, nie byłoby to dla mnie przywrócenie porządku świata, lecz jego wywrócenie.

Czesi to po prostu naród, który w prawie każdym pokoleniu, przynajmniej przyzwoicie, a często całkiem dobrze gra w piłkę. Nie w porównaniu do Polaków, w porównaniu do innych także. Kiedy Sparta remisuje w Lidze Mistrzów na wyjeździe z wicemistrzem Niemiec, nie musimy pytać, kiedy my coś takiego osiągniemy: większość tej części Europy tego nie osiąga. Czesi są w tej chwili dziewiątą ligą w Europie. Co oznacza, że pracują lepiej nie tylko od nas. Przyzwyczailiśmy się, że nie jesteśmy lepsi od Niemców, nie mamy już obsesji porównywania się do nich. Od Czechów też się odczepmy. Ile narodów tego formatu ma w dorobku dwa wicemistrzostwa świata i pięć medali mistrzostw kontynentu? W Europie żaden, na świecie jeden, Urugwaj. Poszerzając kryteria ludnościowe i trochę luzując sportowe, można dorzucić jeszcze Portugalię i Holandię, ewentualnie Chorwację, biorąc pod uwagę jej aktualne sukcesy oraz wkład w dawne osiągnięcia Jugosławii. Ale to i tak wąska elita najsilniejszych małych narodów, jakie w tym sporcie funkcjonują.

Reklama

DRUZGOCĄCA KRYTYKA TRENERÓW

Czas iść dalej, do zarządzania kryzysem. Dariusz Mioduski wydaje się w tej kwestii idealnym rozmówcą, może nawet w trwającym sezonie zbierze kolejne doświadczenia. Piotr Rutkowski zresztą także może o tym szczegółowo opowiadać z autopsji. Ciekawe są fragmenty o soft power, piłkarskiej dyplomacji, obecności działaczy na europejskich szczytach i tym, że trzeba starać się ją zwiększać. Książka niebezpiecznie zbliża się do końca, a wciąż trudno znaleźć jakiś przyczółek dla optymisty. W oddziale „Jakim (nie) być trenerem” się go nie spodziewam. Ale cieszę się, że powstał. Z jednej strony odczuwam wobec trenerów w polskiej lidze duże współczucie ze względu na warunki, w jakich funkcjonują i nierealne oczekiwania, jakim muszą sprostać, tak naprawdę nie mając broni. Lecz z drugiej zbyt często odnoszę wrażenie, że przyzwyczaiło ich to do „niedasizmu”, że notoryczne funkcjonowanie w trudnych warunkach nauczyło ich tylko instynktu przetrwania, odzierając z jakichkolwiek ideałów, ambicji, celów innych niż wygranie meczu w sobotę.

Prawdopodobnie najbardziej druzgocące zdania w pełnej druzgocących zdań książce wygłasza Alex Stewart z Analytics FC, firmy zajmującej się szczegółowym modelowaniem trenerów: „Patrzę na polską ligę i widzę, że większość drużyn jest do siebie podobnych. Na mapie stylów gry są skupione wokół identycznych atrybutów. Będąc przy piłce, rozgrywają dość wolno, nie ma zbyt wielkiej intensywności akcji względem średniej europejskiej […] Większość zespołów stara się łączyć posiadanie piłki i niską obronę. Powoli przemieszczają się w stronę bramki, ale w ataku nie są w stanie utrzymać się zbyt długo przy piłce.

Czy to dlatego, że liga nie posiada szybszych, zdolnych do bardziej intensywnej gry zawodników? A może zawodników ograniczają trenerzy? […]. Wygląda to tak, jakby w waszych klubach szukano konkretnego profilu trenera. Przyglądając się mapie trenerów Ekstraklasy, nie dostrzegam tego, co można zauważyć w Skandynawii, Niemczech, Austrii. Nie macie drużyn grających bezpośrednio, szybko do przodu i wysokim pressingiem. Jakby do Polski nigdy nie dotarł styl przypisywany zespołom i trenerom ze szkoły Red Bulla. To wręcz niezwykłe, że nikt tego nie próbuje”. Wielu próbuje, ale równie miażdżącej, co prawdziwej krytyki futbolu prezentowanego w polskiej lidze dawno nie widziałem.

DIETA CUD DLA POLSKIEJ PIŁKI

Rozdział ze Zbigniewem Bońkiem czytam bez przekonania, zbyt duże miał przez te wszystkie lata realne możliwości zmienienia krajobrazu polskiej piłki, by teraz jego krytyka brzmiała wiarygodnie. Ciekawsza jest dla mnie perspektywa Dawida Szwargi, którego podejrzewam o świeże refleksyjne spojrzenie na to, co przeżył w minionych latach, stykając się z europejskim poziomem. Nie rozczarował mnie, bo dopiero dzięki niemu w ostatnim rozdziale uświadamiam sobie, że Zachodny nie napisał, jak w żartach sugerował Marcin Stefański z Ekstraklasy SA. „kryminału”, lecz książkę ku pokrzepieniu serc.

Kluczowe zdanie może brzmi niepozornie, ale mam poczucie, że asystent trenera Rakowa trafia nim w sedno. „ Mikroelementy mogą dać efekt w skali makro”. I dalej: „Organizacja i jej stabilność jest siłą drużyny. Czym bowiem jest jeden sezon wobec 50-letniej historii klubu? Jeśli posiadasz wizję dziesięcioletnią, a powinieneś ją mieć jako właściciel, szef, dyrektor, to czy naprawdę taki jeden sezon coś zmienia? Gdy potrafisz porównać jakość gry zespołu, jakość prowadzenia klubu z czynnikami zewnętrznymi, to nigdy nie przegrasz. Będziesz widział, czy robisz postępy, czy nie. W Europie graliśmy z klubami, które miały określoną wizję gry. Nasi rywale posiadali sześcio-siedmioletnią historię grania w bardzo podobny sposób. Dlatego wiedzą, na co zwracać uwagę, co weryfikować”. Trzeba było przeczytać 316 stron prześwietlenia zagadkowego tematu z wielu stron, by upewnić się, że z podniesieniem polskiej ligi jest jak z sekretem ładnego trawnika w Oksfordzie: najpierw zasiać, a potem przycinać przez 300 lat.

Zachodny i jego rozmówcy z jednej strony ciągle wskazują mankamenty, rzeczy, które polskie kluby robią źle, albo mogłyby robić lepiej, ale z drugiej dają gotowe rozwiązania, jak polską ligę zamienić w przynajmniej regionalną potęgę. Skoro działając, jak działamy, zajmujemy osiemnaste miejsce w rankingu UEFA (czyli jednak wyprzedzamy 37 europejskich federacji), to poprawiając się choćby o kilka procent w każdym ze wskazanych aspektów, jesteśmy w stanie osiągnąć wyraźnie lepsze wyniki. Optymistyczny wniosek z pesymistycznej książki jest taki, że to nie jakieś zewnętrzne uwarunkowania, na które nie mamy żadnego wpływu, powstrzymują polskie kluby przed rozwojem.

Szklany sufit niewątpliwie istnieje i dla nich, pewnie jest zawieszony gdzieś w okolicach lig top 5, których dogonić nie udałoby się pewnie nigdy, nawet przy doskonałej pracy całego środowiska w każdym aspekcie. Ale między tym, gdzie polska liga jest dziś, a tym, gdzie chciałaby być, jest jeszcze mnóstwo nisko wiszących owoców czekających na zerwanie. Magicznego przepisu na poprawę polskiej ligi nie ma, święty Graal gry w pucharach nie istnieje. W książce „Kopalnie talentów” Rasmus Ankersen, dziś dyrektor generalny w Southampton, daje magiczną wskazówkę na odchudzanie: mniej jeść, więcej ćwiczyć. I tyle. Nie ma nic innego niż codzienna praca u podstaw. Przyjęło się, że tego akurat Polacy nie potrafią, ale może najwyższy czas skończyć z mentalnością walki z caratem i także w polskiej piłce niespektakularnie, powoli, budować lepszą rzeczywistość. Bo „mikroelementy mogą dać efekt w skali makro”.

WIĘCEJ NA WESZŁO: 

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

„Miał szklaną psychikę, a dziś to mentalny tytan”. Bartłomiej Bołądź i jego droga po srebro igrzysk

Jakub Radomski
3
„Miał szklaną psychikę, a dziś to mentalny tytan”. Bartłomiej Bołądź i jego droga po srebro igrzysk

Piłka nożna

Polecane

„Miał szklaną psychikę, a dziś to mentalny tytan”. Bartłomiej Bołądź i jego droga po srebro igrzysk

Jakub Radomski
3
„Miał szklaną psychikę, a dziś to mentalny tytan”. Bartłomiej Bołądź i jego droga po srebro igrzysk

Komentarze

17 komentarzy

Loading...