Jasne, za dzisiejszy mecz można pochwalić reprezentację Polski. Odrobienie strat z Chorwacją może imponować, ale nie zmienia faktu, że po październikowym zgrupowaniu wciąż znaków zapytania będzie więcej, niż wyraźnych plusów. Jak w “Kilerze” – pewne niedociągnięcia są. Boli zwłaszcza to, jak łatwo Biało-Czerwoni dali wybić się z rytmu po stracie pierwszej bramki. To sytuacja, która powtarza się od dłuższego czasu.
Chorwatom wystarczyło do tego jedno kopnięcie piłki Borny Sosy. Obrońca Torino w 19. minucie huknął jak z armaty i tyle potrzeba było, by na kilkanaście chwil wyłączyć Polakom prąd. Można było mrugnąć, a na tablicy wyników z 1:0 błyskawicznie zrobiło się 1:3. Chorwaci w kilka minut ustawili sobie – wydawało się wówczas – całe spotkanie.
A przecież wcześniej wszystko wyglądało naprawdę dobrze.
Imponujący pierwszy kwadrans
– Pierwsze 15-20 minut perfekt! Perfekt! A potem oddaliśmy pole – krzyczał ponad 20 lat temu Jerzy Engel, podczas starcia z gospodarzami na mundialu w Korei. Dziś selekcjoner mógłby wykrzyczeć to samo.
Po kwadransie polscy kibice mogli przecierać oczy ze zdumienia. 1:0 na tablicy wyników, 70% posiadania piłki po stronie Biało-Czerwonych, przewaga 4:0 w strzałach. Wow.
Przez chwilę wydawało się, że czeka nas wyjątkowo przyjemny wieczór. O ile drybling Urbańskiego i świetne podanie do Zielińskiego, poprzedzające bramkę otwierającą wynik spotkania, nie były dla nas wielkim zaskoczeniem, tak początek tej akcji już tak. To krytykowany ostatnio Jan Bednarek ważnym odbiorem na połowie przeciwnika rozpoczął akcję.
Po chwili podanie rywala efektownie przeciął Paweł Dawidowicz, ale Świderski wyprowadzając kontrę potknął się o własne nogi. Po rulecie Urbańskiego z dystansu uderzał zaś Kiwior. Obrońcy drużyny Probierza obiecująco weszli w mecz, jakby chcąc zmazać plamę z występu z Portugalią.
– Już było dobrze! – wykrzyczałby w tym momencie Robert Więckiewicz w Ślepnąc od świateł. Już było dobrze…
Pękliśmy jak przebity balonik
Chorwatom wystarczył jeden nasz faul, jeden rzut wolny, jedna centra, nawet niezbyt udana, bo wybita przecież przed nasze pole karne. Jeden strzał Borny Sosy. Wyborny, nie do wyjęcia, to oczywiście prawda.
Tyle wystarczyło, by na kilkanaście minut wyłączyć Polaków z meczu. Aby wybić ich z rytmu, wytrącić z dobrego początku, sprawić, by zapomnieli o założeniach taktycznych. Zdekoncentrowali się, rozkojarzyli, odrobinę zbyt długo przeżywali to, co właśnie stało.
Bach, bach. Nasi piłkarze nie przetrawili jeszcze bramki Sosy, a już przegrywali 1:3.
Dwa przyspieszenia, dwa celne strzały, dwie składne akcji naszych rywali. Tak niewiele potrzeba było, by Chorwaci, którzy wcześniej nie pokazywali w tym meczu kompletnie nic, zyskali szansę, by ułożyć starcie pod swoje dyktando i wyjść na dwubramkowe prowadzenie.
Tyle wystarczyło też, żeby nasi obrońcy kompletnie zapomnieli o udanym początku. A zwłaszcza Paweł Dawidowicz. Ten najpierw ewidentnie spóźniony próbował doskoczyć do rywala, otwierając Suciciowi cały sektor za swoimi plecami, a w kolejnej akcji sam podał mu piłkę, by ten mógł wyłożyć ją Baturinie.
Michał Probierz zmienił Dawidowicza jeszcze przed przerwą. Z powodu urazu, ale nawet gdyby nie to, i tak powinien dokonać tej zmiany.
Problem się powtarza. Za łatwo się rozsypujemy
I jasne, później – w dużej mierze dzięki świetnemu kolejny raz Zalewskiemu i dobrej zmianie Lewandowskiego, doprowadziliśmy do wyrównania. Ale problem, który mieliśmy między 19. a 26. minutą, powtarza się zbyt często.
Zanim Zalewski dał sygnał do powrotu – znów bliżej było straconej czwartej bramki, niż kontaktowego gola. W tym czasie Polacy byli jak sparaliżowani. Choć wcześniej wyraźnie prowadzili w statystyce oddanych strzałów, to po bramce Sosy, sześć kolejnych uderzeń oddali Chorwaci. Dwukrotnie Marcin Bułka uratował nas przed rezultatem 1:4.
A przecież podobne momenty roztargnienia, zespołowego przejścia wokół meczu zdarzały się także przeciwko Portugalii, a także w pierwszym meczu przeciwko Chorwacji. Tak było też z Austrią na Euro, tak było też z Holandią. Gdy traciliśmy gole – brakowało natychmiastowej reakcji. Polacy lądowali na deskach i rywal miał kilka, czasami kilkanaście minut, w których mógł nas dobić.
Dziś się podnieśliśmy. Ale nasza reakcja nie była natychmiastowa. Z bardziej wyrachowanym, zimnokrwistym rywalem, podobny numer mógł się nie udać.
Pewne niedociągnięcia są
Ten mecz był niezłym podsumowaniem tego, jak wygląda reprezentacja Polski za kadencji Michała Probierza. I choć po Portugalii można było pytać jak Siara: „Niedociągnięca? A gdzie ty tu widzisz, Wąski, dociągnięcia?”, to jednak dziś pewne pozytyw w grze naszej drużyny były.
Przede wszystkim – chwalić można za charakter, bo bez niego nie udałoby się odrobić dwubramkowej straty. Co jeszcze? Momentami – gra w ofensywie wyglądała obiecująco. Momentami – dobrze wyglądaliśmy w wysokim pressingu. Momentami, ale tylko momentami.
Dziś momenty wystarczyły, by zremisować 3:3 z Chorwacją, która zaprezentowała się – nie oszukujmy się – zdecydowanie poniżej oczekiwań. Ale przeciwko lepiej dysponowanemu rywalowi, jak przeciwko Portugalii, niestety nie wystarczą.
Niedociągnięcia bowiem są. I mimo niezłego dziś rezultatu nie wygląda na to, że prędko się ich pozbędziemy.
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Niemiecki produkt chorwackiej kadry. Wielkolud z Frankfurtu zagrożeniem dla nas
- Damian Kądzior dla Weszło: Chorwacja? To było spełnienie marzeń [WYWIAD]
- Wesołe jest życie staruszka, a już na pewno w Chorwacji
- Trela: Przerwa w sztafecie. Czy Niemcy przestali wychowywać bramkarzy światowej klasy?
- Feta z goli Bellinghama lub Haalanda na Narodowym? Co nas czeka w Lidze Narodów
- Liga Narodów znów nas obnaża. Czy pokonamy wreszcie topowego rywala?
Fot. Newspix