Reklama

Od Hitlera do papieża. Historia Olympiastadion w Berlinie [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

21 czerwca 2024, 10:46 • 14 min czytania 25 komentarzy

Czarnoskóry Jesse Owens rozzłościł tu Adolfa Hitlera, zdobywając olimpijskie złoto kosztem ulubieńca fuhrera, Luza Longa. Po wojnie obóz rozbili na nim Brytyjczycy, a gdy runęła żelazna kurtyna, mszę odprawił tam papież Jan Paweł II. Z wydarzeń świeższych odnotować trzeba nokaut Materazziego popełniony przez Zizou. Olympiastadion w Berlinie to obiekt skrywający wiele historii. Mrocznych, fascynujących, ciekawych.

Od Hitlera do papieża. Historia Olympiastadion w Berlinie [REPORTAŻ]

Gdy Niemców ogarnęło poczucie winy i konieczność wyspowiadania się z wojennych grzechów, wstydzili się ich tak bardzo, że Olympiastadion w Berlinie mógł nawet zakończyć swój żywot. Smutny, opustoszały, stał się co najwyżej domem dla szkolnych wycieczek, które zwiedzały Berlin i korzystały z części hotelowej obiektu. Istotna zmiana względem czasów, gdy setki tysięcy widzów oglądały z trybun największego kompleksu sportowego w kraju popisy najlepszych atletów globu.

Vergangenheitsaufarbeitung, praca nad przeszłością, wjechała na pełnej. Stawiano pomniki ofiarom Holokaustu, z kolei wszystko, co składało się na niechciany spadek z czasów rządów Adolfa Hitlera i jego koleżków, usuwano z przestrzeni publicznej z niezwykłą wręcz sumiennością. Nic dziwnego, że w dyskusję o tym, co jeszcze warto zrównać z ziemią, wmieszał się sporych rozmiarów problem leżących na przedmieściach Berlina.

Olympiastadion miał to szczęście, że ominęły go alianckie bombardowania. Gargantuiczny obiekt musnęło parę kul, ale to nic w porównaniu z tym, co stało się z resztą miasta, albo z przykładową Warszawą. 

W pył nie obróciły go też wojska radzieckie, którym wystarczyło puszczenie z dymem wieży, w której naziści urządzili archiwum propagandy. Brytyjczycy tylko częściowo dokończyli po nich robotę – gdy zdemolowali konstrukcję, nieodwracalnie uszkodzony został dzwon ozdobiony swastykami i hitlerowskim hasłem adresowanym do „młodzieży świata”.

Reklama

Kolejne pamiątki z czasów, w których Fuehrer przyjmował tam saluty, stopniowo znikały, na czele z trybuną honorową, na której zwykł zasiadać sam Adolf, ale jednak stadion stał jak stoi, co dla Niemców było jednocześnie wybawieniem – mimo ubrania się w pokutne szaty głupio było jednak pozbywać się tak wspaniałego obiektu sportowego – i przekleństwem – bo choć był on monumentalny, to splamiona historia jego powstania i użytku skutecznie zniechęcała do korzystania z jego dobrodziejstw.

Kiedy jednak co odważniejsi zaczęli sugerować, że stadion można byłoby zburzyć i wybudować w jego miejsce nowoczesny, funkcjonalny i nieskalany nazistowskimi śladami obiekt, podniosły się głosy, że co to, to nie, że niech już lepiej Olympiastadion stoi i rozpada się gryziony zębem czasu, niby Koloseum – na którym zresztą był wzorowany – stając się chociaż turystyczną atrakcją.

Niezdecydowanych pogodził w końcu mundial w 2006 roku, którego organizację przyznano Niemcom, co skończyło się pogodzeniem się z historią i modernizacją zasłużonego obiektu. Letnia baśń, jak później nazwano ten turniej, odbudowała narodową dumę naszych zachodnich sąsiadów, którzy wyjęli z kieszeni, szaf i skrytek czarno-czerwono-złote flagi i przestali się bać, że nucenie „Deutschland uber alles” budzi skojarzenia ze słusznie minionymi czasami.

Olympiastadion budzi więc podziw, uznanie i zmieszanie do dziś, w niezmienionej formie. A jak to się w ogóle zaczęło?

Hitler, papież i Zidane. Historia Olympiastadion w Berlinie

Niechlubnie, bo od Carla Diema. Z pozoru miłośnika sportu i rywalizacji wszelakiej, kompletnie obojętnego na sprawy wyższości jednej rasy nad drugą. Diem miał nietypową pasję, były nią Igrzyska Olimpijskie i wszystko, co wiązało się z pięcioma kolorowymi pierścieniami. Jego rzeczywistość rozpadła się, kiedy Gawriło Princip oddał strzały w Sarajewie, co poskutkowało wybuchem pierwszego wielkiego międzynarodowego konfliktu zbrojnego.

Reklama

Wojna pewnie by nawet Diema, który świata poza olimpijskimi zmaganiami nie widział, nie przejęła, gdyby nie fakt, że w jej wyniku Berlin stracił szansę na zorganizowanie imprezy w 1916 roku, zgodnie z wcześniej ustalonym harmonogramem.

Zamiast tego biedny Carl musiał iść się bić, co niemal przypłacił życiem. Przetrwał jednak, żeby znieść następny cios w serce – jego Niemcy wykluczono z udziału w dwóch kolejnych Igrzyskach Olimpijskich. Diem był jednak wyjątkowo zdeterminowany: nie tylko wychodził powrót swojego narodu na najważniejszy sportowy turniej świata, ale też poznał kogo trzeba za wielką wodą, co sprawiło, że dwadzieścia lat po pierwotnym planie Berlin miał w końcu spełnić marzenie działacza i podjąć delegacje najwybitniejszych atletów globu.

Znów jednak pojawił się mały – całkiem dosłownie: metr siedemdziesiąt pięć wzrostu! – problem: Adolf Hitler.

Lider NSDAP w błyskawicznym tempie zyskiwała popularność i poparcie, a pech chciał, że Fuehrer uważał Igrzyska Olimpijskie za ohydny wymysł promujący masonerię oraz Żydów. Nikt nie pytał o sens czy powody tego, że akurat ten naród skojarzył się niedoszłemu akwareliście ze sportowymi zmaganiami, w końcu spisek izraelitów mógł dostrzec dosłownie wszędzie. Carl Diem musiał być niezrozumiałym szaleńcem, bo podjął próbę przetłumaczenia Hitlerowi, że przykładowe wioślarstwo nie ma wiele wspólnego z lożami masońskimi.

Zastosował w tym celu wybitny fortel: dorwał Josepha Goebbelsa i nawijał mu makaron na uszy. Igrzyska w Berlinie miały być pierwszymi, z których sygnał na żywo trafi pod strzechy na całym świecie. Minister nie chciałby z takiej okazji skorzystać? Albo ta cała rasa aryjska, czy to nie współgra z ideą zdrowego ciała i ducha krzewioną przez Greków? Zdaje się, że istnieje nawet bezpośrednie połączenie między jednymi i drugimi. Goebbels kiwał głową, notował, zmienił zdanie. Zostało więc tylko i aż przekonać do tego Hitlera.

Adolfowi zaświeciły się oczy, kiedy uzmysłowił sobie, że zachód wystawia mu piłkę do pustej bramki. Zaprosi wszystkich do ogródka, pokaże, że nie taki Niemiec zły, jak go malują i nazizm rozprzestrzeni się na cały świat. Kanclerz zrezygnował więc z planu odwołania Igrzysk Olimpijskich, ba, tak się w nie wkręcił, że szastał pieniędzmi na lewo i prawo. Trzecia Rzesza była dla Carla Diema tak hojna, że obiecała mu nowe obiekty, drogi i przebudowę części miasta.

Człowiek, który chciał ukręcić łeb całej sprawie, w parę lat zwiększył budżet przygotowań ponad dziesięciokrotnie.

Diem sam zresztą uszczknął z tego spory kawałek dla siebie. Kochał sam zamysł olimpijskiej rywalizacji, ale miłością człowiek się przecież nie naje. Jego pensja na przestrzeni lat wystrzeliła i przebiła sufit, poczciwy Carl nachapał się tak, że mógł ustawić parę pokoleń do przodu. Nie ograniczał się zresztą tylko do finansowych benefitów współpracy z hitlerowcami. Był typowym przedstawicielem grupy „nie jestem nazistą, ALE”. W przypadku Diema „ale” oznaczało wykorzystanie nowych znajomości do ostatecznego rozwiązania kilku starych konfliktów.

Richard Mandell, autor znakomitej i kompleksowej książki historii Igrzysk Olimpijskich w 1936 roku, zdradza, że Diem wyznawał nazistowską ideologię, brał czynny udział w propagandzie oraz wszelkich akcjach związanych z budową wielkiej Trzeciej Rzeszy. Gdy jego sen o imprezie w Berlinie w końcu się spełnił, zaprzągł do niego nawet córkę, która podczas ceremonii otwarcia wręczyła Adolfowi Hitlerowi bukiet kwiatów.

Niespełna dekadę później, gdy marzenie Fuehrera upadało wraz ze stolicą kraju, nie miał skrupułów, żeby posłać na śmierć tysiące dzieci zgromadzonych w Hitlerjugend.

Brońcie miasta jak Spartanie, do ostatniej kropli krwi! – wołał do młodzieży zgromadzonej na Olympiastadion.

Posłuchali, pomaszerowali, zginęli.

Carl Diem – architekt Igrzysk Olimpijskich w Berlinie

Nie byłoby Igrzysk Olimpijskich w Berlinie bez Carla Diema i jego starań o organizację zawodów w Trzeciej Rzeszy. Kiedy już jednak zapadła klamka, gdy Hitler uniósł kciuk w górę, powstało pytanie: gdzie się cały ten ambaras odbędzie? Stolica kraju posiadała obiekt, który miał przyjąć sportowców świata dwie dekady wcześniej, jednak nie oddawał on ambicji oraz potęgi Fuehrera, któremu chorował na gigantomanię. Dlatego architekt Werner March, syn Otto, którego dzieło oglądaliśmy do tej pory w miejscu obecnego Olympiastadion, przygotował projekt, w którym Adolf się zakochał.

Arena w najważniejszym mieście Trzeciej Rzeszy miała być wielka i przypominać rzymskie Koloseum. Na ponad stu trzydziestu hektarach wybudowano więc stadion o pojemności ponad stu tysięcy miejsc oraz dwa obiekty towarzyszące, które mieściły łącznie ok. 75 tys. osób. Główna część całego kompleksu jest zbudowana w stylu neoklasycznym, wapienne bloki dziś nie błyszczą już jak w czasach nowości, ale można sobie wyobrazić, jak odbijały blask samego kanclerza.

Nie jest jasne, czy March należał do tej samej grupy, co Carl Diem – „nie jestem nazistą, ALE” – czy miał ciągotki do wyczyszczenia globu w celu zachowania jedynej słusznej rasy, czy może był po prostu pożytecznym idiotą na służbie reżimu. Pracą dla nazistów trudnił się latami, na różnych pozycjach. Wikipedyści portretują go w niemieckim mundurze, ale takowe nosił wówczas co drugi facet mieszkający za Odrą. W każdym razie jego najsłynniejsze dzieło: Olympiastadion, aż kipiał od hitlerowskiej propagandy.

Trzecia Rzesza miała wiele popapranych pomysłów i teorii, które miały potwierdzać jej wielkość. Obiekt-gospodarz Igrzysk Olimpijskich skupiał je jak soczewka. Swastyki były wręcz naćkane na całej budowli, wieszano je tuż obok flag olimpijskich, przyczepiano do murów, rysowano na każdym elemencie wystroju. Hitlerowi było jednak mało: kazał wybudować przed stadionem sześć wielkich wież, które symbolizowały sześć wielkich landów i plemion niemieckiej rasy panów. Bawarczyków, Frankończyków, Szwabów, Fryzów, Sasów oraz Prusaków.

„Oddają cnotę chwalebnej przeszłości, zatartej przez współczesną epokę” – zapisano na tablicy przy Olympiastadion.

Dookoła dorzucano jeszcze mniej lub bardziej gustowne posągi i pomniki. Dzieło życia Marcha było więc chodzącą pochodnią hitleryzmu – z czasem, gdy upadała Trzecia Rzesza, do podziemi obiektu przeniosło się nawet jej propagandowe radio, co symbolicznie domyka temat powiązań tego miejsca ze słusznie minioną epoką. Sam architekt mógł być tym trochę rozczarowany, zwłaszcza że do roboty co rusz wtrącał mu się Albert Speer, zausznik kanclerza. 

Zachód w końcu zorientował się, że powierzenie organizacji Igrzysk Olimpijskich takim popaprańcom, nie jest zbyt dobrym pomysłem. Amerykanie próbowali nawet szantażować Adolfa, domagając się, żeby reprezentacja Trzeciej Rzeszy składała się nie tylko z Niemców, ale i z Żydów, jednak Hitler tylko się zaśmiał i odbił piłeczkę: jak wam się nie podoba, to zorganizuję igrzyska wewnętrzne, kompromitując was przed całym światem.

Fuehrer poniekąd jednak spełnił tę prośbę – w celach propagandowych zezwolił na wciągnięcie do drużyny szermierki Helene Mayer o żydowskim pochodzeniu. W tamtym czasie funkcjonowały już jednak pierwsze prawa ograniczające udział Żydów w życiu publicznym – gdyby Mayer zaliczała się do „stuprocentowych Żydów”, nie byłoby o tym mowy. Dobrym Żydem według zasad hitlerowców był także wspomniany wcześniej Carl Diem, który miał tego pecha – z punktu widzenia swoich zwierzchników – że ożenił się z kobietą pochodzącą z żydowskiej rodziny.

Naziści do tego stopnia dbali o propagandowy przekaz, że nie przeszkadzali im ani czarnoskóry Jesse Owens, późniejszy zdobywca czterech złotych medali, ani sportowcy żydowskiego pochodzenia w innych drużynach. Ba, Owens sam wspominał, że mocno się zaskoczył, gdy okazało się, że nie został nawet oddzielony od kolegów z kadry, co w jego domu, USA, wciąż nagminnie się zdarzało. Jesse własnymi ustami obalał też legendy o tym, że Adolf nie podał mu ręki: miał mu pomachać już przy pierwszej okazji, a nawet wyrażać uznanie dla jego osiągnięć.

Tak przynajmniej wyglądało to na zewnątrz, bo w głębi duszy Hitler był wściekły jak nigdy. Owens pokonał dumę jego kadry, Luza Longa, oraz – co gorsze – przyciągał uwagę. Stadion skandował imię czarnoskórego herosa, gdziekolwiek Jesse się ruszył, oblegali go zaciekawieni nim lokalsi. Właśnie dlatego za Amerykaninem krok w krok podążali szpiedzy, tajni agenci i wysłannicy Fuehrera, którzy kontrolowali, kto i po co kręci się przy nieproszonym gościu.

Nie był to zresztą jedyny przypadek sytuacji, w której Trzecia Rzesza lepiej wypadła w oczach świata niż wyglądało to za kulisami. Wielu podziwiało Olympiastadion, nikt jednak nie mówił, że jego budowlańcy byli starannie wyselekcjonowani wśród rasy aryjskiej. Żadnych Żydów, tylko stuprocentowy Niemiec mógł dołożyć cegiełkę do berlińskiego monumentu.

Jeszcze większym aktem rasowej chwały był natomiast bieg olimpijski. Tak, tak, to naziści wpadli na pomysł sztafety, która przyniesie ogień z Grecji, ojczyzny Igrzysk Olimpijskich, do państwa-gospodarza. Zrobili to jednak na swój spaczony, hitlerowski sposób. Uznali, że jako Aryjczycy są spadkobiercami starożytnych Greków, więc bieg rozpoczął się w Hellendorfie, miejscowości nazwanej na cześć Hellady. Pochodnię co kilometr przechwytywali natomiast młodzi i wysportowani chłopcy o aryjskich rysach twarzy.

Do przedsięwzięcia zaciągnięto ponad 3400 osób. Wszystko, byle zadowolić Hitlera.

Jak Niemcy czyścili Olympiastadion z nazistowskiej historii

Igrzyska Olimpijskie w Berlinie okazały się sukcesem dla Niemców, którzy pokazali się światu jako łagodny baranek, który szybko zamienił się w wilka. Co prawda Diem planował już kolejne wielkie imprezy w Trzeciej Rzeszy, ale zdarzyło się Westerplatte i parę innych wyskoków jego przełożonych, które sprawiły, że sport zszedł na dalszy plan. Olympiastadion nie mógł więc pozostać jedynie areną sportowych zmagań, były sprawy ważniejsze, rangi narodowej.

Obiekt został obozem Hitlerjugend i miejscem wieców, które możemy nazwać seansami nienawiści Adolfa oraz jego wyznawców. Na terenie Reichssportfeld, jak wówczas nazywano dzisiejszy Olympiapark, znajdowała się także Akademia Kształcenia Fizycznego Trzeciej Rzeszy. Budowlę w niektórych miejscach wzmocniono, tworząc z areny sportowej wielki bunkier. Na terenie stadionie produkowano broń i składowano amunicję. 

Dodając do tego wspomnianą wcześniej rozgłośnię radiową oraz archiwum propagandy trudno się dziwić, że gdy Niemcy wojnę przegrali, ciężar historyczny stadionu trochę onieśmielał ich przed użytkowaniem go zgodnie z pierwotnym planem.

Oporów nie mieli jednak Brytyjczycy, którzy po zajęciu Berlina postanowili trochę odczarować Olympiastadion. Wypędzili z niego stacjonujące tam wojska radzieckie, otworzyli olimpijski basen dla codziennego użytku, a na towarzyszącej mu arenie Maifeld rokrocznie wyprawiano huczne urodziny królowej Elżbiety, które przyciągały tysiące zainteresowanych tym wydarzeniem Niemców.

Denazyfikacja szła całkiem sprawnie, choć gdy patrzymy na pęknięty dzwon, można zadać sobie pytanie, czy swastyki nie dało się zakryć ciut sprawniej.

Z Olympiastadion zniknęła jednak honorowa trybuna Adolfa Hitlera, powstało tam schronisko młodzieżowe, z czasem zaczęto organizować tam różne eventy, pokazy i zabawy. Lokalne władze pamiętały jednak o Vergangenheitsaufarbeitung – wstydzie oraz odkupieniu win. Obok stadionu znajdziemy więc muzeum, które otwarto w latach 60. Opowiada ono historię obiektu, nie uciekając od jej czarnych kart. Gdy do Berlina ściągnięto The Rolling Stones, zagrali oni właśnie tam. W końcu i piłkarska Hertha zamieniła obiekt w swój dom.

Gdy w stolicy upadł mur, Hertha podjęła zresztą Union na Olympiastadion w zorganizowanym z tej okazji meczu towarzyskim. Na trybunach pojawiło się ponad pięćdziesiąt tysięcy osób, ale wiele z nich poczuło rozczarowanie, gdy w lożach dla gości honorowych pokazali się dygnitarze i zbrodniarze z byłego NRD, związani z tamtejszymi komunistycznymi władzami. Jak gdyby nigdy nic zwrócono im normalne życie, które oni sami próbowali odebrać tym, którzy tamtego dnia przyszli obejrzeć kawałek dobrego futbolu i ukochaną, wcześniej odgrodzoną, Herthę.

Wiekopomnym wydarzeniem lat 90. okazało się jednak co innego: msza papieska, którą odprawił w Berlinie Jan Paweł II. Sto tysięcy wiernych obserwowało, jak papież beatyfikuje kapłanów, którzy zostali ofiarami nazistowskiej dyktatury. Polak nawiązał do niemieckich zbrodni w jeszcze jeden sposób: użył pastorału, który pół wieku wcześniej posłużył do święceń kapłańskich udzielonych Karolowi Leisnerowi, więźniowi obozu koncentracyjnego w Dachau.

Olympiastadion w tamtych czasach był już regularnym domem wielkich gigów. Grali tam Guns N’ Roses, U2 czy Michael Jackson, w końcu jeden z najgłośniejszych koncertów w karierze dała tam także Madonna. Kiedy już uporano się z dylematem o tym, czy stadion powinien w ogóle dalej funkcjonować, Niemcom zdarzyła się świetna okazja do modernizacji obiektu. Przyznanie krajowi organizacji Mistrzostw Świata w 2006 roku oznaczało, że na stołeczny obiekt wróci wielka piłka.

Futbol międzynarodowy całkiem z Berlina nie zniknął: na Olympiastadion w latach 1952-1999 rozegrano osiemnaście spotkań reprezentacji Niemiec. Lista byłaby dłuższa, gdyby nie fakt, że w 1994 roku ktoś wpadł na durny pomysł i spotkanie z Anglią zaplanował na dwudziestego kwietnia, dzień urodzin Adolfa Hitlera. Granie na stadionie Fuehrera w jego święto mogłoby wywołać niezdrowe emocje, więc na wszelki wypadek je odwołano.

Najważniejszym powojennym meczem Die Mannschaft na Olympiastadion było spotkanie z Chile w fazie grupowej mundialu w 1974 roku. Finał tamtej imprezy odbył się jednak w Monachium, podczas gdy areną finału mistrzostw w 2006 roku miała być właśnie stolica. Z tej okazji obiekt zyskał dach i kilkadziesiąt niezbędnych, nowoczesnych elementów wyposażenia. Loże – tym razem nie masońskie, jak w obawach Hitlera, lecz vipowskie – restauracje i podziemny garaż na ponad sześćset miejsc.

Olympiastadion zachował więc dawny klimat, ten dobry i zły. Stał się jednak areną, za którą nie trzeba się już wstydzić. Na otaczających go ogromnych połaciach przestrzeni przed EURO 2024 rozstawiono wielką strefę gastronomiczną dla kibiców, gości i sponsorów. Niby prowizoryczną, ale jednak zrobioną z rozmachem, wystrojoną niczym najlepsze restauracje stolicy Niemiec. Kibic może doświadczyć tam emocji piłkarskich, ale też rozrywki, której oczekuje od wydarzeń sportowych ówczesnych czasów.

Niedawno przekonali się o tym ci, którzy wybrali się do Berlina na finał Ligi Mistrzów. Ciut później Champions League doświadczali tu lokalsi, choć wielu z nich nie w smak było to, że na Olympiastadion, w domu Herthy, spotkania fazy grupowej rozgrywał Union. Kiedy sąsiad boryka się z problemami, a wizja świetlanej przyszłości okazała się wielkim niewypałem, klub z „Leśniczówki” wstał z kolan w tak imponujący sposób, że aby wszyscy chętni na mecze najważniejszych klubowych rozgrywek świata mogli je zobaczyć na żywo, trzeba było przenieść się na berlińskiego giganta.

Na przestrzeni lat Stadion Olimpijski widział wiele historycznych dla sportu momentów. Mecz o złoto mundialu przyniósł incydent z udziałem Zinedine’a Zidane’a i Marco Materazziego: słynny cios głową to moment dla futbolu wręcz ikoniczny. Wiele działo się tam także, gdy do Berlina przyjeżdżali lekkoatleci. Usain Bolt ustanowił tu światowe rekordy na 100 i 200 metrów.

Polacy, którzy odwiedzą Olympiastadion przy okazji meczu z Austrią, mogą wspomnieć nie tylko niechlubne czasy tego stadionu, ale i czasy, w których biało-czerwoni grali tam w półfinale istotnego turnieju. Były nim wspomniane Igrzyska Olimpijskie, podczas których hattrick Arne Brustada zabrał nam szanse na brązowy medal.

EURO 2024 jest więc świetną okazją, żeby czternastego lipca tu wrócić i w końcu jakiś krążek na szyi zawiesić.

CZYTAJ WIĘCEJ:

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Marcin Borski całkiem nieźle sobie radzi na sędziowskiej emeryturze

Patryk Stec
0
Marcin Borski całkiem nieźle sobie radzi na sędziowskiej emeryturze

EURO 2024

Ekstraklasa

Marcin Borski całkiem nieźle sobie radzi na sędziowskiej emeryturze

Patryk Stec
0
Marcin Borski całkiem nieźle sobie radzi na sędziowskiej emeryturze

Komentarze

25 komentarzy

Loading...