Sobotnia prasa skupia się na niedzielnym finale i powoli podsumowuje mundial w Katarze.
SPORT
Janusz Białek o zbliżającym się finale MŚ i całej imprezie.
Moment z tych mistrzostw, który na zawsze utkwi w pańskiej pamięci…
– Na zawsze zapamiętam zmarnowany przez Messiego rzut karny w meczu z Polską. Dlaczego? Widziałem jego twarz i zauważyłem, że Argentyńczyk nie był pewny zdobycia bramki. W następnych meczach, gdy podchodził do „jedenastki”, z jego twarzy emanowała pewność siebie. Ta sytuacja w meczu z Polską dla niego i dla Argentyny była momentem zwrotnym. Wojtek Szczęsny w tym momencie nie zdawał sobie sprawy, że zrobił przysługę Messiemu, któremu zapaliła się czerwona lampka. Jeżeli Argentyna sięgnie po mistrzostwo świata, polski bramkarz będzie miał w tym swój udział.
Której drużynie przyznałby pan etykietkę czarnego konia?
– Tutaj nie ma żadnej alternatywy, tylko i wyłącznie Maroko. Postawa tej drużyny w mistrzostwach świata bardzo dobrze świadczy o systemie szkolenia we… Francji. Drużyna z Afryki Północnej przegrała z Francją, lecz nie została pokonana. Wystarczy popatrzeć na statystyki, Marokańczycy byli drużyną, która co najmniej przez połowę meczu rozdawała karty. To taki jednorożec.
Największe rozczarowanie?
– Dla mnie nie byli to Niemcy czy Hiszpanie, lecz Anglicy. Hiszpanie potknęli się przy rzutach karnych, a Anglicy to zespół groźny tylko do pewnego momentu, w mistrzostwach świata nie są w stanie przebrnąć przez ćwierćfinały. Nie mają w składzie Messiego, czyli dyrygenta, za którym zespół pójdzie w ogień, chociaż nie brakuje im indywidualności. Po ostatnich mistrzostwach Europy wydawało mi się, że Gareth Southgate stworzył zespół zdolny do zwycięstw w dużych imprezach. To złudzenie. Uważam, że jeżeli nie zorganizują mistrzostw w Anglii, nigdy już nie zdobędą mistrzostwa świata.
15 dni w Katarze, 24 mecze na żywo – drugich takich mistrzostw świata nie będzie! Korespondencja Michała Zichlarza.
A – jak Al-Thumama Stadium
Pierwszy, a później ostatni mecz zobaczyłem właśnie na tym pięknym obiekcie. W poniedziałek, 21 listopada, byłem tam na meczu Senegal – Holandia. Świetna była oprawa spotkań. Potężny… dmuchany Puchar Świata na środku boiska (8 osób niosło wąż, przez który pompowano powietrze), do tego dwie potężne flagi z jednej i drugiej strony – trzymane przez 31 osób, na koniec sztuczne ognie. Robiło to wrażenie, ale nie dla fajerwerków się tam jechało, a do pracy. No właśnie… Przyjeżdżam po meczu do domu, jest noc, a może poranek, bo 2.00 czy 3.00, a tutaj nie ma ładowarki do laptopa. Została na stadionie. Na drugi dzień rano wyjazd na zamknięty na cztery spusty obiekt, pilnowany przez policję. Tłumaczenie, proszenie, nerwy i stres. W końcu mnie wpuszczają w asyście policjanta. Idziemy na górę, gdzie są miejsca prasowe. Wiem gdzie siedziałem. Block 307, desk 211, seat B. Ładowarka spokojnie leży na biurku. Ulga na sercu i podziękowanie dla św. Antoniego. Przy okazji widzę, jak dzień po meczu murawa stadionu jest naświetlana lampami. Co jak co, ale słońca – nawet o tej porze roku – w Katarze nie brakuje tymczasem trawa jest dodatkowo naświetlana. Potężne dachy nad 8 arenami mistrzostw zabierają światło. To dlatego taki dodatkowy zabieg, tym bardziej że na Stadionie Al-Thumama rozegrano podczas mundialu aż 8 meczów, w tym starcie biało-czerwonych z Francją w 1/8 finału. To był dla mnie mecz numer 24. Po nim, jak nasi reprezentanci, wracałem do domu.
B – jaka Barawa Barahat
Potężne osiedle w miejscowości Al-Wakra, oddalone o kilkadziesiąt kilometrów od centrum Dohy. Jeszcze pachnie nowością. Kurtka, kiedy wieszam ją w metalowej szafce, jest cała od cementu. Nie wszystko jeszcze skończone, ale mieszkają tu tysiące fanów z całego świata, a przede wszystkim z Ameryki Południowej i z czasem coraz więcej Marokańczyków. Na jednym z dużych zdjęć gospodarze chwalą się, że przepracowanych zostało tutaj w bezpieczeństwie 10 milionów godzin. Nikomu nic się nie stało. To nawiązanie do krytyki Kataru za niewolniczą pracę i śmierć setek, jeżeli nie tysięcy biednych migrantów głównie z krajów azjatyckich, przy budowie stadionów i innych miejsc związanych z infrastrukturą. Z Barawa Barahat Al-Janoub kawałek drogi do Dohy, ale to miejsce, gdzie jak nigdzie indziej czuć atmosferę mistrzostw! Kibice wszystkich nacji, spotkałem też Polaków, mała strefa kibica, boiska do grania, supermarkety, dwa meczety, a wszystko otoczone kilkumetrowym murem. To było dobre lokum, dobre miejsce do zakwaterowania podczas mistrzostw świata. No i miało jeszcze jeden wielki plus, ledwie 30 dolarów za łóżko w dwuosobowym pokoju. Taniej się nie dało.
FAKT
Robert Korzeniowski o Katarze i mundialu.
FAKT: Zaczęło się od zakazu picia piwa na stadionach i noszenia tęczowych opasek przez piłkarzy. Później okazało się, że wyznawcy judaizmu nie mają gdzie się modlić ani jeść koszernych potraw.
Robert Korzeniowski: Broń Boże nie usprawiedliwiam Katarczyków, ale wiemy doskonale, w jakich okolicznościach ten mundial został im przyznany, a także jak odmienna od naszej jest ich kultura i obyczajowość. Mam osobiste wspomnienie z rozegranych w tym kraju w 2019 roku lekkoatletycznych mistrzostw świata. Byłem tam i doświadczyłem katarskiej specyfiki.
To znaczy?
To były mistrzostwa, na których wszystko było inaczej i na innych zasadach. Na takie imprezy trzeba patrzeć przede wszystkim przez pryzmat rywalizacji sportowej i nie oczekiwać niczego więcej. Dla mnie było oczywiste, że Katarczycy będą grać pod siebie, bo kto im zabroni… Znów dostali to, co chcieli. Kolejną wielką imprezę, bo przecież kilka lat temu mieli również u siebie mistrzostwa świata w piłce ręcznej.
W ramach serii o mistrzach polskiego sportu sprzed lat przedstawiono sylwetkę Władysława Żmudy.
(…) Dwa lata w Widzewie Łódź to następne dwa mistrzostwa Polski. A po mundialu w Hiszpanii w 1982 roku Żmuda, już jako zasłużony dla polskiej piłki, dostał zgodę na zagraniczny wyjazd. Ale przygoda z Hellasem Werona była zupełnie nieudana – ledwie kilka meczów ze względu na problemy z kolanem.
– Lekarz klubowy spaskudził mi operację i po kilku miesiącach potrzebna była druga. Straciłem praktycznie cały sezon. A miałem już 30 lat. Można powiedzieć, że byłem już zawodnikiem emerytowanym, takim starym koniem – opowiada Żmuda. Ale właśnie dzięki temu na chwilę trafił za ocean. W Weronie wykupił swoją kartę zawodniczą i w 1984 roku wylądował w Nowym Jorku. Sytuacja była ciekawa – reprezentacyjny obrońca wiedział, że jedzie tam na chwilę.
– W tamtym czasie prezesem Cosmosu był Giorgio Chinaglia, który potrzebował dwóch piłkarzy z kartą w ręku. Mówił otwarcie, że za trzy miesiące klub i cała amerykańska liga upadnie. A on chce coś tam odliczyć od podatku, nie wiem dokładnie. Zdecydowałem się pojechać, a ze mną Oscar Damiani z Milanu, trochę starszy ode mnie – tłumaczy Żmuda. Spotkał tam takich graczy jak Holender Johan Neeskens czy Stanisław Terlecki, ale atmosfera była fatalna. – Były tam grupy, które wręcz się nienawidziły. Na przykład Amerykanie nie podawali ręki na dzień dobry, wszystko było na zasadzie każdy sobie rzepkę skrobie.
SUPER EXPRESS
W 41. rocznicę masakry w kopalni Wujek wspominamy jedną z ofiar, Zbigniewa Wilka – górnika i piłkarza.
(…) W grudniu 1981 r. Zbigniew Wilk za swój heroizm – już nie boiskowy, ale życiowy – zapłacił najwyższą cenę. W przeddzień masakry odbył ostatnią rozmowę telefoniczną z żoną pracującą jako pielęgniarka w szpitalu w Katowicach-Ochojcu. „Cała Polska walczy, a ja mam stchórzyć?” – powiedział, gdy namawiała go do rezygnacji ze strajku. I pozostał z kolegami na posterunku nawet wtedy, gdy zza kopalnianego płotu dotarła do nich informacja, którą potem poeta ujął w słowa „Idą pancry na Wujek”…
– Wydawało mi się wtedy, że nie da się tego przeżyć… – pani Magdalena wraca do chwili, w której dotarła do niej informacja o śmierci brata. Tragizm sytuacji podkreślało to, że 26 grudnia miała stawać na ślubnym kobiercu, a Zbigniew miał być jej świadkiem podczas ceremonii. Tymczasem pięć dni wcześniej w Katowicach-Piotrowicach, pod okiem bezpieki, odbył się jego pogrzeb.
RZECZPOSPOLITA
Mundial nad Zatoką Perską wymyślił emir, ale jego klimat tworzą ludzie, którzy go budowali. Mundialowy Katar to kolaż wrażeń, które niełatwo uporządkować, tworząc spójny obraz. Z tyłu głowy wciąż kołaczą się pytania: co widzieliśmy naprawdę, a co było wielką mistyfikacją.
Rahul jest z Nepalu. Każdego dnia z chłopięcym uśmiechem dźwiga walizki gości hotelu i pyta o mundial. Mecze widzi tylko na dużym ekranie w kafejce. Nie pójdzie na stadion, bo bilety drogie, a on część wypłaty wysyła mamie. Dopiero po kilkunastu dniach pokona tremę i zapyta, czy nie ma dla niego pracy w Polsce, bo choć w Katarze jest dobrze, to on marzy o Europie. Wasimul spaceruje pod stadionem Khalifa. Wie wszystko, zna sytuację brytyjskiej rodziny królewskiej i układ sił w niemieckim parlamencie. Pochodzi z Malediwów, mieszka w Dausze od pięciu lat. Zarobi tutaj więcej niż w domu, ale krępują go lokalne obyczaje, chciałby więcej wolności. Oddałby wiele, gdyby udało mu się znaleźć pracę w Warszawie. Eashwari mieszka z mężem, który pracuje w ochronie. Wieczorami przychodzą do strefy kibica przy parku Al Bidda, żeby grać na bębnach i wspierać gospodarzy, bo należą do klubu kibica indyjskiego Kochi. Ishan działa na bulwarze Lusail – ma na głowie olbrzymi głośnik, zachęca otoczenie do zabawy. Mówi, że za darmo, z wdzięczności do Kataru, tworzy atmosferę mundialu.
To jego turniej i nie tylko jego – także hinduskiego kierowcy autobusu śpiewającego „Argentyna, Argentyna”, bengalskiego pracownika sklepu, który w pokoju niczym relikwię chowa koszulkę Messiego, Tunezyjki znającej dwa słowa po polsku i wspierającej Maroko czy Ghańczyka, który hasło „Metro w tamtą stronę” wyśpiewuje po angielsku na kilkanaście różnych sposobów. Zarażają uśmiechem. Bez nich nie byłoby tutaj żadnego mundialu. Wskazują drogę, wożą gości taksówkami, przygotowują jedzenie, sprzątają pokoje – codziennie. Patrzy na nich z obrazów surowe oblicze emira, ale to oni są gospodarzami. Turniej w Katarze nie należy do Katarczyków. To mundial reszty świata.
Asia Town, 20 km od centrum Dauhy. Nie ma tu świateł zbudowanego niczym z klocków Lego miasteczka Lusail, jest krajobraz industrialny: auta pokryte piaskiem, hale fabryczne, mur. Są też emir Tamim i jego ojciec Hamad – witają z obrazów klientów centrum handlowego, gdzie kupisz tani telefon, odwiedzisz golibrodę i zjesz obiad za kilkanaście riali. Katarczyków tu nie ma. Nie ma także kobiet. Wkraczamy w świat, gdzie z reklamówkami brną przez tłum mięśnie Kataru – imigranci z Nepalu, Indii, Bangladeszu, Sri Lanki. To ich krew płynie w żyłach kraju. Katarczyków w 3-mln populacji jest nieco ponad 300 tys., reszta to imigranci. Żyją w swoim świecie, z dala od miasta, gdzie mile widziani są wyłącznie w godzinach pracy. Panuje tu ruch dwukierunkowy: do centrum handlowego i w kierunku kwater. Centrum jest otwarte, a w nim ściana wdzięczności, na której imigranci wypisują życzenia dla emira. Noclegowni broni już wysoki mur strzeżony przez ochroniarzy i kamery. Każdy mieszkaniec organizuje tam swoje życie na 5 mkw. To po prostu getto, zwane „strefą industrialną”. Tu imigranci śpią, robią zakupy taniej niż gdziekolwiek, idą do kina ze szlagierami Bollywoodu, wreszcie wsiadają w autobus, który powiezie ich w kierunku pracy za tysiąc riali miesięcznie. Większość wysyłają rodzinie, jeśli już spłacili haracz dla pośrednika, bo trzeba przecież wyremontować dom i posłać do szkoły dziecko, którego nie widzieli od lat.
Fot. FotoPyK