Każdy klub potrzebuje rezerwowego bramkarza. Najczęściej wśród takich znajdziemy obiecujących juniorów, którzy dopiero cierpliwie czekają na swoją szansę, stare wygi, które już co miały zagrać to zagrały, a także takich, którzy są w sile wieku i umiejętności, ale “kolega” jest pod tym względem jeszcze lepszy. Poza tymi trzema kategoriami jest jest jeszcze Stuart Taylor. Wieczny rezerwowy. Człowiek, który z siedzenia na ławie uczynił sposób na życie. Właśnie “gra” osiemnasty sezon swojej kariery, a łącznie nie rozegrał nawet stu meczów.
Historia Taylora jest o tyle ciekawa, że zapowiadał się znakomicie. Kreowano go w Arsenalu na następcę Davida Seamana, grał regularnie w młodzieżówce. Zdobył nawet medal za mistrzostwo Anglii, a pamiętajmy, że tam nie wystarczy zagrać pięćdziesiąt sekund w lidze, by na niego zasłużyć – otrzymują go tylko ci, którzy rozegrają przynajmniej dziesięć spotkań. Taylor miał ich dziewięć, ale Wenger w uznaniu dla jego zasług wpuścił go w końcówce ostatniego meczu sezonu, by i młody zgarnął nagrodę. Był rok 2002.
Trzej przyjaciele z klatki, Wright, Seaman i Taylor.
Niestety dla Taylora, nic potem nie poszło takim torem, jakim powinno. Przychodzili kolejni golkiperzy, a to Lehmann, a to Almunia, a młody starzał się na ławce. Okej jednak: nie on jeden nie poradził sobie w wielkim klubie, prawda? No właśnie. Średniacy wciąż go pamiętali, zgłosiła się Aston Villa. Podpisał czteroletni kontrakt, wydawało się, że w niego wierzą.
I tu jednak zanotował klapę. Carson, Guzan, Friedel, wszyscy wygrywali rywalizację z Taylorem, który cały czas oglądał kolegów zza linii bocznej, wsławiając się tylko obronionym karnym wykonywanym przez Rooneya. Ale i na ten mecz musiał wejść z powodu urazu kolegi, poza tym ten błysk wiele jego sytuacji nie odmienił. Nie było odmiany w Man City, gdzie “kibicował’ Hartowi i Givenowi, nie było nawet w przeciętnym Reading, bo tam by w ogóle zadebiutować, kontuzję musiało złapać dwóch zawodników.
Taylorowi w tym roku stuknie 35 lat. Wiek piłkarsko zaawansowany, choć wiadomo, dla bramkarza to jeszcze nie emerytura. Czas leci jednak, a jego sytuacja nie zmienia się na jotę. Aktualnie jest w Leeds, gdzie rok czekał na ligowy debiut, a aby na niego zasłużyć, rywal oczywiście musiał doznać urazu. Ale zagrał, wreszcie zagrał, tydzień temu licznik wreszcie przeskoczył i wieczny rezerwowy ma już 94 mecze na koncie. Choć zaznaczmy, że z tego zdecydowaną większość rozegrał na początku kariery, gdy jeszcze wiązano z nim wielkie nadzieje – później, gdy już przylgnęła do niego łatka bywalca ławki, odklejał się od niej tylko w wyjątkowych sytuacjach.
Oczywiście, żadna to ujma być drugim, trzecim bramkarzem w Premier League czy Championship – gruba kasa, presji mało, żyć nie umierać. Sęk w tym jednak, że Taylor, jak można sądzić po wywiadach, nigdy nie pogodził się ze swoją rolą. Twierdzi, że nie odcina kuponów, a przy każdym kolejnym transferze liczył na pierwszy skład: – Ktoś musi być drugim bramkarzem. Ale nie wyobrażam sobie, by jakikolwiek rezerwowy golkiper był szczęśliwy ze swojej roli. Jesteś w piłce od tego, by grać, by bronić.
Jak widać nawet definicyjny przykład fuchy z gatunku “jak się nie narobić a zarobić” ma swoje cienie. Ale że łzy Taylor może wycierać banknotami, to pewnie mu to osłodzi mu to “smutki”. Czego życzyć bramkarzowi Leeds? Stu występów. Najlepiej jeszcze przed czterdziestką.