Już dziś do rywalizacji o awans do kolejnych rund w eliminacjach Ligi Europy i Ligi Konferencji przystąpią kolejne polskie drużyny. Tylko Jagiellonia Białystok wygrała swój pierwszy mecz, natomiast Legia Warszawa i Raków Częstochowa muszą odrabiać straty. Zwłaszcza przed stołeczną drużyną bardzo trudne zadanie spowodowane porażką aż 1:4 w pierwszym meczu z AEK Larnaka. Ku pokrzepieniu serc i inspiracji zapraszamy na nasz ranking TOP10 największych polskich powrotów w europejskich pucharach.
![Największe polskie powroty w Europie. Gdzie szukać nadziei? [RANKING]](https://static.weszlo.com/cdn-cgi/image/width=1920,quality=85,format=avif/2025/08/123639.jpg)
Jest sporo nowszych w historii, nawet jedna z poprzedniego sezonu, choć chcieliśmy też nieco przypomnieć lata 70. czy 90., kiedy spektakularnych zrywów także nie brakowało. Mamy też trochę przykładów związanych z Legią, która odrabiając dziś straty z Larnaki, na pewno mocno przewróciłaby hierarchię w tym rankingu. Zaczynajmy!
Spis treści
- 10. Legia Warszawa – Molde (1/8 finału Ligi Konferencji 2024/25) - 2:3, 2:0 (p.d.)
- 9. Lech Poznań – Austria Wiedeń (I runda Pucharu UEFA 2008/09) - 1:2, 4:2 (p.d.)
- 8. Ruch Chorzów – Honved Budapeszt (1/8 finału Pucharu UEFA 1973/74) - 0:2, 5:0
- 7. Austria Wiedeń – Legia Warszawa (III runda eliminacji Ligi Konferencji Europy 2023/24) - 2:1, 3:5
- 6. Spartak Moskwa – Legia Warszawa (IV runda eliminacji Ligi Europy 2011/12) - 2:2, 2:3
- 5. Widzew Łódź – Litex Łowecz (II runda eliminacji Ligi Mistrzów 1999/00) - 1:4, 4:1 (p.d.)
- 4. Wisła Kraków – Parma (II runda Pucharu UEFA 2002/03) - 1:2, 4:1 (p.d.)
- 3. Legia Warszawa – Panathinaikos Ateny (I runda Pucharu UEFA 1996/97) - 2:4, 2:0
- 2. Wisła Kraków – Club Brugge (I runda Pucharu Europy 1978/79) - 1:2, 3:1
- 1. Wisła Kraków – Real Saragossa (I runda Pucharu UEFA 2000/01) - 1:4, 4:1 (k. 4:3)
10. Legia Warszawa – Molde (1/8 finału Ligi Konferencji 2024/25) – 2:3, 2:0 (p.d.)
Nasz przegląd rozpoczynamy od najświeższej historii w zestawieniu, bo tej z poprzedniego sezonu. Molde to starzy znajomi Legii, którzy rok wcześniej okazali się za mocni dla podopiecznych Kosty Runjaicia w 1/16 finału Ligi Konferencji Europy. Wówczas po festiwalu strzeleckim Fredrika Gulbrandsena zawodnicy z Warszawy przegrali u siebie aż 0:3. Tym samym prysły jak bańka mydlana ich marzenia o nawiązaniu rywalizacji po heroicznej postawie w drugiej połowie w Norwegii. Wówczas po strzeleniu dwóch goli udało im się nieco zmniejszyć rozmiary porażki, które zdawały się zamykać im drogę do dalszej fazy już po pierwszych 45 minutach.
Po roku los postanowił jednak dać Wojskowym drugą szansę. Do przerwy znów Molde prowadziło 3:0, a nadzieję Legii dali swoimi trafieniami Kacper Chodyna oraz Luquinhas. Przed rywalizacją w marcu tego roku w mediach dominowały opinie głoszące, że Molde jest słabsze niż 12 miesięcy wcześniej. Legia szybko przekonała się jednak o możliwościach Norwegów, sama przechodząc przez spore turbulencje. Zespół prowadzony przez Goncalo Feio nieźle radził sobie w Europie, ale w lidze oglądał plecy Lecha Poznań, Rakowa Częstochowa czy Jagiellonii Białystok. Dwumecz z Molde odbywał się w oparach wątpliwości wokół przyszłości klubu związanej z brakiem dyrektora sportowego, sprowadzeniem napastnika na ostatnią chwilę czy wskoczeniem do bramki Vladana Kovacevicia. Były gracz Rakowa pojawił się w klubie na wyraźne życzenie Feio. W wielu spotkaniach, także tym w Molde, zdecydowanie nie pomagał zespołowi.
Presja narastała, a rewanż z Norwegami jawił się dla Legii niczym kolejny mecz o wszystko. Feio zdecydował się przywrócić do bramki Kacpra Tobiasza, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Dzięki interwencjom wychowanka Legia pozostawała w grze, ale sama też starała się narzucić inicjatywę. Wynik otworzył w 34. minucie Ryoya Morishita, a mimo zimna oraz padającego deszczu ze śniegiem atmosfera na stadionie była naprawdę gorąca. W pewnym momencie niektórzy kibice ściągnęli nawet koszulki. Cóż, wypada mieć jedynie nadzieję, że uniknęli mocniejszych przeziębień.
Bywały momenty trudne, ale Legia nie straciła gola przed upływem 90. minuty. – Jeśli Atletico z Realem może bez wstydu bronić w niskiej obronie, to czemu ma tego nie robić Legia? – pytał retorycznie po meczu Feio. W dogrywce jego zespół postanowił jednak zaatakować i to się opłaciło, gdyż w 108. minucie po błędzie norweskiego bramkarza, ale wcześniej również ładnym zwodzie gola strzelił Marc Gual. Stadion eksplodował. Dopiero po raz pierwszy w tym dwumeczu Legia była na prowadzeniu.

Marc Gual i Goncalo Feio świętują na murawie po zwycięstwie z Molde
Ta bramka to chyba najlepszy moment Hiszpana podczas dwuletniej kariery przy Łazienkowskiej, która niedawno zresztą została zakończona przez transfer do Rio Ave. Do samego końca gospodarze utrzymali wynik, w końcówce doszło jeszcze do awantury pomiędzy zwaśnionymi obozami. Pojawiło się mnóstwo żółtych kartek i przede wszystkim dwie czerwone dla Kristiana Eriksena oraz Artura Jędrzejczyka. W trudnym momencie sezonu Legia pokazała hart ducha i wywalczyła sobie prawo rywalizacji w ćwierćfinale ze słynną Chelsea.
9. Lech Poznań – Austria Wiedeń (I runda Pucharu UEFA 2008/09) – 1:2, 4:2 (p.d.)
Pierwsza prawdziwie wielka podróż pucharowa Lecha Poznań w XXI wieku. Przez wcześniejszych kilka lat fani Kolejorza niechętnie mogli wracać wspomnieniami jedynie do starć w Pucharze Intertoto czy Pucharze UEFA z Terekiem Grozny, z którym odpadali w 2004 roku. Podopieczni Franciszka Smudy nabierali rozpędu, gdyż rundę wcześniej efektownie pokonali szwajcarski Grasshopers Zurych wygrywając u siebie aż 6:0. Rytmu grze zaczynał nadawać pewien młody napastnik pozyskany ze Znicza Pruszków, ale nawet z Robertem Lewandowskim zadanie w kolejnej rundzie nie wyglądało na lekkie, łatwe i przyjemne.
Austria Wiedeń budziła bowiem całkiem spory respekt w naszym kraju, choćby ze względu na to, że kilka lat wcześniej dwukrotnie eliminowała z Pucharu UEFA Legię Warszawa. Na Lewandowskiego, ale też innych poznańskich napastników zęby ostrzył sobie też z kolei Jacek Bąk. Mimo upływu lat jeszcze kilka miesięcy wcześniej grał przecież w barwach naszej reprezentacji na EURO 2008.
Pierwsze spotkanie zakończyło się zwycięstwem wiedeńczyków 2:1 nie tylko dzięki dubletowi Franza Schiemera, ale też ostrej postawie Bąka. Według niektórych, nawet zbyt ostrej. – Wyróżniał się wyłącznie niezrozumiałą agresją, jakby nie był na boisku piłkarskim, tylko na bokserskim ringu. Wyłącznie beznadziejnemu sędziemu zawdzięcza, że kwadrans przed końcem spotkania nie wyleciał z murawy z czerwoną kartką – pisał po tym meczu na łamach „Piłki Nożnej” Janusz Atlas.

Robert Lewandowski kontra Jacek Bąk
96-krotny reprezentant Polski po tygodniu wrócił do miasta, z którego w 1995 roku wyjeżdżał w wielki francuski świat – do Olympique Lyon. Wcześniej przez trzy lata Bąk reprezentował bowiem barwy Lecha Poznań. Stadion przy Bułgarskiej od czasów jego gry sporo się zmienił, był zresztą wtedy przebudowywany, ale pozostała fanatyczna miejscowa atmosfera. Doping kibiców pociągnął Kolejorza do odrabiania strat, podobnie jak ofensywny styl ekipy Franciszka Smudy.
Dzięki temu już w 10. minucie gola strzelił uwielbiany w Poznaniu Peruwiańczyk Hernan Rengifo. Lech dążył do wyjścia na prowadzenie w dwumeczu jeszcze przed przerwą, ale szarże Sławomira Peszki były umiejętnie powstrzymywane. W drugiej połowie natomiast do głosu doszli zawodnicy Austrii. Obrońcy Kolejorza mieli sporo kłopotów z dynamicznymi Rubinem Okotie oraz Milenko Acimoviciem. W 62. minucie po strzale z rzutu karnego w wykonaniu Słoweńca piłkę z siatki musiał wyciągać Krzysztof Kotorowski i ponownie zrobiło się nerwowo.
Do dogrywki kilka minut przed końcem doprowadził Peszko, ale to nie był koniec emocji. W dodatkowych 30 minutach trwała wymiana ciosów, na gola Lewandowskiego dla Lecha odpowiedział Matthias Hattenberger, a później czerwoną kartkę obejrzał Schiemer. Grający z przewagą jednego zawodnika Lech dążył zaciekle do strzelenia gola na wagę awansu i Kolejorz zrobił to w samą porę, bo w 120. minucie. Nerwy ze stali zachował będący w tym meczu kapitanem Rafał Murawski.
Tym samym poznaniacy zagrali w fazie grupowej ostatniej edycji Pucharu UEFA przed reformą i zmianą nazwy na Ligę Europy. Kolejorz wygrał w niej z Feyenoordem Rotterdam oraz zremisował z Deportivo La Coruna i AS Nancy, co pozwoliło awansować z 3. miejsca do wiosennych gier. Tam Udinese z Alexisem Sanchezem czy Fabio Quagliarellą okazało się już za mocne, ale z pewnością to jedna z piękniejszych pucharowych historii w ostatnim 20-leciu.
8. Ruch Chorzów – Honved Budapeszt (1/8 finału Pucharu UEFA 1973/74) – 0:2, 5:0
Przenosimy się do nieco bardziej zamierzchłych czasów, ale takich, które w polskim futbolu słusznie cieszą się niezwykle dużą estymą. Ruch Chorzów zresztą w tamtym okresie mógł pochwalić się aż dwoma sporymi powrotami, bo na uwagę zasługuję również ten z września 1969 roku. Wtedy w Pucharze Miast Targowych po porażce w pierwszym meczu 2:4 z Wienerem SC Wiedeń, Niebiescy wygrali u siebie 4:1 i wywalczyli sobie przepustkę do rywalizacji z wielkim Ajaxem Amsterdam. Do Chorzowa przyjechał wtedy choćby młody Johan Cruyff.
Podopieczni Michala Vicana do rywalizacji z Honvedem przystępowali po wyeliminowaniu dwóch silnych zespołów niemieckich. Najpierw, w I rundzie uporali się z ekipą z RFN, a więc Wuppertaler SV – u siebie wygrywając 4:1, a na wyjeździe ulegając 4:5. W następnej fazie trafili na drużynę z NRD Carl Zeiss Jena, którą również pokonali głównie dzięki zwycięstwu u siebie 3:0 (na wyjeździe przegrali 0:1). Stąd, w chorzowskiej ekipie była spora pewność siebie przed dwumeczem z czwartą siłą węgierskiej elity.
Zawodnicy z Budapesztu zaskoczyli wicemistrzów Polski i wygrali na Szent Imre Stadion 2:0. Co więcej, zaskoczyli chyba nawet samych siebie, co zdawała się sugerować wypowiedź trenera po spotkaniu. – Myślałem, że Ruch zaprezentuje się lepiej. Takie też było nastawienie moich zawodników, którzy przed spotkaniem z Polakami czuli duży respekt. Potem okazało się, że przy bardziej skutecznej grze mogliśmy wygrać 3:0 lub jeszcze wyżej – stwierdził Lajos Farago.
Okazało się, że to były prorocze słowa. Honved bronił dwubramkowej przewagi, ale okazała się ona zbyt niska. W Chorzowie do przerwy Ruch nie był jeszcze w stanie wstrzelić się w bramkę rywali, bo po golu Józefa Bona było tylko 1:0. Później jednak worek z bramkami się rozwiązał. Między 52. a 62. minutą strzelali kolejno Józef Kopicera, Joachim Marx i Bronisław Bula, potem bezpośrednio z rzutu rożnego wynik ustalił swoim drugim trafieniem Kopicera.

Autor dwóch goli dla Ruchu przeciwko Honvedowi – Józef Kopicera
Ruch jedyny raz w historii awansował do ćwierćfinału Pucharu UEFA, gdzie po równej walce uległ Feyenoordowi. To były złote czasy ekipy z Chorzowa, która wywalczyła w 1974 roku mistrzostwo kraju. Potem awansowała również do ćwierćfinału Pucharu Europy. Do takich sukcesów dziś nam jeszcze daleko, choć wynik 5:0 osiągnięty przez Legię z Larnaką mógłby chyba nawet przebić osiągnięcie chorzowian. O inspirację aż się prosi.
7. Austria Wiedeń – Legia Warszawa (III runda eliminacji Ligi Konferencji Europy 2023/24) – 2:1, 3:5
Pod wodzą Kosty Runjaica Legia wygrzebała się z ogromnych kłopotów, w jakie wpadła w sezonie 2021/22. Wówczas przez długie miesiące broniła się przed spadkiem i dopiero przyjście Aleksandara Vukovicia pomogło ustabilizować sytuację. 10. miejsce w tabeli oraz półfinał Pucharu Polski nie usatysfakcjonowały jednak działaczy, którzy postanowili zatrudnić szkoleniowca Pogoni Szczecin. Z nim u steru zespół wywalczył wicemistrzostwo Polski oraz zdobył krajowy puchar.
Przygoda w Europie miała sprawdzić, jaki jest realny potencjał warszawskiej drużyny w odniesieniu do rywali z innych państw. Ważna była też dla nadszarpniętych kryzysem sportowym finansów klubu. Po tym, jak legioniści z trudem uporali się z Ordabasami Szymkent z Kazachstanu, rywalizacja z Austrią Wiedeń zapowiadała się na bardzo wyrównaną. Nikt chyba nie sądził jednak, że padnie w niej tyle goli, a gdyby nie parady Kacpra Tobiasza i Christiana Fruchtla mogło być ich jeszcze więcej.
Klub z Wiednia przeżywał swoje kłopoty, dwa lata przed rywalizacją z Legią był o krok od bankructwa, nie miał w swoim składzie wielkich gwiazd, a trener Michael Wimmer był z tego względu skory do dawania szans młodzieżowcom. Mimo wszystko, w obozie Wojskowych zdawano sobie sprawę, że na wyjeździe mogą pojawić się kłopoty. Solidna zaliczka przy Łazienkowskiej była więc wielce pożądana. Skończyło się jednak rozczarowaniem. Legia po dwóch trafieniach Muharema Muskovicia przegrywała już 0:2 i dopiero w końcówce nieco rozmiary strat zmniejszył Ernest Muci. Jak się miało okazać, nie był to ostatni mocny akcent Albańczyka zaznaczony przeciwko wiedeńskiej jedenastce.
W całej swojej historii Legia jedenaście razy przegrywała pierwsze spotkanie w pucharach na własnym stadionie i nigdy nie udało jej się odrobić strat w rewanżu. Aż do tamtego sierpniowego wieczoru. Starcie miało szalony przebieg, a fani wsiedli na mocno rozbujaną huśtawkę emocjonalną. Legia prowadziła już 3:0 i wówczas zaczęła się prawdziwa wymiana ciosów. Zakończył ją dopiero trafieniem w doliczonym czasie gry Muci. Albańczyk w obydwu meczach wchodził z ławki rezerwowych, ale takimi golami nie dawał wyboru Runjaicowi.
Później Legia pokonała Midtjylland, a w fazie grupowej choćby dzięki świetnej postawie Muciego była lepsza od Aston Villi czy Alkmaar. – To była dla nas magiczna noc – powiedział po spotkaniu z Austrią trener Legii. Od następnego roku musiał już sobie radzić bez swojego asa. Zimą Muci odszedł do Besiktasu Stambuł za 10 milionów euro, co pozostaje rekordem sprzedażowym warszawskiego klubu.
6. Spartak Moskwa – Legia Warszawa (IV runda eliminacji Ligi Europy 2011/12) – 2:2, 2:3
Pierwsza dekada XXI wieku nie obfitowała w sukcesy Legii na europejskiej arenie. Piłkarze ze stolicy odpadali choćby z Barceloną, Valencią, Schalke czy Szachtarem Donieck, ale lepsi bywali też gracze z klubów o zbliżonym potencjale, jak FK Moskwa, Brondby czy dwukrotnie Austrii Wiedeń. Fanom brakowało przeżycia emocji nieco dłużej niż do końcówki sierpnia.
Przed rywalizacją ze Spartakiem trudno było zatem mieć przesadnie wielkie nadzieje. Pod koniec wcześniejszego sezonu Legia zajęła 3. miejsce w tabeli i zdobyła Puchar Polski po pamiętnym finale w Bydgoszczy z Lechem Poznań. To pewnie troszeczkę pomogło uratować posadę Macieja Skorży, który jednak i tak już był jedną nogą na wylocie z klubu. Kibice przygotowali nawet specjalny transparent z podziękowaniami na ostatni mecz sezonu z Polonią Bytom. Ostatecznie okazało się jednak, że działacze warszawskiego klubu nie dogadali się z selekcjonerem reprezentacji Słowacji – Vladimirem Weissem i Polak pozostał na stanowisku. Dowiedział się o tym właśnie w dniu starcia z Polonią.
Na rynku transferowym klub zainwestował w doświadczenie ściągając wybitnego reprezentanta kraju Michała Żewłakowa oraz serbskiego gwiazdora Danijela Ljuboję. Ten drugi zmienił nieco postrzeganie klubu w oczach kibiców, którzy zaczęli chętniej przychodzić na stadion, aby podziwiać jego efektowną grę. Zresztą zawodnika o takim CV wcześniej w polskiej lidze nie było przez długie lata, bo Ljuboja miał za sobą grę w PSG, Stuttgarcie czy Hamburgerze SV.
Serb miał swój udział przy bramkach Miroslava Radovicia w pierwszym meczu, które pozwoliły wywalczyć remis 2:2. Fanom mogła podobać się ofensywna gra i wymiana ciosów. Kartki dla Manu, Marcina Komorowskiego i przede wszystkim wspomnianego Radovicia powodowały jednak, że w rewanżu Skorża miał piekielnie trudne zadanie. Rosjanie wykorzystali osłabienia Legii i już po 25. minutach prowadzili u siebie 2:0. Prym wiedli bracia Kombarow, którzy strzelili po golu, ale jak się okazało ich radość nie trwała długo.

Legioniści świętują gola Macieja Rybusa
Jeszcze przed przerwą Legia doprowadziła bowiem do wyrównania za sprawą Michała Kucharczyka oraz Macieja Rybusa. Zwłaszcza drugi gol był niezwykłej urody, bo wychowanek Pelikana Łowicz pięknie przymierzył z dystansu. Spartak dalej nie potrafił przyspieszyć, ale sił zaczęło brakować także Legii. Taki scenariusz świetnie jednak pasował do tego, aby ostatnim tchnieniem mocy dokonać jeszcze heroicznego wysiłku. Tak było na Łużnikach, gdy w doliczonym czasie gry po dośrodkowaniu Jakuba Wawrzyniaka gola głową strzelił Janusz Gol. – No i wsio – wypowiedział z żalem w głosie rosyjski komentator, a przyśpiewka o środkowym pomocniku niosła się na stadionie w Warszawie jeszcze przez kolejne długie miesiące.
Osłabiona Legia odniosła niezwykle cenne zwycięstwo. – W 1610 roku polskie wojska pod dowództwem hetmana Stanisława Żółkiewskiego zdobyły Moskwę. W czwartek ich śladem poszli piłkarze warszawskiej Legii, którzy skazywani na klęskę dokonali cudu i zwyciężyli w, wydawać by się mogło, przegranej rywalizacji. Żadna polska drużyna nie wygrała wcześniej meczu w stolicy Rosji, a już na pewno nie o taką stawkę – pisał na łamach Piłki Nożnej Piotr Stosio. Wojownicza postawa przybyszów ze stolicy Polski znalazła swoje ujście w najlepszy możliwy sposób.
5. Widzew Łódź – Litex Łowecz (II runda eliminacji Ligi Mistrzów 1999/00) – 1:4, 4:1 (p.d.)
Historia tym bardziej godna przypomnienia, że Legia przegrała swój pierwszy mecz w Larnace dokładnie takim samym rezultatem. Latem 1999 roku Widzew Łódź przystąpił do walki o Ligę Mistrzów jako wicemistrz kraju. Nie chodziło jednak o wysoki ranking polskiej ekstraklasy, a o wykluczenie na rok Wisły Kraków, o czym delikatnie wspomnimy nieco później. W każdym razie, mimo 17 punktów straty do Białej Gwiazdy, swoją szansę dostali niedawni uczestnicy fazy grupowej najbardziej elitarnych europejskich rozgrywek.
Po pierwszym starciu z mistrzem Bułgarii wydawało się jednak, że spektakularnie ją zaprzepaszczą. Zespół z Arturem Wichniarkiem, Markiem Citko, Tomaszem Łapińskim czy Radosławem Michalskim przegrał aż 1:4. Łodzianie posypali się w ostatnich 10 minutach, gdy stracili 3 gole odpowiadając jedynie trafieniem z karnego. Jego autorem był Wichniarek, który po meczu mocno narzekał na postawę sędziego. Gol dawał jednak cień nadziei wicemistrzom kraju na podjęcie walki na własnym stadionie.
Trener Grzegorz Lato musiał szybko poukładać drużynę. Przejął on Widzewa chwilę po rozpoczęciu sezonu zastępując Marka Dziubę i poza łomotem w Łoweczu przyjął również 1:4 od Ruchu Chorzów. Sprawy nie układały się więc najlepiej. Przeciwko Liteksowi w Łodzi gospodarze pokazali jednak swój słynny widzewski charakter. Może nie był to pościg na miarę zwycięstwa przy Łazienkowskiej w 1997 roku za Franciszka Smudy, ale w głowach wielu fanów na pewno odżyły wspomnienia.
Dublet Wichniarka oraz gole Michalskiego i Dariusza Gęsiora zapewniły najpierw dogrywkę, a potem rzuty karne. Łatwo jednak nie było, bo w 98. minucie czerwoną kartkę obejrzał Daniel Bogusz. W serii jedenastek wydawało się zresztą, że cały wysiłek pójdzie na marne, bo Litex prowadził już 2:0. Później jednak Bułgarzy zmarnowali dwie jedenastki, a widzewiacy do końca strzelali bezbłędnie. – Nie ma co ukrywać, że mieliśmy obiecane dodatkowe premie od prezesa Pawelca za wyeliminowanie Liteksu po pierwszym meczu – wspominał po latach również wówczas grający Rafał Pawlak.
– Dominowała w nas jednak wielka sportowa złość. Chcieliśmy się odegrać. Dla nas Bułgarzy to był wtedy anonimowy zespół. W pierwszym meczu chyba ich zlekceważyliśmy. Zagraliśmy bardzo słabe spotkanie, było bardzo gorąco. Drużyna była w przebudowie, brakowało zgrania, ale nie ma co szukać usprawiedliwień. Dobrze, że odwróciliśmy to w rewanżu – dodaje były zawodnik Widzewa. Cóż, zwłaszcza ten wątek temperatury całkiem znajomy, prawda?
4. Wisła Kraków – Parma (II runda Pucharu UEFA 2002/03) – 1:2, 4:1 (p.d.)
Apogeum wielkiej Wisły Kraków Henryka Kasperczaka. Był to zespół nieustraszony, który z podniesioną głową przystępował do rywalizacji z tuzami europejskiego futbolu. Jesień 2002 roku to akurat jednak czas, gdy zespół spod Wawelu mógł jednak odczuwać potrzebę udowodnienia swojej klasy. Kilka miesięcy wcześniej na finiszu Biała Gwiazda przegrała bowiem o jeden punkt mistrzostwo kraju z Legią. Wówczas Kasperczak przejął zespół dopiero w marcu i nie zdołał odcisnąć swojego piętna.
W nowe rozgrywki Wiślacy weszli nieźle, ale bez fajerwerków. Przegrali choćby w bezpośrednim starciu z Legią (2:3), a po 11. kolejkach zajmowali 3. miejsce i mieli tyle samo punktów, co Odra Wodzisław Śląski. Bardzo pewne pokonanie w Pucharze UEFA Glentoranu z Irlandii Północnej oraz Primorje ze Słowenii dodawało nieco animuszu. Przed dwumeczem z Parmą próżno było jednak szukać optymistów. W ekipie Cesarego Prandellego brylowali Hidetoshi Nakata, Adrian Mutu czy Adriano. Wydawało się, że nawet będący w wielkiej formie Maciej Żurawski może nie dać im rady.
Mecz z Parmą przywołał również przykre wspomnienia z 1998 roku, kiedy doszło do pierwszej rywalizacji pomiędzy obydwoma klubami w Pucharze UEFA. Wówczas piłka zeszła na dalszy plan wobec haniebnego zachowania Pawła M. ps. „Misiek”, który rzucił z trybun nożem i trafił Dino Baggio. Wówczas Wisła została na rok wykluczona z europejskich pucharów.
Tym razem jednak od samego początku można było zachwycać się jedynie futbolem, bo już w pierwszym meczu Wisła zaskoczyła. Co prawda przegrała 1:2, ale w ekipie dominował niedosyt spowodowany choćby zmarnowaną okazją Kamila Kosowskiego. To wówczas dynamiczny skrzydłowy zaczął przedstawiać się szerszej publiczności w Europie. Był po meczu mocno chwalony przez włoskich dziennikarzy oraz trenera Prandellego.

Wisła przed rewanżem z Parmą. Ależ to była paka… No, może poza bramkarzem.
W pojedynku snajperskim Mutu kontra Żurawski obydwaj gracze strzelili po golu, ale w rewanżu ujrzeliśmy jeszcze lepszą wersję reprezentanta Polski. Wynik w 6. minucie otworzył jednak Adriano, który w polu karnym wymanewrował obrońców Wisły i oddał strzał obok Angelo Huguesa. Podopieczni Kasperczaka nie podłamali się, co napędzało fanów mimo zimnego listopadowego wieczoru. W całym meczu oddali aż 23 strzały, przy jedynie 8 gości z Włoch.
Długo jednak nie chciało wpaść, aż do Wiślaków uśmiechnęło się szczęście. W 71. minucie po strzale z dystansu Kamila Kosowskiego źle interweniował Sebastien Frey i było 1:1. Żurawski doprowadził do dogrywki, a potem już w dodatkowym czasie gry wyprowadził Wisłę na prowadzenie w dwumeczu. Włochów dobił rezerwowy Daniel Dubicki, którego w pierwszym starciu zabrakło nawet na ławce. Wiślacy zabiegali podopiecznych Prandellego, w czym dużą rolę odegrał również środek pola z 19-letnim Pawłem Strąkiem. Wisła zameldowała się w III rundzie, a później o jej sile przekonało się jeszcze Schalke. Dopiero w 1/8 finału drużyna Kasperczaka była gorsza o zaledwie jednego gola od rzymskiego Lazio i odpadła z rozgrywek.
3. Legia Warszawa – Panathinaikos Ateny (I runda Pucharu UEFA 1996/97) – 2:4, 2:0
Jedyny przypadek w historii, gdy Legia odrobiła dwubramkową stratę z pierwszego meczu i odniosła awans. Rywalizacja aż kipiała od emocji ze względu na wydarzenia z niedalekiej przeszłości. Jeszcze wiosną 1996 roku Legia mierzyła się przecież z Panathinaikosem w ćwierćfinale Ligi Mistrzów. Po remisie 0:0 w pierwszym spotkaniu na skutym lodem klepisku przy Łazienkowskiej, w Atenach Grecy bezapelacyjnie udowodnili swoją wyższość wygrywając 3:0.
Od tamtych chwil minęło jedynie pół roku, ale patrząc na różnice w kadrze Legii można było odnieść wrażenie, jakby to była cała wieczność. Z klubu odeszli choćby Jerzy Podbrożny, Leszek Pisz, Maciej Szczęsny, Radosław Michalski czy trener Paweł Janas, który przejął stery kadry olimpijskiej. Nowy szkoleniowiec Mirosław Jabłoński musiał się nieźle natrudzić, aby sensownie zestawić zespół na pierwsze mecze nowego sezonu.
Popularnemu Jabłuszce szło całkiem przyzwoicie, gdyż Legia przystępowała do dwumeczu z Grekami zajmując 3. miejsce w ligowej tabeli. O sile wyjściowej jedenastki zaczęli stanowić młodzi napastnicy, którzy wcześniej jedynie przyglądali się wyczynom kolegów w Lidze Mistrzów, jak Marcin Mięciel czy Cezary Kucharski. Drugi z nich strzelił gola w pierwszym meczu na Stadionie im. Apostolosa Nikolaidisa, który zakończył się porażką Wojskowych 2:4.
Wynik dawał nadzieje w rewanżu, ale tam cudów musiał dokonywać inny z młodych, który po kontrowersyjnym transferze Szczęsnego do Widzewa, dostał swoją szansę. 20-letni Grzegorz Szamotulski wielokrotnie powstrzymywał nacierających napastników greckiego potentata na czele z Krzysztofem Warzychą. Dopiero w drugiej połowie wynik otworzył natomiast Mięciel, dzięki czemu gospodarze złapali wiatru w żagle.
W ostatniej minucie przy Łazienkowskiej wybuchła euforia, bo po podaniu Mięciela głową zwycięskiego gola strzelił Kucharski. Polski bramkarz Koniczynek Józef Wandzik nie dowierzał, podobnie jak trener Juan Ramon Rocha. – Byliśmy już prawie w niebie, a skończyliśmy w piekle – mówił argentyński szkoleniowiec, który zresztą wiele lat później pracował w Ruchu Chorzów.
Spotkanie obrosło legendą, tym bardziej, że ponoć na jego podstawie w klub postanowił zainwestować koncern Daewoo, dzięki czemu Legia zyskała finansowy oddech. To chyba najbardziej dramatyczny powrót ekipy z Warszawy w historii europejskich pucharów, a jak już zdążyliście się przekonać, trochę tego typu spotkań było.
2. Wisła Kraków – Club Brugge (I runda Pucharu Europy 1978/79) – 1:2, 3:1
Kilka miesięcy przed rywalizacją w I rundzie Pucharu Europy Club Brugge otarło się o triumf w najcenniejszych klubowych rozgrywkach kontynentu. W wielkim finale na Wembley podopieczni słynnego Ernsta Happela przegrali z Liverpoolem tylko 0:1. Z tego względu wielkiego wrażenia na pewno nie mógł na nich robić mistrz Polski, który zresztą sięgnął po tytuł dość niespodziewanie. Rok wcześniej Biała Gwiazda zajęła dopiero 10. miejsce, co poskutkowało zwolnieniem trenera Aleksandra Brożyniaka. Jego miejsce zajął 34-letni Orest Lenczyk, który pracował wcześniej jako jego asystent. Z jednej strony znał więc zespół od podszewki, ale z drugiej po raz pierwszy podjął wyzwanie w roli pierwszego trenera w ekstraklasie.
Wisła w składzie z Kazimierzem Kmiecikiem, Andrzejem Iwanem czy Adamem Nawałką zaszokowała jednak wszystkich i sięgnęła po mistrzostwo. Po wylosowaniu już na starcie przygody z Europą tak renomowanego rywala nikt jednak wielkich nadziei sobie nie robił. Wisła po raz pierwszy rywalizowała w Pucharze Europy, gdyż wcześniejsze mistrzostwo zdobyła w 1950 roku, kiedy jeszcze te rozgrywki nie istniały. Po stronie Brugii straszył zwłaszcza Jan Ceulemans, który w tamtym sezonie strzelił w sumie 24 gole. Wówczas rozpoczynał dopiero swoją najeżoną sukcesami 14-letnią przygodę z klubem i strzelił pierwszego gola w rywalizacji. Kiedy na 2:0 w 30. minucie poprawił Julien Cools wydawało się, że Belgowie są na prostej drodze do realizacji celu.
Im dłużej trwał jednak mecz, tym mniejszego respektu do rywala nabierała Wisła. Poskutkowało to dobrą drugą połową i golem na dziesięć minut przed końcem Zdzisława Kapki. – Można powiedzieć, że jest to bramka nadziei, krakowianie mają teraz pełne szanse awansować do II rundy, tym bardziej, że mistrz Belgii nie pokazał wczoraj niczego rewelacyjnego – podsumowywał dziennikarz „Gazety Południowej” Andrzej Stanowski.
W drugim spotkaniu w Krakowie przy obecności ponad 30 tysięcy widzów doszło do kapitalnego widowiska, które trzymało w napięciu do samego końca. Przecież jeszcze w 82. minucie na tablicy wyników było 1:1, co premiowało Belgów. Wówczas do siatki rywali trafił Leszek Lipka, a chwilę przed dogrywką o awansie Wiślaków przesądził Janusz Krupiński. Dopiero w 179. minucie dwumeczu mistrzowie Polski wyszli na prowadzenie.
W szał radości wpadli nie tylko fani zgromadzeni na stadionie, ale również przed telewizorami. W końcówce transmisji komentator TVP Andrzej Szeląg poinformował, że ze względu na ramówkę dogrywka nie będzie mogła być pokazana. Na szczęście, nie była potrzebna, a podopieczni Lenczyka po wyeliminowaniu Belgów pokonali również Zbrojovkę Brno. Swój pucharowy rajd zatrzymali dopiero w ćwierćfinale z późniejszym finalistą – Malmoe.
1. Wisła Kraków – Real Saragossa (I runda Pucharu UEFA 2000/01) – 1:4, 4:1 (k. 4:3)
Matka wszystkich powrotów i dwumecz, który już nawet w oczach trenera Oresta Lenczyka wydawał się przegrany. Przed rewanżowym spotkaniem w Krakowie doświadczony trener wprost mówił, że „zostały już tylko złudzenia”, a kiedy w przerwie jego zespół przegrywał, dokonał trzech zmian wpuszczając choćby młodych Łukasza Sosina czy Kelechiego Iheanacho. Pozostałych oszczędzał już na spotkania ligowe. Wówczas jednak zdarzył się piłkarski cud.
Po zwycięstwie w Saragossie podopieczni Juanmy Lillo przyjechali do Krakowa pewni swego, a jeszcze spokojniej mogli się poczuć w 1. minucie, gdy gola samobójczego strzelił Marcin Baszczyński. Po przerwie nagle okazało się jednak, że w tej rywalizacji mogą być jeszcze emocje. W odstępie 10 minut Wiślacy strzelili po przerwie 3 gole za sprawą wspomnianego Iheanacho, a także Tomasza Frankowskiego oraz Kazimierza Moskala. Hiszpanie nie mogli znaleźć sposobu na rezerwowych Grzegorza Nicińskiego czy Sosina. Gracze, którzy zazwyczaj pozostawali w cieniu innych wielkich krakowskich napastników wówczas skupili na sobie światła reflektorów. Obaj trafili w poprzeczkę, a Nitek dołożył jeszcze dwie asysty.

Kelechi Iheanacho strzela gola przeciwko Realowi Saragossa
Do dogrywki brakowało więc już tylko jednego trafienia. Szał radości nastąpił na trzy minuty przed końcem regulaminowego czasu gry, kiedy kolejny raz bramkarza rywali Juanmiego Garcię pokonał Frankowski. W dogrywce Hiszpanie nieco się otrząsnęli i mieli swoje okazje, ale wówczas swoje winy z początku meczu odkupił Baszczyński, wybijając w jednej z akcji piłkę z linii bramkowej. W serii rzutów karnych znów jednak przeżył dramat, kiedy zmarnował swoją próbę. Na szczęście dla gospodarzy okazało się, że był jedynym takim zawodnikiem.
Wisła wygrała po karnych 4:3 i zameldowała się w II rundzie Pucharu UEFA. Lenczyk po pokonaniu Brugii 32 lata wcześniej znów był autorem wielkiego powrotu Wisły z zaświatów w europejskich rozgrywkach. – W zawodzie trenera raz się jest baranem, raz rzeźnikiem. Dwa tygodnie temu z Hiszpanii ja wracałem jako baran, ale dzisiaj to ja byłem rzeźnikiem – barwnie podsumował po zakończonym spotkaniu. Wisła jako pierwszy polski zespół w historii wyeliminowała rywala z Hiszpanii i uczyniła to, mając już w pewnym momencie rywalizacji czterobramkową stratę.
Niemożliwe nie istnieje, droga Legio.
CZYTAJ WIĘCEJ O EUROPEJSKICH PUCHARACH:
- Złe wieści dla Legii. Pomocnik nie zagra z AEK
- Papszun: Brunes? To już sprawa na linii klub-zawodnik
- Kowal: Raków w bagnie. Żal patrzeć, co się dzieje z tym klubem
fot. Newspix/FotoPyk