6 sierpnia 2025 roku o godzinie 21:15 został dopisany nowy rozdział księgi zatytułowanej „honorowe porażki polskich drużyn w pucharach”. Końcowe 25 minut pierwszej połowy Lecha Poznań z Crveną Zvezdą wkroczyło do tego panteonu z pełną estymą: wygłosiło podniosłą mowę powitalną, otrzymało pamiątkowe zdjęcie, a na koniec odcisnęło dłoń w alei sław gdzieś pomiędzy klepką w wykonaniu reprezentacji Polski w ćwierćfinale Euro 2016, a niewykorzystaną szansą w meczu z Francją na mundialu w Katarze. Ktoś pomyśli, że drwię i będzie miał rację, ale nie do końca. Jeśli rzeczywiście wniosek po tym meczu – jak uważa wielu – jest taki, że Liga Mistrzów to dla nas za wysokie progi, to te 25 minut z Serbami było jak wślizgnięcie się na przyjęcie bez zaproszenia. Lech po krótkim zamieszaniu został grzecznie wyproszony z imprezy, ale co się zdążyliśmy pobawić, to nasze.

Oczywiście, w idealnym scenariuszu mistrz Polski przystępowałby do rewanżu z większymi nadziejami: po zwycięstwie, remisie lub chociaż z jednobramkową stratą. Nikt jednak przed meczem nie stawiał Lecha w roli faworyta starcia z Crveną Zvezdą i z tego powodu na tę porażkę jakoś nie potrafię się zżymać. Właściwie można by powiedzieć, że wszystko poszło zgodnie z przewidywaniami, gdyby nie to, że Kolejorz, co zdarza się zespołom w starciach z mocniejszymi rywalami, rozbudził oczekiwania i to w sposób momentami spektakularny.
Lech Poznań – Crvena Zvezda 1:3. „Sięgnijcie gwiazd”
Słowo „rozbudził” pasuje tutaj jak ulał, bo nie było przecież tak, że te oczekiwania zrodziły się z niczego w okolicach 25. minuty spotkania, gdy lechici zepchnęli rywala na własną połowę. One czekały uśpione w sercach kibiców, nakryte warstwą rozsądku, który podpowiadał, że korzystny wynik byłby dużą niespodzianką, być może nawet sensacją. Dobrze oddawała to nawet oprawa przygotowana przez fanów Kolejorza. Żadnych mieczy, toporów, wikingów czy gladiatorów. Zamiast wojowniczych motywów – rozmarzony chłopiec wpatrujący się w symbol Ligi Mistrzów, z podpisem: Sięgnijcie gwiazd.

Oprawa kibiców Lecha Poznań
Pod względem otoczki, klasy rywala, prestiżu rozgrywek, starcie było porównywane do ćwierćfinału Ligi Konferencji z Fiorentiną sprzed dwóch lat. I rzeczywiście, po końcowym gwizdku podobieństw można wskazać całkiem sporo. W obu przypadkach przy Bułgarskiej mieliśmy komplet publiczności, uznaną markę naprzeciw, szybką stratę gola i wyrównanie przed przerwą. Wtedy jednak Lech bramką na 1:1 wręcz zaskoczył publiczność akurat robiącą „Poznań”, a rywal jeszcze w pierwszej połowie zdołał odzyskać prowadzenie. Wczoraj, gdy Kolejorz przystąpił do natarcia, co zaowocowało golem, nikomu przez myśl nie przemknęło odwracanie wzroku od boiska.
Obiektywnie patrząc, te 25 minut Lecha to niewiele znacząca anomalia, ciekawostka bez większego przełożenia na końcowy rezultat, która z czasem zatrze się w powszechnej pamięci kibiców. Z wyników zapisanych w kronikach piłkarskich nie będzie można wyczytać, że mniej więcej pomiędzy 20. a 45. minutą spotkania stadion przy Bułgarskiej doświadczył zbiorowego uniesienia.
Trudno powiedzieć, co było pierwsze: czy to dziki doping natchnął piłkarzy do ataku, czy też pełna polotu gra zespołu Frederiksena sprawiła, że trybuny owładnął szał, ale w tamtym momencie piłkarze i widownia byli jak jeden samonapędzający się organizm. Z każdą kolejną groźną akcją okrzyki tłumu były o kilka decybeli głośniejsze, z każdym donośniejszym okrzykiem zawodnicy podkręcali tempo. Rozsądek poszedł spać, marzenie o Lidze Mistrzów przejęło stery i podpowiadało: Lech może tutaj dokonać czegoś wielkiego. Ekstatyczny ryk po pięknej bramce Mikaela Ishaka prawdopodobnie usłyszało pół Poznania, a gdyby bramkarz gości nie zatrzymał zmierzającego w samo okienko uderzenia Gholizadeha, kilka osób po wyjściu że stadionu mogłoby narzekać na problemy ze słuchem.

Mikael Ishak po golu na 1:1
Co do samego Ishaka – kiedy byłby lepszy moment, by uwierzyć, że historyczny wynik jest w zasięgu, jeśli nie w chwili, kiedy kapitan Lecha, od niedawna najlepszy strzelec w historii występów polskich klubów w europejskich pucharach, jest w tak wybornej formie?
Crvena Zvezda pokazała klasę
Mistrz Polski niesiony fanatycznym dopingiem grał naprawdę imponująco i zdawał się rozpędzać. W tej euforii jak cień majaczyło jednak pytanie, którego prawdopodobnie żaden fan Lecha nie chciał zadawać: na jak długo wystarczy mu sił, by utrzymać tę intensywność?
Nie wszyscy pewnie zdążyli się pochylić na tą kwestią, zanim poznali odpowiedź. Po przerwie Lech nie był już tą drużyną, która niemal zawstydzała przeciwnika szybkością i kreatywnością. Tempo spadło, piłka już nie krążyła jak po sznurku. Faworyzowany rywal nie został posłany na deski, gdy była ku temu okazja, więc odbił się od narożnika i zaczął przejmować kontrolę. Ma to swoją wymowę, że goście odzyskali prowadzenie po stałym fragmencie gry: Kolejorz stwarzał zagrożenie po widowiskowych akcjach, a przeciwnik był po prostu do bólu skuteczny.

Rade Krunić – autor pierwszej i drugiej bramki dla Crvenej Zvezdy
Tym razem stracony gol nie podziałał na Lecha ożywczo, a trzecia bramka właściwie zabiła dopiero co rozżarzone emocje. W miarę upływu czasu wraz z drużyną gasły też trybuny, wspierające zespół do końca, ale niemal synchronicznie z nią opadające z sił. Po końcowym gwizdku Kocioł uwiedziony złudzeniem z drugiej części pierwszej połowy zaintonował w kierunku piłkarzy „byliście lepsi”. Cóż, można stwierdzić, że Crvena Zvezda w momencie swojej najlepszej gry nie była tak dobra, jak Lech w swoim, ale to karkołomna konstrukcja. Na przestrzeni całego spotkania, pod względem dojrzałości i indywidualnej jakości, rywal stał o półkę wyżej. Piłkarze doskonale zdawali sobie z tego sprawę.
– Po strzeleniu bramki to był nasz moment. Szkoda, że była przerwa, bo czułem, że byliśmy napędzeni, że przejęliśmy kontrolę – przyznał po meczu Mateusz Skrzypczak. – Rywal nas nie zaskoczył, było czuć od nich dużą jakość. To klasowy zespół.
Awans w rewanżu – Mission Impossible?
Kiedy po końcowym gwizdku kibice Lecha pocieszali swoich piłkarzy, po drugiej stronie boiska rywale świętowali pod sektorem gości. Dla przybyszy z Belgradu wizyta w Poznaniu wydaje się szczególnie udana, zarówno pod względem wyniku sportowego, jak i przyjęcia przez fanów polskiej drużyny. Wątek powiązania serbskiego klubu z wykluczoną z rozgrywek międzynarodowych Rosją (głównym sponsorem Crvenej Zvezdy jest Gazprom, kibice drużyny z Belgradu otwarcie deklarują też swój przyjazny stosunek do Rosji) nie spotkał się z żadną reakcją trybun przy Bułgarskiej. W Kotle zawisła za to flaga z hasłem „Kosowo jest serbskie”. Jeśli więc ktoś zastanawiał się, czy biorąc pod uwagę reputację kibiców obu klubów, należy spodziewać się jakichkolwiek napięć, to raczej nie.

Transparent „Kosowo jest serbskie” na sektorze kibiców Lecha Poznań
Niezależnie od tego, rewanż w Belgradzie będzie dla Lecha wielkim wyzwaniem. Fanatyczni kibice Crvenej Zvezdy z pewnością dodadzą drużynie skrzydeł, podobnie jak trybuny niosły Kolejorza w Poznaniu. Jeśli natomiast brać pod uwagę samą grę, oczywiście mistrz Polski nie jest bez szans i nie można z góry zakładać, że upragniony awans jest całkowicie stracony – gracze Frederiksena pokazali w końcu przed własną publicznością sporo dobrej piłki. Nie czarujmy się jednak: przed pierwszym spotkaniem wyrazem optymizmu wydawało się przekonanie, że Lech zdoła osiągnąć pozytywny rezultat na własnym stadionie i ustawi się w dogodnej pozycji przed rewanżem. Założenie, że w Belgradzie uda się odrobić straty będzie wymagało go jeszcze więcej.
– Dlaczego mamy nie wierzyć? Mamy dwie bramki do odrobienia, pojedziemy tam i damy z siebie wszystko, aby to zrobić – mówił Mateusz Skrzypczak.
Jego ton był jednak równie przekonujący, co cichnące trybuny Lecha z końcówki spotkania.
ALEKSANDER RACHWAŁ
WIĘCEJ O MECZU LECH POZNAŃ – CRVENA ZVEZDA:
- Momencik nadziei. Lech Poznań wyjaśniony przez Crvenę zvezdę Belgrad
- Frederiksen: Rywal jest poziom wyżej niż zespoły z Ekstraklasy
- Fantastyczny gol Ishaka! Lech wyrównał z Crveną zvezdą [WIDEO]
Fot. Newspix