Gdyby piłkarze Atletico od samego początku podchodzili do wypadów na bramkę Barcelony z taką żarliwością, jaką wykazywali się w atakach między innymi na nogi Raphinhi, może nie kończyliby swojej przygody w Pucharze Króla. A i tak mieli szczęście, że po szóstej minucie, po jednym z tych ataków, sędzia Montero podtrzymał interpretację swojego kolegi z wczorajszego meczu Realu Madryt na temat brutalnego faulu na Viniciusie. To znaczy: dopóki jakoś zipiesz i nie odnosisz ciężkiej kontuzji, rywal nie musi bać się o czerwoną kartkę. Nawet po sygnale z wozu VAR i zawołaniu do monitora.
Jose Luis Munuera Montero ewidentnie nie chciał skrzywdzić Atletico, a znając hiszpańskich dziennikarzy, nie przejdzie mu to płazem zwłaszcza po aferze z początku 2025 roku, przez którą groziło mu pięcioletnie zawieszenie. Wszystko przez jedną z jego firm, Talentus Sports Speakers, która nawiązywała rożne współprace z klubami piłkarskimi. Między innymi z PSG, Manchesterem City czy… Atletico Madryt.
Montero tłumaczył, że na jego konto nigdy nie wpłynęły pieniądze z żadnego klubu, jednak to taka sprawa, która musiała odbić się echem w Hiszpanii ze względu na potencjalny “konflikt interesów”. Władze hiszpańskiej piłki zawiesiły arbitra i wszczęły dochodzenie, ale nie znaleziono wystarczających dowodów na złamanie prawa i przywrócono sędziego do pracy.
Ach, no i to ten sam arbiter, który nie tak dawno wyrzucił z boiska Jude’a Bellinghama za wulgarną pyskówkę. A zatem dzisiejszego meczu Barcelony z Atletico nie sędziował – delikatnie mówiąc – człowiek anonimowy. To postać, która ma problem ze znikaniem z głównych stron gazet, a przypominamy o tym dlatego, że nazwisko Montero znowu będzie wałkowane.
Barcelona wygrała, mimo poważnego błędu arbitra
W rewanżowym starciu w ramach półfinału Pucharu Króla sędzia nie tylko wypaczył bieg rywalizacji, wlepiając Azpilicuecie ledwie żółtą kartkę za atak na łydkę Raphinhi z 6. minuty. On wysłał piłkarzom Diego Simeone klarowny sygnał, że granica tego, co można, akurat w tym meczu została przesunięta bardzo daleko. Idealnie pod potrzeby Atletico Madryt.
Szkopuł w tym, że gdy hiszpańscy sędziowie próbują prowadzić spotkania “po brytyjsku”, biorą się za coś, czego kompletnie nie czują. Fajnie, gdy arbiter daje więcej pograć w zwarciu i nie sięga po gwizdek za każdym razem, gdy piłkarz od byle dotknięcia pada na murawę. To dzisiaj widzieliśmy, brawo. Ale niefajnie, gdy męska walka tuż pod nosem sędziów przeradza się w polowanie na kostki. Właśnie to mogło robić Atletico, skutecznie wytrącając Barcelonę z rytmu.
Skarpeta Yamala przesiąknięta krwią stała się symbolem niepożądanej metamorfozy “Dumy Katalonii”. Najpierw młodziutki Hiszpan robił na boisku, co chciał. Ośmieszał Reinildo, lobował swoich rywali i raz wystawił piłkę Ferranowi na srebrnej tacy jak kelner z najlepszej restauracji. Akcje Yamala były kwintesencją stylu Barcy w pierwszej połowie – trochę fantazji, pewność z piłką, pełna kontrola. Po 45 minutach piłkarze Atletico co prawda zaistnieli, ale przede wszystkim w notesie arbitra.
Druga połowa była dla Barcelony drogą przez ciernie
Ale w drugiej połowie, gdy Katalończycy byli mocno pokiereszowani, a Atletico postanowiło wzbogacić swój repertuar o coś więcej niż ostre faule, nie oglądaliśmy już tak jednostronnego widowiska. Barca, która chętnie broniła 1:0 posiadaniem piłki jak najdalej od własnej bramki, zaczęła mieć coraz większe problemy. Z przodu nie wychodziło nic, niezależnie od wprowadzanych zmian, natomiast z tyłu koncert pomyłek napędzających gospodarzy o mało nie skończył się dla Barcelony tragicznie.
Dość powiedzieć, że Szczęsny musiał być ciągle podłączony do prądu. Może nie tak, jak w słynnym meczu z Benficą, ale Atletico po trzech korektach w składzie w 46. minucie nie wyglądało już jak Girona, ostatnia ofiara Barcelony, która siadała fizycznie z biegiem meczu. Nie, przez dobre kilkadziesiąt minut podopieczni “Cholo” wywierali taką presję, że w ekipie Hansiego Flicka zobaczyliśmy niespotykaną jak na jej standardy niechlujność. I to zarówno pod bramką Musso, jak i na własnej połowie. Raz Szczęsny nawet stracił gola, ale po spalonym. Miał szczęście tak jak cały zespół, że gospodarze nie za bardzo mieli pomysł, jak skrzywdzić cofniętą linię obrony.
Barca ponownie w tym sezonie przetrwała trudny moment, na wzór wyjazdowego starcia z Benficą w Lidze Mistrzów, dlatego należą jej się słowa uznania. Atletico zmusiło “Dumę Katalonii” do takiego cierpienia, że nawet Lewandowski wprowadzony w 74. minucie musiał wracać we własną szesnastkę, żeby odbierać piłkę po szybkim ataku Los Cholchoneros. Taki to był właśnie mecz, mecz walki bardziej na zasadach Diego Simeone, ale co z tego, skoro Barcelona dała radę się postawić i wciąż jest w grze o tryplet. Podczas gdy dla piłkarzy Atletico czas na otarcie łez, bo oni właściwie nie liczą się już nawet w walce o mistrzostwo Hiszpanii.
Atletico Madryt – FC Barcelona 0:1 (0:1), 4:5 w dwumeczu
- 0:1 – Torres 27′
CZYTAJ WIĘCEJ O BARCELONIE NA WESZŁO:
- Lewandowski dorównał Messiemu. Wielki wyczyn Polaka
- Ronaldinho połknięty, teraz Neymar. Jak wysoko podskoczy Lewy?
- Co za pechowiec! Gwiazda Barcelony znowu wypada przez uraz
Fot. Newspix