Nadpobudliwy kibic podbiega do zdezorientowanego Jarosława Królewskiego. „Kochamy pana, panie Jarku!”, wykrzykuje, po czym zaczyna… całować prezesa Wisły Kraków po rękach. Ten, już nie tylko zdezorientowany, ale i lekko zdegustowany, rzuca: „Ciekawe, czy po meczu też będziecie tak reagować”. Już wiemy, że będą. Wyposzczeni wiślacy nie tylko wreszcie zaliczyli wyjazd, ale wracają z niego z efektownym pogromem (5:0) i rekordem frekwencji.
Wisła Kraków przeżywa przedziwny czas. Niby jest w fazie permanentnego kryzysu, zalicza wtopę za wtopą, a jednocześnie niewiele klubów może powiedzieć o sobie, że przeżyło w ostatnim czasie tak dużą liczbę wielkich momentów.
Niby jest trofeum za Puchar Polski, dla pierwszoligowca ogromny sukces, ale jak się z niego cieszyć, gdy nie ma awansu?
Zaskakująco dobra przygoda w pucharach – fajnie, że się przydarzyła, ale czemu nie idzie w lidze?
Kasa z pucharów, wielkie przygody, wielkie frekwencje – w porządku, lecz jak to się stało, że piłkarze nie dostali w tym roku jeszcze pensji?
„Biała Gwiazda” rozgrywa trzeci sezon na zapleczu i znów – nawet pomimo dzisiejszej egzekucji – jest daleko od awansu bezpośredniego. Sam Królewski żartuje, że pierwsza liga jest tak specyficzna, że trzeba ją zhakować, co wiele mówi o tym, jak bardzo nie idzie wiślakom misja powrotu do elity. Ale dziś Wisła znów ma swój wielki moment. Może nie taki jak Puchar Polski i mecze w Europie, ale jednak.
Jej kibice – tak jak i ci z Chorzowa – znów są na ustach całej Polski. 53 293 widzów na meczu ligowym w XXI wieku to wydarzenie bez precedensu. Skumplowani pierwszoligowcy pobili rekord wyśrubowany w innym meczu przyjaźni rozegranym na Stadionie Śląskim – starciu Ruchu z Widzewem z zeszłego sezonu, gdy na trybunach zasiadło dokładnie 50 087 osób. Wtedy „Kocioł Czarownic” też wypełnił się po brzegi, ale ze względu na drobny remont nie wszystkie krzesełka były oddane do użytku.
Na rekordowe 53 tysiące widzów złożyło się ponad dwadzieścia tysięcy przyjezdnych z Krakowa – siedemnaście i pół tysiąca na sektorze gości i kilka tysięcy rozproszone po całym stadionie, siedzących wśród kibiców „Niebieskich”. To irracjonalne dla każdego, kto obserwuje polską piłkę od lat – obserwowanie, jak kibice dwóch drużyn idą ramię w ramię, a goście mogą paradować w swoich koszulkach na sektorach gospodarzy i nikt ich za to nie leje po twarzach. Szkoda, że coś, co powinno być zupełnie normalne, musi w naszych realiach urastać do rangi wielkiego wydarzenia.
O ile piękniej śledziłoby się futbol, gdyby istniały w nim tylko mecze przyjaźni. Takie jak dziś – bez sektorów buforowych, ale ze wspólnymi działaniami marketingowymi, wzajemnym mobilizowaniem się, łączoną sprzedażą gadżetów, odśpiewaniem hymnów. Nawet zbiórka na oprawę, jak i sama oprawa, były wspólne. Na jednym z portalu do zrzutek kibice zebrali na nią 35 tysięcy złotych.
Efekty? Najpierw zobaczyliśmy pomiędzy trybunami napis: „awantura o race”. Później powoli rozwijał się wizerunek Krzysztofa Ibisza, a następnie: na chwilę napis „czerwoni 100”, zaraz potem „niebiescy 200”, by zostało to spuentowane „va banque” rozwiniętym po obu stronach i dużym racowiskiem. Jak jedni i drudzy ryknęli, na Stadionie Śląskim odnotowano dokładnie 110,3 decybeli.
Wisła mogła czuć się jak gospodarz tego spotkania, zresztą nawet partycypowała w zyskach z dnia meczowego. – Nie wydaje mi się, że zarobimy więcej niż pięćdziesiąt-sto tysięcy złotych na tym meczu, trzeba doliczyć jeszcze kary – liczył jeszcze przed spotkaniem Jarosław Królewski. Kary rzeczywiście mogą się posypać, bo racowiska były aż trzy.
„Kara” przyjdzie też zapewne ze strony środowiska kibiców, dla których środowisko Ruchu stało się zapewne przeklęte za to, że wpuściło na swój stadion sympatyków Wisły. Fani „Niebieskich” doskonale zdają sobie z tego sprawę, nie bez powodu wywiesili na swoim sektorze napis: „Wisła jest na stadionie – banujcie nas gamonie”.
To sprawy, które trudno zrozumieć z perspektywy zwykłego kibica, który chce przyjść na mecz, zjeść kiełbasę i dobrze się bawić.
Ruch i Wisła może mówić o wielkim sukcesie, bo w ostatnich latach podobną frekwencję na drugim poziomie rozgrywkowym odnotowano tylko na Bari, Schalke i Herthcie. „Niebiescy” są dwunastym zespołem z zaplecza, który przyciągnął na swój obiekt ponad pięćdziesiąt tysięcy widzów. Poza wspomnianą trójką, pozostałe to: TSV 1860, Napoli, Stuttgart, Torino, HSV, Betis, Atletico, Borussia Moenchengladbach. Same kluby z krajów posiadających topowe ligi, co przekłada się na zupełnie inne, wciąż nieosiągalne dla nas zainteresowanie piłką.
Wisła Kraków przeżywa swój wielki moment nie tylko ze względu na wynik i fakt pobicia rekordu. Została wpuszczona na wyjazd. Jakikolwiek. W tym sezonie niezbyt liczną grupę przyjęła tylko Polonia, nieco bardziej liczne – rywale w kwalifikacjach do pucharów. Jeśli przyjazd rzeszy wiślaków do Chorzowa miał być testem, to zdali go na piątkę, przynajmniej z perspektywy stadionu. Niczym nie przypominali ekipy, która – według policji w poszczególnych miastach – wszędzie stanowi wielkie zagrożenie.
– Tak jak kibicom Wisły odmawia się wejścia na stadiony, tak prezydentowi Chorzowa odmawia się wejścia do ministerstwa sportu i wysłuchania argumentów. Mieliśmy umówione jedno spotkanie. Zostało przełożone, ale nie podano nowego terminu. To takie: zadzwonimy do pana, ale ja nie podałem numeru telefonu – żali nam się przed meczem prezydent Chorzowa, Szymon Michałek.
On sam doskonale zna klimat Stadionu Śląskiego. Jeszcze niedawno prowadził na nim dziecięcy doping kibiców Ruchu. Potrafił przyciągnąć na sektor siedem tysięcy modych sympatyków „Niebieskich”. Wiosną został prezydentem miasta, a jednym z jego głównych postulatów była budowa stadionu przy ulicy Cichej, o którą przez lata – jako jedyny w polsce aktywista stadionowy – uparcie zabiegał. Przez niecały rok jego rządów nie wydarzyło się jeszcze zbyt wiele w temacie. Póki co jedynym konkretem jest zabezpieczenie 36 milionów złotych na rozbiórkę stadionu przy Cichej i projekt nowego obiektu. Obie inicjatywy mają ruszyć w tym roku.
Prezydent Chorzowa – pewnie naiwnie – wciąż liczy na to, że spełni się obietnica Mateusza Morawieckiego, który przed wyborami zadeklarował wsparcie budowy obiektu przy Cichej i ogłosił konkurs, w którym Ruch nawet wygrał. Nowy rząd uciął jednak wszystkie inicjatywy poprzedników, a Chorzów został z wygranym konkursem jak Himilsbach z angielskim. Na papierze śląskie miasto miało dostać od rządu 104 miliony, bez nich budowa całego obiektu się nie powiedzie.
– Zbuduję tyle stadionu, na ile będę miał środków. To będzie jedna bądź dwie trybuny – deklaruje Michałek. – 54 tysięcy osób na meczu. Nie można ignorować takiej armii ludzi. Mamy jedno pragnienie: wszyscy chcemy, żeby ziścił się romantyczny sen chłopaka z familoka, który jest prezydentem i zostanie niezależny. Jak przychodzi zderzenie z brutalną polityką, to najlepiej, żebym się przykleił do jednego bądź drugiego obozu i wtedy będziesz fajny, wtedy ci damy.
Po takich meczach, jak dziś, można się zastanawiać, czy Chorzów naprawdę potrzebuje nowego stadionu, skoro ten i tak – przy tym potencjale kibiców – będzie dla niego za mały. Jakkolwiek dziwnie to brzmi, jeśli po Sharksach i Psycho Fansach zostało cokolwiek dobrego, to właśnie takie mecze. Choć wolelibyśmy wszyscy, żeby zgoda na trybunach była normalnością, a nie efektem szemranych interesów gangsterów z trybun.
WIĘCEJ O RUCH – WISŁA:
- Dzieci we mgle. Wisła zlała Ruch na oczach 53 tysięcy ludzi
- 53 tysiące widzów. Ruch znów przechodzi do historii europejskiej piłki
- Prezydent Chorzowa: Ruch potrzebuje nowego stadionu
- Wojciech Kwiecień w Wiśle? Królewski deklaruje: Nawet jutro!
Fot. newspix.pl / własne