Reklama

Trela: Globalna gra. Utopijne marzenia o klubowych reprezentacjach narodowych

Michał Trela

Autor:Michał Trela

18 stycznia 2025, 16:14 • 13 min czytania 26 komentarzy

Słychać czasem bicie na alarm, że w Ekstraklasie Polacy stanowią już mniej niż połowę piłkarzy. Prezesi rozkładają ręce, że kluby krzyczą za Polaków za duże kwoty, a agenci pensje. Jeśli jednak jednocześnie w Celticu gra więcej Japończyków niż Szkotów, a w Crvenej zveździe Belgrad Serbowie stanowią mniejszość, trudno to ograniczać wyłącznie do polskiej specyfiki. By budować dziś skład oparty na graczach krajowych, trzeba zwykle mieć pozasportowe powody.

Trela: Globalna gra. Utopijne marzenia o klubowych reprezentacjach narodowych

Legendarna drużyna Celticu, która przeszła do historii jako „Lizbońskie Lwy”, była niezwykła nie tylko dlatego, że jako pierwsza z Wielkiej Brytanii sięgnęła po Puchar Europy. Trzynastu z piętnastu członków składu z 1967 roku urodziło się w promieniu szesnastu kilometrów od Celtic Park. Dwaj pozostali, Bobby Lennox i Tommy Gemmell pochodzili z miejscowości odległych o nie więcej niż 50 kilometrów od Glasgow. Prawdopodobnie już nigdy nie zdarzy się w futbolu równie silny zespół złożony wyłącznie z chłopaków z sąsiedztwa. Dziś w Celticu obcokrajowcy stanowią 78% składu. Regularnie w drużynie mistrzów Szkocji po boisku biega więcej Japończyków niż Szkotów.

Temat nie jest w Polsce obcy. Obserwatorzy Ekstraklasy regularnie lamentują nad zmniejszającą się rolą miejscowych piłkarzy w tutejszych klubach. Jesienią Polacy stanowili mniejszość, rozgrywając tylko 47,5% możliwych minut (dane z CIES Football Observatory). Przeważali jedynie w siedmiu klubach, z których żaden nie zajmuje miejsca w pierwszej szóstce ligi. Krytykowani za taki stan rzeczy prezesi, dyrektorzy sportowi i trenerzy od lat bezradnie rozkładają ręce, tłumacząc, że za graczy krajowych trzeba płacić znacznie więcej niż zagranicznych, a stosunek ceny do umiejętności rzadko wypada w ich przypadku korzystnie. Wina przerzucana jest więc na chciwych menedżerów, którzy windują ceny za młodych Polaków. Albo na mniejsze kluby, które chcą oskubać ekstraklasowiczów do ostatniego grosza, nie bacząc na szeroko pojęte dobro polskiego futbolu.

Jeśli jednak byłaby to wyłącznie kwestia pieniędzy, od pewnego poziomu nie powinno to już stanowić problemu. Jeśli dany klub osiąga odpowiednią przewagę nad resztą rynku, jeśli jest w stanie go zdominować, nie traci już wyróżniających się krajowych piłkarzy na każdym kroku, a co więcej, jest w stanie skupować ich z całego wewnętrznego rynku. Tak robił choćby Bogusław Cupiał, pod koniec lat 90. rozpoczynając budowę wielkiej Wisły Kraków. To, że teraz nie da się tak zrobić, wynika tylko z tego, że nie ma w lidze kogoś o rozmachu i przewadze finansowej Cupiała. Gdyby był, powinien umieć to powtórzyć. Inaczej mówiąc, to, co nie udaje się polskim klubom, powinno się udać gdzieś za granicą.

JAPOŃSKI CELTIC

Teoretycznie idealnym kandydatem ku temu wydaje się właśnie Celtic. Z jednej strony, jego przewaga nad resztą krajowego rynku, wyłączając po części Rangersów, jest gigantyczna. Z drugiej, Szkoci nie należą do najbardziej rozchwytywanych nacji w Europie. Owszem, kilku wyróżniających się gra w klubach z Premier League czy Serie A. Teoretycznie jednak The Bhoys mają idealną sytuację, by zgromadzić u siebie sporą część reprezentacji Szkocji. Skoro mimo regularnej gry w Lidze Mistrzów i bezdyskusyjnej przewagi nad krajową konkurencją, gra tam więcej obcokrajowców niż w Rakowie Częstochowa, najbardziej zdominowanym przez zagranicznych piłkarzy polskim klubie, problem musi być szerszy i nie wynikać wyłącznie z biedy ekstraklasowych klubów i słabości polskiego szkolenia.

Reklama

Na innych rynkach, do których lubimy się porównywać, sytuacja nie wygląda diametralnie inaczej. Serbowie szkolą na tyle dobrze, że regularnie wypuszczają do najlepszych lig piłkarzy za grube miliony. Crvena zvezda, często wchodząc do Ligi Mistrzów i mając do dyspozycji pieniądze Gazpromu, nie musi się przejmować na krajowym rynku nikim, nie wyłączając Partizana Belgrad. Teoretycznie ma wszelkie warunki, by być miniaturą reprezentacji kraju. Hubem, z którego będą się dostawać do silniejszych krajów najlepsi piłkarze z Serbii. Tymczasem odsetek obcokrajowców jest u niej najwyższy w Serbii. Miejscowi gracze rozegrali w krajowej lidze raptem 42% minut. W Lidze Mistrzów pojawiają się jeszcze rzadziej. Jesienią wśród siedmiu najczęściej grających piłkarzy w drużynie Vladana Milojevicia był tylko jeden Serb. Obcokrajowcy stanowią też większość w Sparcie Praga, mistrzu Czech, Sturmie Graz, mistrzu Austrii, Ferencvarosu, mistrzu Węgier, Slovanie Bratysława, mistrzu Słowacji, czy Łudogorcu Razgrad, potentacie z Bułgarii. Z tej części Europy jedynie rumuńskie FCSB i słoweńskie NK Celje zdobyły mistrzostwa głównie graczami krajowymi. W Dinamie Zagrzeb proporcje rozkładają się mniej więcej po połowie (52 do 48 na korzyść Chorwatów). Idąc szerzej, także w HJK Helsinki, Bodo/Glimt i Slavii Praga, mknącej po mistrzostwo Czech, autochtoni stanowią większość. Ale absolutnie nie jest to norma.

Im w futbolu bliżej najsilniejszych lig, tym wymówki stosowane w Polsce powinny tracić na znaczeniu. Jest tam bowiem zarówno więcej pieniędzy, jak i – zazwyczaj – więcej krajowych talentów. Proporcje jednak się nie zmieniają. A wręcz często są jeszcze bardziej przechylone na korzyść graczy z importu. Do tego, że Anglicy stanowią mniejszość w Premier League, wszyscy zdążyli już przywyknąć. Ze względu na globalną markę tej ligi już dawno można było uznać te rozgrywki za Superligę, która inaczej się nazywa. Skoro tamtejszymi klubami władają głównie obcokrajowcy, skoro prowadzą je zwykle zagraniczni trenerzy, trudno się spodziewać, by akurat na boiskach było inaczej, nawet jeśli angielskie szkolenie poczyniło w ostatnich latach olbrzymie postępy, a tamtejsza reprezentacja kraju zaczęła faktycznie należeć do najsilniejszych na świecie. Już jednak to, że Włosi stanowią mniejszość w Serie A, Niemcy w Bundeslidze, a Francuzi przeważają w Ligue 1 zaledwie nieznacznie, może być sprzeczne z intuicją. W Portugalii, mniejszym rynku, nastawionym na eksport talentów, miejscowi stanowią ledwie 37% wszystkich graczy w krajowej lidze. W Belgii i Szwajcarii, stawianych w ostatnich latach za wzór szkolenia, również są w mniejszości. Jakoś trzyma się jeszcze Holandia, utożsamiana od dekad z wychowywaniem młodzieży. I tam jednak Holendrzy to tylko 53% wszystkich piłkarzy Eredivsie.

WYJĄTKOWY ATHLETIC

Tendencja, na którą tak się pomstuje w Polsce, by miejscowi kosztowali więcej od równie dobrych obcokrajowców, jest prawdziwa praktycznie na każdym poziomie. Jack Grealish, przy całej skali talentu, jaką pokazywał w Aston Villi, nie kosztowałby Manchesteru City przeszło stu milionów euro, gdyby nie był jednocześnie nadzieją reprezentacji Anglii. Tak samo pewnie Arsenal nie musiałby przelać West Hamowi 116 milionów za usługi Declana Rice’a. Kylian Mbappe, grając w Monaco, miał niewątpliwie potencjał na gwiazdę futbolu, ale Paris Saint-Germain tym chętniej uczyniło go drugim wśród najdroższych piłkarzy w historii dyscypliny, bo jednocześnie był największą nadzieją francuskiego futbolu. Dobry gracz miejscowy praktycznie wszędzie kosztuje więcej niż dobry gracz zagraniczny. Polscy piłkarze zresztą na tym korzystają. Niemcy, a potem Włosi, kupowali ich przez lata tak chętnie nie dlatego, że byli lepsi od Włochów czy Niemców, ale dlatego, że byli tańsi, a nie zawsze gorsi.

Są dziś oczywiście na świecie kluby, które teoretycznie nie musiałyby się liczyć z pieniędzmi. One jednak zwykle grają w takich sferach, w których posiadanie składu opartego na krajowych zawodnikach niekoniecznie byłoby atutem. Mają kibiców na całym świecie, a nie jedynie w swoim mieście. Bardziej celują więc w globalne megagwiazdy niż w chłopaków z sąsiedztwa. Ich kryterium doboru nie jest paszport, lecz wyłącznie umiejętności piłkarskie. W tym kontekście dla Manchesteru City nie ma znaczenia, że jego największą gwiazdą jest Norweg, a dla Realu, klubu przecież królewskiego, tradycyjnie kwintesencji hiszpańskości, że jego najlepsi piłkarze pochodzą z całego świata. Dziś nawet kluby, które w przeszłości były narodowymi bastionami, klubowymi odpowiednikami reprezentacji, zmieniły już podejście. Także w Juventusie i Bayernie Monachium proporcje przechyliły się na korzyść graczy z zagranicy.

Dziś, gdyby chcieć zbudować globalny superklub oparty na graczach krajowych, nie obniżając przesadnie poziomu, trzeba by mocno się uprzeć i jeszcze bardziej nagimnastykować. Wnieść to na sztandary. Świadomie ograniczyć rynkowe możliwości, by w imię celów innych niż sportowe nakupić najlepszych krajowych piłkarzy i zgromadzić ich w jednym miejscu. Na najwyższym europejskim poziomie są praktycznie tylko dwa kluby, które w dużej mierze coś takiego zrobiły. I ich motywacje wykraczają daleko poza sport. Najsłynniejszym i najbardziej jaskrawym przykładem jest Athletic Bilbao, który od lat pilnuje baskijskiej tożsamości i jako jeden z nielicznych, obok Realu i Barcelony, rozegrał wszystkie sezony w La Liga. Choć kryteria dopuszczania do gry w tym klubie były przez lata liberalizowane, wciąż w dzisiejszym świecie futbolu należy je uznać za ultrarestrykcyjne. Utrzymywanie tak wysokiego poziomu sportowego – aktualnie 4. miejsce w Hiszpanii – przy obracaniu się w tak wąskim kręgu nazwisk świadczy o doskonałej pracy. Jakkolwiek okrutnie to brzmi, wciąż mowa jednak o zapleczu największego futbolu. Athletic to uznana marka, ale w Lidze Mistrzów grał dotąd raptem dwa razy. Poprzednio dekadę temu. Mimo wszystko trudno go uznać za przykład, że da się tańczyć na koncercie mocarstw, bazując tylko na miejscowych.

BARCELONA JAKO SPECYFICZNA MIESZANKA

Dlatego lepszym przykładem jest Barcelona, którą bez żadnych wątpliwości można uznać za globalny superklub i także aktualnie jedną z najsilniejszych drużyn świata. Tam także stawianie na swoich miało początkowo podłoże ideologiczne, bo Duma Katalonii, jako „coś więcej niż klub”, miała, jak w przypadku Basków, być nieoficjalną reprezentacją nieuznawanego kraju. Johann Cruyff dołożył do tego jeszcze element holenderskiej pracy u podstaw, szkolenia, bazowania na silnej akademii, co zaowocowało sukcesami pamiętnej drużyny Pepa Guardioli, która zbliżała się momentami do wyczynów Lizbońskich Lwów Celticu. Wprawdzie nie bazowała wyłącznie na piłkarzach urodzonych na osiedlach wokół Camp Nou, ani nawet jedynie na Hiszpanach, ale zdarzało się jej wystawiać skład złożony wyłącznie albo w zdecydowanej większości z graczy, którzy przeszli przez jej akademię. Później od tego odeszła, goniąc w poprzedniej dekadzie, jak wszyscy inni, za gotowymi gwiazdami futbolu. Ale wpadłszy w finansowe tarapaty, znów została zmuszona, by zwrócić się w stronę La Masii. Na półmetku sezonu może się pochwalić imponującym wynikiem blisko 50% minut rozegranych przez wychowanków. Gracze spoza Hiszpanii stanowią w drużynie Hansiego Flicka mniej niż 30%.

Reklama

Takie wyniki Barcelony to jednak wynik specyficznej mieszanki. Katalońskiej tożsamości, dziedzictwa Cruyffa i aktualnych problemów finansowych. Kto nie gra po to, by reprezentować nieuznawane państwo, kogo nie lepił na własną modłę jeden z najbardziej wpływowych ideologów futbolu, kto nie ma na sobie krępujących więzów finansowego fair play, ten czerpie garściami z wolnego rynku, nie zważając na paszporty kupowanych graczy. Spośród 36 klubów grających w aktualnej edycji Ligi Mistrzów, w aż 28 przewagę stanowią obcokrajowcy. Z pozostałych ośmiu jedynie Barcelona jest kandydatem do zajęcia czołowych miejsc w rozgrywkach. Girona, Dinamo Zagrzeb, Young Boys Berno, Brest, Stuttgart czy Brugia stanowią w elicie jedynie tło. Szachtar Donieck znajduje się w tym gronie tylko dlatego, że wojna mocno ograniczyła jego możliwości ściągania obcokrajowców. Gdy jeszcze mógł, wystawiał skład złożony w znacznej mierze z graczy spoza nie tylko Ukrainy, ale w ogóle Europy.

To, czego często oczekuje się od najsilniejszych polskich klubów, czyli budowania składów na najlepszych Polakach, jakich są tylko w stanie ściągnąć, okazuje się mrzonką, która udaje się w ledwie kilku miejscach Europy. Najdroższa wyjściowa jedenastka Rakowa wyceniana jest obecnie na 21 milionów euro. Gdyby spróbować skonstruować wartą mniej tyle samo jedenastkę z samych Polaków, wyglądałaby przykładowo tak: Trelowski – Kędziora, Wiśniewski, Mosór – Pyrka, Karbownik, Żurkowski, Puchacz – Drachal, Ameyaw – Włodarczyk. Zbudowanie jej wymagałoby nakłonienia do powrotu do Polski sześciu graczy występujących za granicą, co pewnie byłoby trudne bez zaproponowania im zbliżonych pensji. Koszt zgromadzenia takiej jedenastki w Rakowie byłby więc nieporównywalnie większy od obecnego składu. A czy w efekcie podmiany Frana Tudora na Arkadiusza Pyrkę, Zorana Arsenicia na Przemysława Wiśniewskiego, Jeana Carlosa na Tymoteusza Puchacza, a Leonardo Rochy na Szymona Włodarczyka powstałby silniejszy zespół?.

TE SAME WĄTPLIWOŚCI

Praktycznie każdy z najsilniejszych piłkarsko krajów świata dorobił się odpowiednio wielu zawodników wysokiej klasy, by nie obniżali poziomu najmocniejszych klubów. Z braku lepszych narzędzi, można wykorzystać wyceny portalu transfermarkt.de, by spróbować zbudować jedenastki wybranych klubów złożone wyłącznie z graczy danego kraju. Efekty bywają zaskakujące. Cena najbardziej wartościowej jedenastki Bayernu Monachium (607 milionów) i składu złożonego z najwyżej wycenianych Niemców (616 milionów) niemal się pokrywają. To powinno oznaczać, że za zbliżone pieniądze, jakie wydał na obecną drużynę, Bayern mógłby zbudować także podobnie silny skład złożony wyłącznie z Niemców.

To jednak jest znacznie prostsze na papierze niż w rzeczywistości. O ile zastąpienie Alphonso Daviesa Davidem Raumem, a Konrada Laimera Benjaminem Henrichsem pewnie jeszcze byłoby do zrobienia, o tyle ściągnięcie z Leverkusen Floriana Wirtza, a z Arsenalu Kaia Havertza to już zadania raczej przekraczające finansowe możliwości Bayernu. A nawet jeśli teoretycznie monachijczyków byłoby na to stać, doszliby do słusznego wniosku, że za pieniądze, jakie trzeba by wydać na tych dwóch graczy, byliby w stanie kupić pięciu niewiele gorszych. Znów wracamy więc do wniosku, że aby zbudować skład oparty na miejscowych graczach, trzeba by działać wbrew logice sportowej i finansowej, hołdując raczej ideologicznym celom.

O ile w przypadku Bayernu wartości obecnej i wyimaginowanej krajowej jedenastki mniej więcej się pokrywają, PSG, Barcelona czy Manchester City musiałyby wydać jeszcze o około sto milionów euro więcej niż obecnie, by zamienić się w drużyny wyłącznie francuskie, hiszpańskie czy angielskie. Bez żadnej gwarancji, że wyszłyby z takiej przebudowy silniejsze sportowo. O ile jeszcze zamiana Erlina Haalanda na Harry’ego Kane’a, abstrahując od ich wieku, mogłaby tu i teraz nie wyjść dla The Citizens najgorzej, o tyle już zastąpienie Edersona Aaronem Ramsdalem, a Josko Gvardiola Markiem Guehim niekoniecznie brzmiałyby dla Pepa Guardioli kusząco. Być może więc w klubie dysponującym nieograniczonym budżetem doszliby do identycznego wniosku jak w Górniku Zabrze czy Cracovii – po co płacić więcej za słabszych krajowych zawodników, kiedy można mniej za lepszych zagranicznych.

NIETYPOWY PRZYPADEK WŁOSKI

Inaczej wygląda przypadek włoski. Biorąc pod uwagę zapaść włoskiej reprezentacji i jej problem z wychowywaniem talentów na światowym poziomie, w Mediolanie całkiem słusznie mogą argumentować, że chcąc bić się z najlepszymi w Europie, po prostu nie mogą bazować na Włochach. Najbardziej wartościowa jedenastka ekipy Simone Inzaghiego wyceniana jest w tej chwili na 564 miliony euro. Z kolei skład złożony z najwyżej wycenianych obecnie Włochów byłby o blisko siedemdziesiąt milionów mniej wartościowy. Inter to jedyna drużyna z tak wysokiego poziomu, która może argumentować, że sięga po obcokrajowców nie tylko dlatego, że są tańsi, ale też dlatego, że są lepsi. Zwyczajnie nie ma w tej chwili jedenastu Włochów, których można by wrzucić do składu Interu na wszystkie pozycje tak, by nie obniżyć jego poziomu.

Wśród dwudziestu najsilniejszych klubów Europy według Opta Power Ranking, tylko trzy grają głównie miejscowymi piłkarzami – Barcelona, Athletic i Newcastle United. Sroki to ciekawy przykład, bo ani nie muszą przejmować się budżetem, ani nie kierują nimi względy ideologiczne, a jednak świadomie zatrudniły angielskiego menedżera i grają głównie Anglikami, bijąc się o czołową czwórkę w najsilniejszej lidze świata. Pytanie jednak, czy taką tendencję uda się im utrzymać dłużej. Wszak nie przez przypadek w najsilniejszej pięćdziesiątce świata, krajowymi graczami grają w przeważającym wymiarze jedynie w dziewięciu klubach, czyli mniej niż w 1/5.

Za przykład, który chyba najbardziej odpowiada często wygłaszanym polskim marzeniom, może uchodzić Club Brugge. Mistrz Belgii regularnie występuje w Lidze Mistrzów, przeważa finansowo nad resztą swojego kraju, ale wykorzystuje tę przewagę, by gromadzić u siebie możliwie najlepszych graczy z wewnętrznego rynku. Dysponuje silną akademią (wychowankowie uzbierali 1/3 możliwych minut). Ma szansę na grę w fazie pucharowej Ligi Mistrzów, a Belgowie stanowią większość. Co znamienne, nawet tam ich przewaga jest jednak najmniejsza z możliwych. 52 do 48%. Wydaje się, że dziś wszelkie marzenia o lizbońskich lwach, jedenastce złożonej z wychowanków, czy nawet reprezentacji kraju przeniesionej na poziom klubowy, poza bardzo nielicznymi wyjątkami należy uznać za utopijne wizje oderwane od rzeczywistości. Kto walcząc o wysokie cele, buduje skład oparty mniej więcej w połowie na graczach krajowych, już może dziś uchodzić za Don Kichota.

fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Komentarze

26 komentarzy

Loading...