Reklama

Trela: Efekt kuzyna Richarda. Powrót do elity racją stanu polskiego futbolu

Michał Trela

Autor:Michał Trela

20 listopada 2024, 13:04 • 12 min czytania 20 komentarzy

Sukces bierze się z przekonania, że się da. A da się je nabrać tylko budując indywidualną i zbiorową historię małych zwycięstw. Dopiero gdy polscy piłkarze przywykną, że ich rywalami są Modrić czy Ronaldo, dopiero gdy zaczną granie z nimi traktować jak kolejny dzień w biurze, będzie można myśleć o ich pokonywaniu. Gra w dywizji B oznacza, że okazje do takich spotkań będą jeszcze rzadsze. A to dla polskiego futbolu fatalna wiadomość.

Trela: Efekt kuzyna Richarda. Powrót do elity racją stanu polskiego futbolu

Jeszcze zanim gol Andrew Robertsona zdegradował Polskę z dywizji A Ligi Narodów, pojawiały się głosy, że może tak lepiej. Reprezentacja zacznie rywalizować z drużynami bardziej dopasowanymi poziomem. Teoretycznie powinno to oznaczać częstsze wygrywanie, rzadsze poczucie wstydu po druzgocących klęskach albo po prostu po porażkach, w których różnica klas biła po oczach. Typowo szkoleniowo może dać szansę przećwiczenia innych scenariuszy niż tylko bieganie za piłką przez większość meczu. Kibicowsko gra z mniej atrakcyjnymi rywalami może skłoni PZPN, by wypuścić kadrę poza Warszawę. Poza tym UEFA tak wymyśliła Ligę Narodów, by w każdej z dywizji była jakaś nagroda do zgarnięcia. Skoro w barażach o wielkie turnieje grają nawet zwycięzcy najsłabszej z lig, wywalczenie takiej dzikiej karty może być łatwiejsze z drugiego niż z pierwszego poziomu. Spadek, inaczej niż w przypadku piłki klubowej, gdzie zawsze jest mniejszą lub większą tragedią, akurat w futbolu reprezentacyjnym miewa też plusy.

Jeden minus zdecydowanie jednak przeważa i sprawia, że wydarzyło się coś złego dla polskiej piłki. Jednym z wielu problemów tej drużyny, niezależnie od taktyki, selekcji, umiejętności i formy piłkarzy, jest jej mentalność jako grupy. Wciąż zbyt często się zdarza, że Polacy wchodzą na boisko z silnymi rywalami z poczuciem niższości. Czasem objawia się w sposobie, w jaki grają, czasem w zachowaniach pomeczowych. Śledząc aferkę o zdjęcia, jakie Piotr Zieliński i Nicola Zalewski zrobili sobie z Cristiano Ronaldo po meczu z Portugalią, można było odczuć, że krytykujący piłkarzy oraz ich broniący, nie do końca wzajemnie się rozumieją. A problem w tym niewinnym selfie leży zupełnie gdzie indziej.

Zrobienie sobie tuż po meczu zdjęcia z Ronaldo to nie dowód, że boiskowe lanie spłynęło po reprezentantach Polski jak po kaczkach. Można przegrać, walcząc z całych sił i mając do siebie pretensje o niepowodzenie, a jednocześnie zrobić sobie zdjęcie z rywalem albo wymienić z nim koszulkę. Nie jest jednak również tak, że proszenie Ronaldo o zdjęcie niczego o reprezentantach Polski nie mówi. Zdradza bowiem, że przebywanie z nim na tym samym boisku wciąż robi na nich wrażenie. Traktują to jako coś niecodziennego. I chcą mieć pamiątkę, jak turyści, którzy wdrapali się na szczyt wieży Eiffla albo spacerują po Murze Chińskim.

ZAMKNIĘTA ELITA FUTBOLU

Tymczasem polskiej piłce przydałoby się, by bieganie wśród gwiazd futbolu zawodnikom spowszedniało. Było dla nich kolejnym dniem w biurze, nie wywoływało skoków emocjonalnych. By każdy z nich budował osobiste portfolio małych boiskowych sukcesików. By obrońca miał w pamięci, że już kiedyś wygrał z Ronaldo pojedynek główkowy, przepchnął go ciałem albo nie dał mu się okiwać. Bramkarz mógł sięgnąć do doświadczenia, jak obronił z nim sytuację sam na sam. A może komuś udało się go nawet okiwać. By napastnicy mieli na rozkładzie jak największą liczbę znakomitych bramkarzy czy obrońców. Tego typu wydarzenia budują pewność siebie. Pozwalają wchodzić na boisko ze świadomością, że po drugiej stronie są zupełnie zwyczajni ludzie, których nie trzeba się bać, którym można odebrać piłkę i strzelić gola. Sami też zaczną w ten sposób wyrabiać rozpoznawalność i respekt u rywali. Portugalczycy może i będą pamiętać, jak łatwo strzelali gole Polsce w drugiej połowie w Lizbonie, ale następnym razem będą też wiedzieć, że aby to zrobić, musieli wejść na najwyższe obroty. Grając na pół gwizdka, przez godzinę narażali się na kłopoty.

Reklama

Dzielenie z kimś tego samego boiska już jest dowodem pewnej klasy. Dzielenie go z nim regularnie świadczy o wysokiej klasie. Futbol coraz bardziej zmierza w stronę, w której najlepsi grają z najlepszymi i są separowani od niegodnych ich rywali. Jeszcze 30 lat temu mistrz Polski mógł w pierwszej pucharowej przeszkodzie trafić na Real Madryt. Dziś, by to zrobić, musi przebrnąć przez sześć meczów eliminacyjnych. Kiedyś w meczach towarzyskich można było zakontraktować możliwość spotkania z rywalem naszpikowanym gwiazdami, nawet jeśli nie prezentuje się jego poziomu. Dziś Liga Narodów sprawia, że w terminach reprezentacyjnych słabi grali ze słabymi a silni z silnymi. Okazje, by San Marino mogło wystąpić na Wembley, trafiają się już tylko przy eliminacjach wielkich turniejów, choć co jakiś czas podnoszą się głosy, by i w nich wprowadzić wstępny przesiew.

Elitarny futbol krok po kroku się zamyka. Dlatego trzeba za wszelką cenę dążyć do spotkań z najlepszymi. Nawet jeśli okazują się bolesne i oznaczają miesiące ciągłego przegrywania. Każdy z dotychczasowych selekcjonerów wychodził z Ligi Narodów pokiereszowany. Jerzy Brzęczek po pierwszej był liczony, po drugiej stracił pracę. Nieudane rywalizacje z Belgią poważnie osłabiły notowania Czesława Michniewicza, mimo że miał na koncie awans na mundial i dwie wygrane z Walią o punkty. Po miesiącu miodowym Michała Probierza pod koniec tej jesieni nie ma już śladu. Szczęśliwy Paulo Sousa, bo przez rok pracy w Polsce akurat nie trafił na Ligę Narodów.

INDYWIDUALNA HISTORIA SUKCESÓW

Tyle że umiejętność gry z najlepszymi da się zbudować, tylko grając z nimi. Wygrywanie w dywizji B, zawsze będziemy relatywizować. Bo to tylko druga liga europejska, a przeciwnicy niższej kategorii. Zawsze będziemy mieli poczucie, że w starciach z prawdziwą wagą ciężką mogłoby być inaczej. Czyste konta nie będą oznaczać poprawy gry w obronie tylko to, że rywal nas odpowiednio nie przycisnął. Prowadzenie gry będzie umniejszane, bo przeciwnicy nie grają w najlepszych klubach. Dobre osiągnięcia strzeleckie zbledną, gdy okaże się, kto bronił bramki rywali. Oczywiście, że w dywizji B też trafimy na dobre drużyny i bardzo dobrych piłkarzy, może nawet lepszych od naszych. Ale nawet jeśli coś nam się uda, wciąż będzie z tyłu głowy, że prawdziwe granie jest gdzie indziej, bez nas. I gdy Polacy trafią na kogoś z wyższej półki, znów nie będą wiedzieli, jak się zachować i co ich czeka. Znów będą zaskoczeni, stłamszeni, albo zbyt naiwni. A po meczu poproszą gwiazdę o zdjęcie, bo będą mieli poczucie, że prędko druga taka szansa się nie nadarzy. Jak w latach 90., gdy nie jeżdżąc na wielkie turnieje, stopniowo nabywaliśmy kompleksów, od których poprzednie pokolenia polskich piłkarzy były przecież wolne.

Niezbędne jest budowanie historii sukcesów. Od małych, indywidualnych, przez zespołowe. Nie muszą być od razu spektakularne. Wystarczą mniejsze kroki. Choćby to wspomnienie prowadzenia z Holandią i remisowania z nią na dziesięć minut przed końcem meczu. Choćby ta udana godzina w Lizbonie. Może następnym razem uda się przetrwać 70 minut. Albo stracić dwa gole zamiast pięciu. Gdzieś zremisować, urwać szczęśliwe zwycięstwo. W ten sposób mozolnie buduje się w piłkarzach poczucie, że się da. Że wychodzą rywalizować, grać o wygraną, którą jak najbardziej są w stanie osiągnąć. I już nie poproszą gwiazdy o zdjęcie. Nie dlatego, że nie wypada albo że coś w tym złego. Ale dlatego, że już kiedyś zrobili. Albo zrobią przy kolejnej okazji, która przecież nadejdzie lada moment. Grając w elicie Ligi Narodów i jeżdżąc na wielkie turnieje, Polacy w ostatnich sześciu latach pięć razy mierzyli się z Holandią, po cztery z Włochami i Portugalią, po dwa z Anglią, Belgią, Chorwacją i Francją, a po razie z Hiszpanią i Argentyną. Z tego grona tylko Belgii i Argentynie ani razu nie urwali punktu. Lecz zazwyczaj nie udawało się to za pierwszym razem, tylko przy którymś podejściu.

Wspaniałą mentalność do sportu mają narody bałkańskie, Serbowie czy Chorwaci, którzy spotkanie z czołową drużyną świata traktują jako idealną okazję do pokonania czołowej drużyny świata. Nie grają, by uniknąć kompromitacji, tylko by sprawdzić się na tle gwiazd i często dowiadują się, że nie taki diabeł straszny. O sukcesach Chorwatów było w ostatnich latach głośno, tylko w minionych sześciu latach ograli w meczach o punkty Argentyńczyków, Anglików, Holendrów, Hiszpanów, Francuzów i Brazylijczyków. Owszem, mają lepszych od nas piłkarzy, ale też mają słabszych od tych, których ogrywali. Działała u nich jednak samospełniająca się przepowiednia. Skoro z tamtymi się udało, czemu nie ma się udać z tymi? Serbom ani nie wiodło się lepiej niż nam, ani nie mają lepszych piłkarzy, ale jednak urywali punkty Hiszpanom czy Portugalczykom. Sukces rodzi wiarę w kolejny sukces. Polacy za Adama Nawałki też się o tym przekonywali. Za pierwszym razem, na Stadionie Narodowym, walczyli w 2014 roku z Niemcami o przetrwanie i wygrali tylko cudem.

Reklama

Przełamali jednak mentalną barierę i w rewanżu wprawdzie przegrali, ale grając już nie jak słabszy sąsiad. W efekcie przy trzecim spotkaniu, już na Euro, oni szanowali nas, a my zarówno wiedzieliśmy, że da się z nimi wygrać, jak i to, jaka gra z nimi kończy się porażką. Zremisowaliśmy więc, grając jak równy z równym. Stopniowo, z każdym kolejnym spotkaniem trwał proces nauki danego rywala.

POTĘGA BLISKO DOSTĘPNYCH DOWODÓW

W zupełnie małej skali widać to nawet na przykładzie meczów z silnymi zespołami w ostatnich latach. Po przegranej z Francją na mundialu, gdzie udało się pozostawić tylko dobre wrażenie, półtora roku później wyrwaliśmy z nią już punkt. Drugi mecz z Chorwacją tej jesieni był znacznie lepszy niż pierwszy. Drugi z Portugalią, mimo wszystko, Polacy rozgrywali lepiej niż ten w Warszawie. Za Czesława Michniewicza wiedzieli w rewanżu, co robić, żeby nie zostać rozbitym przez Belgię pięcioma bramkami. Z Holandią na Euro może o tyle łatwiej było zagrać odważnie, że był to już piąty mecz z nią w ciągu czterech lat i wielu piłkarzy wiedziało, czego się spodziewać. Szwecja to rywal z niższej półki, ale to też znamienne, że przed meczem z nią na Euro 2020 wspominano ciągle, jak niewygodny to dla nas rywal, jak regularnie nas łoi i jak nam nie leży.

Wtedy także faktycznie wygrał, ale nieznacznie, po bardzo wyrównanym meczu. Kilka miesięcy później ci sami piłkarze, choć już z innym trenerem, wchodząc na boisko ze Szwedami, mieli w pamięci nie wszystkie klęski z ostatnich 20 lat, a niedawno rozegrany przez siebie mecz, w którym przegrali nieznacznie. I za drugim razem wygrali, awansując na mundial. Budowanie własnej, indywidualnej i zbiorowej bazy doświadczeń, pokazało moc.

Działa to często w piłce klubowej, gdzie drużyny grające z danym rywalem w jednej lidze, często radzą sobie z nim lepiej niż zespoły, które wpadają na niego od święta. Znamienny jest przykład Bayernu Monachium i Borussii Moenchengladbach, niemieckiego średniaka, który miewał lepsze momenty, zdarzyło się mu nawet być w fazie pucharowej Ligi Mistrzów, ale zasadniczo od 50 lat nie znajduje się na tej samej półce, co monachijczycy. Podczas gdy Bayern w ostatniej dekadzie potrafił wbić osiem bramek Barcelonie, po siedem Romie, Szachtarowi, Salzburgowi czy Tottenhamowi, Gladbach ograła go w tym okresie dziesięć (!) razy, w tym raz 5:0. Nie dlatego, że miała lepszych piłkarzy niż Barcelona, Roma czy Tottenham, ani dlatego, że Bayern nie traktował jej poważnie (wręcz przeciwnie, im częściej przegrywał, tym bardziej chciał się zrewanżować i czasem to on ją bił). Piłkarze Gladbach mieli jednak liczne indywidualne i zbiorowe dowody na to, że to żaden „wszechmocny i przepotężny Bayern”, tylko normalny rywal, którego można ograć. Baza pozytywnych doświadczeń z tym przeciwnikiem dodała Borussii kilkadziesiąt bonusowych punktów w skali dziesięciu sezonów.

Potędze tego efektu Rasmus Ankersen, duński autor, a obecnie dyrektor generalny Southampton, poświęcił książkę „Kopalnie talentów”. Przemierzył świat, by odkryć, dlaczego na Jamajce rodzi się tylu dobrych sprinterów, w Etiopii i Kenii tak wielu znakomitych długodystansowców, w Korei Południowej golfistek, w Rosji tenisistek, a w Brazylii piłkarzy. Wnioski, jakie przywiózł, są mało spektakularne, bo pierwszy rozdział nosi tytuł „Sekret nie istnieje”. Jeden z przywoływanych przez niego przykładów świadczy o potędze blisko dostępnego dowodu, że się da.

Ankersen opisuje historię biegu na 3000 metrów z przeszkodami podczas mityngu w Sztokholmie w 1991, wygranego przez zawodnika, który nie miał na plecach numeru startowego. Dopiero kilka minut po tym, gdy przekroczył linię mety, organizatorzy ogłosili, że nazywał się Moses Kiptanui. „Jeszcze dzień wcześniej zwycięzca wraz ze swoim agentem, brytyjskim dziennikarzem Kimem McDonaldem, znajdował się na pokładzie samolotu z Nairobi. Biegacz na co dzień był żołnierzem w kenijskim Nyahururu, ale niespodziewanie pozwolono mu wystartować w europejskich zawodach” – opisuje. Gdy dotarli na miejsce, okazało się, że lista startowa w biegu na 1500 metrów jest już zapełniona, więc Kiptanui zajął ostatnią wolną pozycję na dwa razy dłuższym dystansie. Rok później po raz pierwszy został mistrzem świata. Łącznie zdobywał ten tytuł trzykrotnie. Jako pierwszy człowiek w historii ukończył ten dystans poniżej ośmiu minut i przebiegł 5000 metrów w mniej niż 13 minut. Tamtego dnia w Szwecji objawił się nowy król.

UCZEŃ MUSI OBCOWAĆ Z MISTRZEM

Ankersen wybrał się do niego 20 lat później, by usłyszeć, że to, co się wydarzyło w Sztokholmie, nie było dla biegacza zaskoczeniem. „Moses Kiptanui i jego koledzy usłyszeli o kilku mężczyznach z okolicy, którzy wcześniej zarobili dobre pieniądze, biegając w Europie. Oprócz tego kenijski zwycięzca ze Sztokholmu wiedział, że jego młodszy kuzyn i późniejszy rekordzista w biegu na 10 kilometrów, Richard Chelimo, wygrał kilka zawodów na Starym Kontynencie. Jak relacjonuje Moses: – Pomyślałem: «Richard nie jest w żaden sposób wyjątkowy. Wygrywa, choć jest niższy ode mnie. Jeśli on potrafi, to i ja».”

Efekt „kuzyna Richarda” istnieje także w polskim sporcie, a nawet futbolu. Za Adamem Małyszem szedł Kamil Stoch. Za Agnieszką Radwańską Iga Świątek. Przełamanie jednej bariery pomagało znaleźć następcę szybciej niż ktokolwiek podejrzewał. Nie wiemy na razie, czy tak samo będzie z Robertem Lewandowskim, choć można zauważyć, że dwanaście lat temu śmialiśmy się z pytania „a dlaczego nie Barcelona?!”, dwa lata temu ekscytowaliśmy się, że jednak do niej trafił, podczas gdy dziś mamy ich tam już dwóch. Odwiecznym fundamentem sportu jest najpierw podpatrywanie najlepszych, potem dostąpienie zaszczytu rywalizacji z nimi, a wreszcie podjęcie próby ich pokonania. Na zasadzie „uczeń przerósł mistrza” opiera się sportowa sztafeta pokoleń. Nie przerośnie go jednak, jeśli nie będzie blisko niego, nie będą mieli żadnej styczności, będą funkcjonować w zupełnie innych światach. Dlatego trudno cieszyć się z rzadszych okazji oglądania polskich piłkarzy na tle najlepszych na świecie. Nawet jeśli ten widok ostatnio nie dawał radości, to jednak czemuś służył. Jak najszybszy powrót do elity to, szumnie określając, racja stanu polskiego futbolu.

WIĘCEJ NA WESZŁO:

Fot. FotoPyk

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Liga Narodów

Komentarze

20 komentarzy

Loading...