Reklama

Saganowski dla Weszło: Byłem o krok od FC Porto. Wszystko popsuł Janas

Wojciech Górski

Autor:Wojciech Górski

11 października 2024, 11:30 • 13 min czytania 76 komentarzy

– Uważam, że zostałem skrzywdzony przez selekcjonera – mówi w rozmowie z Weszło Marek Saganowski. Tuż przed mundialem w 2006 roku zdobył 12 bramek w lidze portugalskiej i z agentem ze stajni Jorge’a Mendesa negocjował z tamtejszym gigantem. – Właściciel powiedział mi już: Witaj w FC Porto! – wspomina “Sagan”. Transfer upadł jednak przez brak powołania na mistrzostwa świata. 35-krotny reprezentant Polski opowiada o swojej portugalskiej przygodzie, dwumeczu Vitorii Guimaraes z Wisłą Kraków, doradzaniu przy transferze Clebera i portugalskim rozmowom z Rogerem Guerreiro, dzięki któremu Saganowski do końca życia może pić za darmo… piwo.

Saganowski dla Weszło: Byłem o krok od FC Porto. Wszystko popsuł Janas

Cofnijmy się o niemal równe 20 lat. Jest lato 2005 roku, a Marek Saganowski trafił właśnie do Vitorii Guimaraes. Skąd wziął się ten – jakby nie patrzeć – niecodzienny kierunek dla polskiego piłkarza? Przed panem w Portugalii grało zaledwie kilku: Józef Młynarczyk, Andrzej Woźniak, Andrzej Juskowiak czy Grzegorz Mielcarski.

Zdecydowało za mnie życie. Po prostu… nie miałem w tamtym czasie innych ofert. Pewien menadżer, współpracujący wówczas z agencją słynnego Jorge’a Mendesa, oglądał jednego z zawodników Legii i mu się spodobałem. Dzięki temu transfer doszedł do skutku – trochę wówczas dziwny, bo Portugalia to faktycznie rzadki kierunek dla Polaków. Zresztą ten agent, Gaspar, prowadził mnie później w Portugalii i pomagał przy kolejnym transferze. Przejście do francuskiego Troyes finalizowała właśnie firma Mendesa. A wracając do Vitorii – dla mnie to był dobry moment na taki ruch, cieszę się, że tam poszedłem. Choć na początku nie zdawałem sobie sprawy, do jakiego klubu trafiłem. Każdy zna Porto, Benficę, Sporting. Vitorię trochę mniej.

Od razu zdecydował się pan na transfer?

Pamiętam, że jeszcze przed wyjazdem rozmawiałem z ówczesnym trenerem Legii Jackiem Zielińskim, trenerem Lucjanem Brychczym i szefami klubu. Wszyscy bardzo chcieli, żebym został. Ale wiedziałem, że to może być ostatnia szansa, by wyjechać za granicę. Jeszcze raz spróbować swoich sił, teraz już jako bardziej doświadczony zawodnik, niż za pierwszym razem, gdy miałem 17 lat i moja kariera zagraniczna skończyła się poważnym wypadkiem na motocyklu. Postanowiłem więc spróbować. I był to dla mnie milowy krok. Ale pamiętam jednocześnie, że pierwsze odczucia z Guimaraes nie były pozytywne…

Reklama

Dlaczego?

Było bardzo gorąco. Prawdziwe piekło. Wokół inna kultura, zarówno jeśli chodzi o granie, atmosferę, jak i klimat. Miasta też nie da porównać się do Warszawy, czy nawet Łodzi. To dwa inne światy. Guimaraes jest dużo mniejsze, żyje tam znacznie mniej osób. Stadion był co prawda ładny, jak na tamte czasy nowoczesny, a kibice nieźli. Ale ten pierwszy moment? Nie było takiego „wow”, jakiego się spodziewałem.

A później zaczął pan strzelać bramki i szybko rozkochał w sobie miejscowych. 

Bardzo dużo Portugalii zawdzięczam, podobnie jak Vitorii, która dała mi szansę pokazać się w Europie. Dzięki wyeliminowaniu Wisły Kraków graliśmy w Pucharze UEFA. Pierwsze wrażenie było inne, niż się spodziewałem, ale szybko zmieniło się na bardzo dobre. Dziś ciepło myślę o lidze, o zawodnikach z którymi grałem, jak Flavio Meireles, wychowanek i wieloletni piłkarz Vitorii, czy Tiago Targino, który po latach trafił do Jagiellonii. Tak jak o klubie i fanach, którzy do tej pory mniej pamiętają. Dla mnie był to ważny moment, jeśli chodzi o powrót na europejskie salony. 

Marek Saganowski w Guimaraes, wrzesień 2005 roku
Reklama

Czuł pan, że Guimaraes, pierwsza stolica Portugalii, to miasto absolutnie wyjątkowe dla Portugalczyków? O Berço da Nação Portuguesa, czyli kolebka Portugalii. 

To prawda, tam wszystko się zaczęło. Wbrew pierwszym wrażeniom w Guimaraes żyło mi się naprawdę dobrze. Było blisko do Hiszpanii, blisko do Porto, więc naprawdę nie było na co narzekać. Powiedziałem wcześniej, że początkowo nie było zachwytu, ale to także dlatego, że po prostu ryzykowałem. W Legii miałem odpowiedni status, zdobywałem dużo bramek. A szedłem do czwartej siły portugalskiej, gdzie wszystko było nieznajome.

Natomiast Guimaraes jest wyjątkowe nie tylko ze względu na miasto, ale także futbol. Cała Portugalia podzielona jest na trzy części kibicowskie: często zdarza się, że Sporting, Benfica, czy Porto jadą do jakiegoś miasta i więcej osób w danym mieście kibicuje im, niż miejscowemu klubowi. W Guimaraes zaś fani byli i są bardzo mocno zżyci z zespołem. Tam nie było mowy o sytuacji, by kibicować komuś z wielkiej trójki. Całe miasto wspierało Vitorię. Ludzie są tam bardzo mocno związani z miastem, mocno się z nim identyfikują. To też stanowi o jego wyjątkowości.

Sportowo tamta przygoda zaczęła się znakomicie. Wyeliminowaliście wspomnianą już Wisłę, a pan w pierwszym meczu zaliczył asystę, w drugim zdobył bramkę.

Zaliczyliśmy bardzo dobry początek w Europie, ale gorzej było w lidze. Kiedy przychodziłem do klubu, nawet nie wiedziałem, że w zespole zaszły tak duże zmiany. Wymienione zostało 60-70% kadry, zniknęli piłkarze, którzy sezon wcześniej zajęli czwarte miejsce w lidze. Ci zawodnicy porozchodzili się po większych klubach lub wyjechali poza Portugalię. Na przykład Cesar Peixoto, który wrócił do Porto, a później odszedł do Espanyolu, czy znany z Lecha Ivan Djurdjević, którego skusiło Beleneses. Natomiast faktycznie przygoda w Europie była bardzo przyjemna, bo później graliśmy w fazie grupowej Pucharu UEFA. 

Wraca pan czasami myślami do dwumeczu z Wisłą? Pamiętam, że wobec Białej Gwiazdy były wówczas bardzo wysokie oczekiwania. Ten zespół dopiero co przegrał walkę o Ligę Mistrzów w dramatycznych okolicznościach z Panathinaikosem.

Wracam, wracam. Często mi się ten mecz pokazuje, często o nim rozmawiamy. Pamiętam doskonale, jak Wisła niefartownie odpadała z Panathinaikosem. Zabrakło jej kilku minut, żeby być w Lidze Mistrzów. Do nas jej piłkarze przyjechali już chyba mniej zmobilizowani. Pewnie spodziewali się, że nasz dwumecz będzie zdecydowanie lżejszy niż ten w Atenach. Okazało się, na nieszczęście Wisły, że tak się nie wydarzyło. Myślę, że wygraliśmy wówczas zasłużenie. Akurat złapaliśmy Wisłę, której mental, po odpadnięciu z Ligi Mistrzów, mocno spadł.

Pamiętam też taką scenę: po przyjeździe do Krakowa na konferencji prasowej jeden z dziennikarzy zapytał mnie o to, że nigdy jeszcze nie strzeliłem tutaj bramki w bezpośrednim meczu z Wisłą. Więc strzeliłem (śmiech). I przypieczętowałem nasz awans.

Marek Saganowski cieszy się z bramki zdobytej przeciwko Wiśle Kraków w barwach Vitorii Guimaraes

Z kolei w pierwszym meczu bramkę dla Vitorii zdobył Cleber. Ten sam, który po sezonie odszedł właśnie do Wisły.

Pytał się mnie o opinię przed tym transferem, rozmawiałem z nim o Polsce, o Wiśle. Mówiłem, że to duży klub, jeden z tych, do których w Polsce na pewno warto przejść.

Jak pan wspomina Clebera z tamtego okresu?

To człowiek, który bardzo zapada w pamięć. Do dzisiaj mamy kontakt. Naprawdę, to wzór kapitana drużyny. Po przyjeździe do Guimaraes nie znał języka angielskiego, mówił tylko po portugalsku, ale wszystko mi pokazywał, począwszy od szatni, skończywszy na tym, gdzie można iść na zakupy. Przez ponad tydzień obwoził mnie po mieście, pokazywał różne miejsca: gdzie warto zjeść, gdzie warto pójść na spacer i tak dalej. To był piłkarz bardzo znany w Portugalii, choć głównie ze swojej brutalnej gry. Ale poza boiskiem – facet do rany przyłóż. Kapitana z takim podejściem do obcokrajowca nie spotkałem już nigdy.

Z jednej strony gra w Pucharze UEFA, z drugiej – spadek z ligi. Pan zdobył jednak dwanaście ligowych bramek i zapracował na transfer do Francji. 

Indywidualnie to był udany okres. Miałem wtedy oferty z dużych klubów w Portugalii. Z jednym z ludzi Mendesa byłem na rozmowach w FC Porto. Rozmawiałem nawet z prezesem klubu, który wprost powiedział mi: „Witam w FC Porto!”. Ale przez to, że w ostatniej chwili nie pojechałem na mistrzostwa świata do Niemiec, ten temat upadł.

A przecież byłem wtedy jednym z niewielu napastników, którzy grając za granicą, strzelali i w lidze, i w pucharach. Nie dostałem jednak powołania… Pamiętam, że byłem bardzo rozczarowany. Byłem na wcześniejszych zgrupowaniach, niespełna miesiąc przed mistrzostwami w meczu z Wyspami Owczymi zdobyłem bramkę i wszyscy mówili, żebym już się pakował na turniej. A później wydarzyło się, co się wydarzyło. Byłem jednym z tych zawodników, którzy w dziwnych okolicznościach nie pojechali na mistrzostwa. Gdybym je zaliczył, z pewnością znalazłbym się w lepszym klubie niż Troyes.

Decyzja Pawła Janasa wciąż boli?

Byłem praktycznie pewny, że pojadę. Jako zmiennik strzelałem bramki w eliminacjach, choćby przeciwko Azerbejdżanowi. Wydawało mi się, że mam wielkie szanse, żeby jechać. Z tego co pamiętam, to poza mną regularnie grał wówczas tylko Maciek Żurawski, a u pozostałych zawodników tak różowo już to nie wyglądało. Z mojej perspektywy? Uważam, że zostałem skrzywdzony przez selekcjonera.

Fakt gry w mało popularnej w Polsce lidze portugalskiej mógł mieć na to wpływ?

To z pewnością liga silniejsza, niż polska. Rok w rok portugalskie kluby grają w Lidze Mistrzów. Nie możemy porównywać ówczesnej ligi portugalskiej do Ekstraklasy, bo naprawdę nie było czego. Zdecydowanie wyższy poziom prezentowała BwinLiga.

Z czego wynika fakt, że Polacy tak rzadko tam trafiają?

Portugalczycy są wybredni. Potrzebują konkretnego zawodnika na konkretną pozycję, bo mają bardzo ciekawy materiał, jeśli chodzi o młodzież. Coraz ciężej przedostać się tam Polakowi, bo od 20-30 lat po talenty z tamtejszych akademii sięga cały świat. Wszyscy chcą się od nich uczyć.

Mielcarski, Juskowiak, a także Bartosz Ślusarski, Rafał Grzelak, Przemysław Kaźmierczak i oczywiście pan. Koniec listy. To wszyscy Polacy, którzy strzelili choć jednego gola w lidze portugalskiej. Niewielu was było. 

A myślę, że dawniej trafić do ligi portugalskiej było troszkę łatwiej niż teraz. Obecnie naprawdę ciężko dostać się do tej ligi. Nie ma w niej choćby jednego Polaka, który gra w polu.

My za to po Portugalczyków sięgamy chętnie. Tylko w tym sezonie jest ich w Ekstraklasie aż siedemnastu. 

Sięgamy po nich, bo są bardzo dobrze wyszkoleni technicznie, a w dodatku nie boją się twardej, męskiej gry. Potrafią grać naprawdę twardo. I często są tańsi, niż my.

Dla nich czynnik finansowy też jest atrakcyjny w Polsce? Piłkarz pokroju Flavio Paixao lub Josue zarobi tutaj więcej niż w Portugalii?

Myślę, że jeśli nie gra się w portugalskich topowych klubach, to w Legii, Lechu, czy Rakowie można liczyć na większe pieniądze. Na pewno nikt nie wyjeżdżałby z tak pięknego kraju w nieznane, na wschód, żeby zarabiać mniej.

A jak jest z tą mentalnością Portugalczyków? Z jednej strony – mamy piłkarzy, którzy dobrze sobie tutaj radzą, z drugiej – selekcjonerzy Paulo Sousa i Fernando Santos zostawili po sobie beznadziejne wspomnienia. Sousa zresztą z Polski… uciekł.

Portugalczycy mają twarde charaktery. Albo kogoś lubią i szanują, albo czują się ponad nimi. Jeżeli Portugalczyk cię szanuje, to odda ci wszystko, będzie największym przyjacielem. Ale jeśli nie, jeśli zacznie cię traktować z góry, to mogliśmy się przekonać jak to wygląda, jeśli chodzi o selekcjonerów…

Właśnie to sprawiło, że Sousie i Santosowi u nas nie wyszło?

Nie do końca znali polską ligę i polską mentalność. Moim zdaniem nie przykładali się tak, jak powinni. Jeden z nich opowiadał, że będzie przeprowadzał się z całą rodziną i mieszkał tu 200-250 dni w roku. Później okazało się, że może z 50 pomieszkał. Podchodzili do nas z lekceważeniem typowym dla tego narodu. 

A co pozytywnego można czerpać z portugalskiej myśli trenerskiej?

Jest dużo takich rzeczy, miałem kontakt z wieloma dobrymi trenerami z tego kraju, jak choćby z Jaimem Pacheco. To trener, który miał tzw. „ciężką rękę”. Trenowaliśmy naprawdę ostro. Mam z nim związane naprawdę dobre wspomnienia. On wprowadzał mnie do Vitorii, a gdy odchodził, powiedział, że ze zmian, które wówczas nastąpiły w drużynie, najlepszym transferem okazał się właśnie Saganowski, którego bardzo chciał pozyskać. Lubił zawodników, którzy dużo i ciężko pracują. Dlatego też się tam sprawdziłem. 

A co można czerpać? Choćby pewność siebie. Od każdego z nich bije przekonanie, w Polsce, czy zagranicą, że są właściwą osobą na właściwym miejscu. Nie znam portugalskiego trenera, który nie jest kontrowersyjny, który by chylił czoła przed polskimi szkoleniowcami i naszymi piłkarzami. Oni mają to we krwi.

Marek Saganowski i trener Jaime Pacheco na konferencji prasowej przed meczem z Wisłą

Wspomniałem o Mielcarskim, Juskowiaku czy Ślusarskim. To byli napastnicy, podobnie jak pan. Portugalczycy tak cenili naszych snajperów?

Wbrew pozorom liga portugalska nie jest taka techniczna, jak nam się wydaje. Tam trzeba dużo się nabiegać, walczyć, bo są silni, dobrze zbudowani obrońcy. W tamtych czasach w dużej mierze byli ściągani z Brazylii. Jak wspomniany Cleber. Każdy z nich był szybki, agresywny, ale i dobrze czujący się z piłką przy nodze. Z takimi obrońcami naprawdę trzeba było powalczyć. Trzeba umieć wygrać z nimi pojedynek – także w defensywie. Miałem taki profil, takie zadania, by poza pracą z przodu, dużo pomagać także w grze obronnej. 

To właśnie dzięki tym doświadczeniom jest pan uznawany za świetnego specjalistę od pracy z napastnikami? 

Dużo pracuję z tymi zawodnikami, podpowiadam, daję im wolność w grze w boiskowej trzeciej tercji. To oznacza, że mają swobodę, mogą grać tak, jak chcą, korzystać z instynktu. Przeprowadzam z nimi też indywidualne treningi. Dobrze się czuję w roli nauczyciela ofensywy. 

Gdy przeglądałem statystyki każdego z nich – Michała Fidziukiewicza i Macieja Firleja w Motorze Lubin, Damiana Nowaka w Pogoni Siedlce, Łukasza Sekulskiego w Płocku – każdy z nich imponował wtedy formą strzelecką. Nawet teraz Kamil Biliński i Bartosz Snopczyński mają na koncie dziewięć bramek na początku sezonu.

Faktycznie wskazani zawodnicy, choć już wcześniej mieli swoją renomę, w czasie współpracy ze mną zaczęli strzelać sporo bramek. To pewna regularność i powtarzalność, więc mogę powiedzieć, że tak, faktycznie, dobrze czuję się jako trener napastników. Na pewno czuję się inaczej we współpracy z nimi i we współpracy z obrońcami. Choć z defensorami też oczywiście potrafię rozmawiać, bo wiem, co napastnik lubi, a czego nie lubi i też takie informacje obrońcy ode mnie dostają. Ale faktycznie jest tak, że gdy przychodzę do klubu, to napastnicy odzyskują formę, albo dalej strzelają dużo bramek.

Swego czasu Tomasz Frankowski pełnił w kadrze funkcję trenera napastników. Andrzej Juskowiak także współpracował ze snajperami w młodzieżówce. Gdyby pojawiła się podobna oferta z reprezentacji, zdecydowałby się pan na nią? 

To ciekawe pytanie, musiałbym to porządnie rozważyć. Ale obecnie jestem pierwszym trenerem Zagłębia Sosnowiec. Na dzień dzisiejszy chcę się na tym skupić, bo to moja pasja. A bycie pierwszym trenerem jest dla mnie najważniejsze. 

A w przyszłości?

Nie mówię nie. 

Euro 2008. Marek Saganowski i Roger Guerreiro przed meczem z Austrią

Mówiliśmy o doświadczeniach, które pomagają we współpracy z napastnikami. Z kolei znajomość portugalskiego przydała się we współpracy z Rogerem Guerreiro.

Dokładnie, jest Brazylijczykiem, więc zna ten język. W kadrze asystowałem mu przy historycznej bramce na Euro 2008. Pierwszej dla naszego kraju na mistrzostwach Europy, więc to coś, co do końca życia zostanie w pamięci. Ale muszę powiedzieć, że Roger spłacił swój dług za tamtą asystę, bo dzięki niemu do końca życia mogę pić za darmo… piwo. 

Jak to? 

Tej historii chyba nigdy nie opowiadałem. Podczas Euro była taka sytuacja, że jeden ze sponsorów ogłosił, że przekaże bon historycznemu strzelcowi bramki dla Polski na mistrzostwach. Zdobył ją Roger, ale od razu stwierdził, że jego taki bon go nie interesuje. 

– Co mamy z tym zrobić?

– Jak to co? Oddajcie „Saganowi”, dzięki niemu strzeliłem bramkę! 

I bon trafił do mnie.

Zdarzyło się skorzystać?

No jasne, kto by nie skorzystał? (śmiech). 

To jeszcze na koniec – jak ocenia pan szanse ekipy Probierza w starciu z Portugalią?

Nasz zespół stara się grać ofensywnie, przez co jest bardziej narażony na kontrataki i szybkie akcje przeciwnika. Ale zawsze wierzę w naszą reprezentację i jej kibicuję. Mamy bardzo dobrych zawodników i w sumie nie mogę się doczekać nadchodzących meczów. Chcę zobaczyć, jak wypadniemy u siebie przeciwko Portugalii i Chorwacji.

W czym upatrywać nadziei na korzystny wynik?

Mamy naprawdę dobry zespół. Jest też selekcjoner, który wie, czego chce. Jak każdy trener potrzebuje czasu, żeby to poukładać i żeby zespół zaczął funkcjonować, jak powinien. Uważam, że idziemy w dobrym kierunku, czyli w kierunku gry ofensywnej. Mając takich zawodników jak Zalewski, Zieliński, Lewandowski, czy inni zawodnicy, którzy w Europie nie są anonimowi, nie mamy czego się bać. Portugalczycy przyjadą pewni siebie i mam nadzieję, że polska reprezentacja utrze jej noska.

ROZMAWIAŁ WOJCIECH GÓRSKI

WIĘCEJ TEKSTÓW NA WESZŁO EXTRA:

Fot. Newspix

Uwielbia futbol. Pod każdą postacią. Lekkość George'a Besta, cytaty Billa Shankly'ego, modele expected Goals. Emocje z Champions League, pasja "Z Podwórka na Stadion". I rzuty karne - być może w szczególności. Statystyki, cyferki, analizy, zwroty akcji, ciekawostki, ludzkie historie. Z wielką frajdą komentuje mecze Bundesligi. Za polską kadrą zjeździł kawał świata - od gorącej Dohy, przez dzikie Naddniestrze, aż po ulewne Torshavn. Korespondent na MŚ 2022 i Euro 2024. Głodny piłki. Zawsze i wszędzie.

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

W Pucharze Anglii napisze się historia? Ojciec i syn mogą zagrać przeciwko sobie

Aleksander Rachwał
0
W Pucharze Anglii napisze się historia? Ojciec i syn mogą zagrać przeciwko sobie

Liga Narodów

Anglia

W Pucharze Anglii napisze się historia? Ojciec i syn mogą zagrać przeciwko sobie

Aleksander Rachwał
0
W Pucharze Anglii napisze się historia? Ojciec i syn mogą zagrać przeciwko sobie

Komentarze

76 komentarzy

Loading...