Reklama

Trela: Klub niekonieczny. Czy „efekt Michała Świerczewskiego” uratuje Podbeskidzie od niebytu?

Michał Trela

Autor:Michał Trela

18 marca 2024, 19:04 • 12 min czytania 24 komentarzy

Podbeskidzie od ponad dwóch dekad wpisywało się w mapę polskiego futbolu tylko dlatego, że zawsze znajdował się wokół niego ktoś, kto wbrew wszelkiej logice uważał, że w Bielsku-Białej warto budować futbol na wysokim poziomie. Nieuchronny spadek z I ligi po 22 latach musi wywołać pytania o to, co dalej.

Trela: Klub niekonieczny. Czy „efekt Michała Świerczewskiego” uratuje Podbeskidzie od niebytu?

Dopóki piłka w grze. Dziesięć kolejek do końca, trzydzieści punktów do zdobycia, gra w barażach o awans wciąż matematycznie możliwa. Siedem punktów do bezpiecznej strefy, nie takie rzeczy się za Czesia robiło. Góralski charakter, nadzieja umiera ostatnia. A w ogóle to w barażu o utrzymanie z Pelikanem Łowicz sytuacja była jeszcze bardziej podbramkowa i jednak się udało. Więc teraz przerwa na kadrę, trener lepiej pozna drużynę, jakoś ją poukłada, szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie i na koniec sezonu jeszcze wszyscy zaśpiewają „hej Bielsko nigdy nie spadnie”.

Dość.

Podbeskidzie Bielsko-Biała nie awansowało do Ekstraklasy 28 sierpnia 2010, bo do rozegrania było jeszcze bagatela 29 kolejek. Ale sposób, w jaki rozjechało tamtego dnia GKS Katowice, wrzucając mu przy Bukowej sześć goli, zapowiadał, że to jest TEN sezon. 5:0 w Niecieczy, dwa tygodnie później 6:1 w Katowicach. Uważajcie, nadchodzimy. Podbeskidzie nie spadło też z I ligi 17 marca 2024, bo do rozegrania jest jeszcze dziesięć kolejek. Ale sposób, w jaki tamtego dnia zostało rozjechane przez GKS Katowice, który wrzucił mu przy Bukowej pięć goli, zapowiadał, że to jest TEN sezon. Podbeskidzie przez cały sezon strzeliło na wyjazdach tyle goli, ile GieKSa w 34 minuty. Darujmy sobie złudzenia.

Gdybym zliczył wszystkie teksty, jakie napisałem o piłce, wciąż wyszłoby, że najwięcej dotyczyło Podbeskidzia, choć ostatnio powstawały z częstotliwością maksymalnie jeden na rok. Na trybunach tego klubu się wychowałem, to tam połknąłem piłkarskiego bakcyla, tam stawiałem pierwsze dziennikarskie kroki. Pewnie dlatego często byłem wobec niego zbyt krytyczny. Bo marnowanie jego potencjału traktowałem osobiście. Chciałem, żeby klub rósł, zamiast popadać w stagnację, bo tamtejsze grzechy i zaniechania wydawały mi się większe, niż gdzie indziej. Na szczęście z czasem udało mi się nabrać zdrowego, bardziej zawodowego dystansu. Dziś wiem, że Podbeskidzie to klub, jak każdy inny. To znaczy: jego działacze, trenerzy, piłkarze, pracownicy nie są bardziej leniwi, gorzej przygotowani do zawodu niż w innych miejscach. Jeśli już, są tak samo źli. Te same grzechy, które trawią od lat Podbeskidzie, trawią, z grubsza cały polski futbol. W tym sensie rozumiem pretensje dawnych działaczy Podbeskidzia, jakie często mieli po moich tekstach. Czuli, że się ich czepiam, a przecież wszyscy tak robili. Obie strony miały trochę racji. Ja, wytykając im zaniechania, ale oni, czując, że innym ich nie wytykam.

Reklama

Wygodnie tak teraz od tego się zdystansować. Zajmować się Ekstraklasą, Bundesligą, klubami, do których nie ma się żadnego emocjonalnego stosunku. Można wszystko analitycznie oglądać, będąc doskonale obojętnym, czy akurat danego dnia wygra Wisła, czy jednak Cracovia, Ruch albo Górnik. Być może nawet nie przystoi zawodowemu dziennikarzowi sportowemu uzewnętrzniać się z jakimiś kibicowskimi rozterkami. Może Grabaż mówić emocjonalnie o Lechu, Kuczok o Ruchu, Pilch o Cracovii, a Okoński o Tottenhamie, bo na co dzień zajmują się czymś innym, nie muszą w piłce udawać obiektywnych. Ale we mnie kibic już umarł. Co to za kibic, który nie ogląda meczów, nie wymieni nawet bezbłędnie podstawowego składu. Podbeskidzie to dziś dla mnie bardziej sentyment, rodzaj tęsknoty za heimatem, wspomnienie dzieciństwa, a nie coś, co realnie wpływa na nastrój w ciągu tygodnia. Aktualnie łączy mnie z nim jedynie coweekendowe powiadomienie Flashscore’a o traconych bramkach.

22 lata w dwóch najwyższych ligach

Skłamałbym jednak, że wypadnięcie po 22 latach przerwy poza dwa najwyższe szczeble rozgrywkowe w Polsce, nie robi na mnie kompletnie żadnego wrażenia. W polskiej całkowicie płynnej, hierarchii ligowej bardzo nieliczne kluby mogą się pochwalić dłuższą obecnością w Ekstraklasie lub w I lidze. Seria Podbeskidzia zaczęła się tak dawno, że polskie podium tworzyły wówczas Wisła Kraków, Dyskobolia Grodzisk Wielkopolski i GKS Katowice. Odra Wodzisław Śląski była piąta, a szósta Amica Wronki. W elicie grały także Szczakowianka Jaworzno i KSZO Ostrowiec Świętokrzyski. Sąsiedzi Podbeskidzia z debiutanckiego sezonu w II lidze to już w ogóle, z dzisiejszej perspektywy, kompletna egzotyka. Hetman Zamość, Tłoki Gorzyce, Aluminium Konin, Piotrcovia Piotrków Trybunalski czy Ceramika Opoczno. Co tu kryć, sam w ogóle nie znam Podbeskidzia słabszego niż II-ligowe. To znaczy, znam tylko z licznych opowiadań trochę starszych ode mnie. Sam pierwszy raz na meczu byłem jako 11-latek, już na zapleczu Ekstraklasy. Nic dziwnego, że nadchodząca sytuacja będzie dla mnie kompletnie nowa.

Nie o autoterapię tu jednak chodzi albo nie tylko o nią. Wychowując się w Bielsku-Białej, chodząc tam do szkoły, mając kumpli na osiedlach, wielokrotnie spotykałem się z tematyką, BKS Stal czy Podbeskidzie. Dlaczego ci dostają wsparcie, a tamci nie. Dlaczego za tymi są osiedla, a na tamtych mecze chodzi więcej ludzi. Stoczyłem dziesiątki tego typu jałowych rozmów. Natomiast patrząc na to z perspektywy czasu, trzeba dojść do wniosku, że powołanie Podbeskidzia do życia w drugiej połowie lat 90. i zrobienie w Bielsku-Białej w miarę poważnego futbolu było karkołomnym pomysłem. Ten region, historycznie patrząc, był piłkarską pustynią. Nie wychował żadnych reprezentantów kraju, nie miał liczących się tradycji, nie licząc kilku odległych sezonów BKS-u na zapleczu Ekstraklasy. Jeśli ktoś wpadł na pomysł, by robić w tym mieście futbol, bardziej naturalne byłoby wskrzeszać sekcję piłkarską BKS-u. Ale ona z kolei, w samym klubie, też zwykle była na marginesie. Liczyły się wówczas odnoszące sukcesy siatkarki. Łatwiej było postawić coś od zera i piąć się z tym szczebel po szczeblu, niż przebijać się hermetyczne przez struktury wielosekcyjnego klubu. Powołano więc do życia, co tu kryć, sztucznie, dzisiejsze Podbeskidzie.

Sztafeta osobistych ambicji

Imponujący marsz od samego dołu w górę, w niepiłkarskim regionie, z kształtującą się od zera publicznością, bez wsparcia jakiegoś potężnego magnata w rodzaju Bruk-Betu w Niecieczy czy Wojciecha Kwietnia w Wieczystej, mógł się udać tylko dzięki personalnym ambicjom poszczególnych jednostek. One na przestrzeni czasu się zmieniały, ale na każdym etapie jakieś były: od Mariana Antonika, niechlubne, jak dziś wiemy, czasy Stanisława Piecucha, Jerzego Wolasa, Władysława Szypuły, Wojciecha Boreckiego, Janusza Okrzesika, Grzegorza Więzika, Jacka Krywulta, Piotra Dudka, Edwarda Łukosza i innych. Zawsze znajdował się w mieście, w różnych rolach, ktoś, kto uznawał, że zbudowanie w Bielsku-Białej klubu na dobrym poziomie jest warte świeczki. Czasem nie do końca było nawet wiadomo dlaczego. Być może pchały ich osobiste ambicje, ego, lokalny patriotyzm. Każdy z nich, mniej lub bardziej, ciągnął na jakimś etapie wózek, wbrew wszystkim, którzy mówili, że po co, że lepiej dać na siatkówkę, a jak na piłkę, to na BKS, bo tu nie ma tradycji, kibiców, perspektyw. Zawsze gdzieś był jednak jakiś w miarę wysoko postawiony mecenas sprawy Podbeskidzia, który uznawał, że mimo wszystko warto. Więc próbowano dalej.

Nie sposób jednak było nie zauważyć, że paliwo osobistych ambicji poszczególnych jednostek kiedyś musi się wyczerpać. Stopniowo albo eliminowano, albo same odpadały od klubu osoby, które do Podbeskidzia podchodziły bardziej emocjonalnie niż racjonalnie. Im mniej takich osób było, tym większa była potrzeba, by istnienie Podbeskidzia na wysokim poziomie zacząć uzasadniać także racjonalnie. Jakimś pomysłem na klub. Zapewnieniem mu czegoś trwałego, swojego, co pozwoli mu nie zniknąć, gdy przyjdzie trudniejszy moment, gdy zabraknie tych, którzy przychylnie na nie spojrzą. Akademii, obiektów treningowych, inwestora, zarabiania na transferach. Bielsko-Biała to nie Zabrze, nie Chorzów, a Podbeskidzie nie Górnik, czy Ruch. Nie da się z niego uczynić maszynki do wygrywania wyborów. Nie przyniesie na tyle politycznych korzyści, by każdy prezydent miasta, zawsze i bez wątpliwości, chciał pompować w nie kolejne miliony. Dopóki więc te miliony płynęły, trzeba było myśleć, jak się przygotować na moment, w którym przestaną.

Powolne przeciętnienie

To właśnie się dzieje. Podbeskidzie nie stało się na tyle łakomym kąskiem na piłkarskim rynku, by po prostu zarządzali nim profesjonaliści z branży i to oni zapewniali jego spokojny byt. Jednocześnie jednak przestało mieć wokół siebie ludzi, którzy kwestię jego nadchodzącego spadku z I ligi potraktowali ambicjonalnie i starali się za wszelką cenę mu zapobiec. Prezydent Jarosław Klimaszewski nigdy nie sprawiał wrażenia, jakby podzielał entuzjazm jego śp. poprzednika w kwestii budowania futbolu w Bielsku-Białej. Kontynuował coraz bardziej niewygodny obowiązek utrzymywania klubu, ale godził się z jego postępującym przeciętnieniem. Nie znalazł w porę inwestora, który uwolniłby go od przykrych powinności. Wysyłał więc do zarządzania nim kolejnych niemających pojęcia o futbolu ludzi, którzy, siłą rzeczy, podejmowali kolejne złe i kosztowne decyzje.

Reklama

Prezesowi klubu piłkarskiego można jakoś wybaczyć nieznajomość piłki, ale tylko pod warunkiem, że klub ma odpowiednie struktury obsadzone ludźmi, którzy się na niej znają. Podbeskidzie, od zawsze, struktur sportowych, nie ma żadnych. Bazowało na wyczuciu kolejnych prezesów i trenerów: w dawnych czasach Boreckiego jako trenera, potem Wolasa z Marcinem Broszem, Okrzesika z Robertem Kasperczykiem, Boreckiego jako prezesa z Czesławem Michniewiczem czy Leszkiem Ojrzyńskim. Gdy miało prezesa, który nie miał absolutnie żadnego wyczucia, kończyło katastrofalnie: w 2012 roku z Markiem Glogazą zdobyło w Ekstraklasie sześć punktów w rundzie. Cztery lata później z Tomaszem Mikołajką spadło z ligi. Bogdan Kłys zatrudniał trenerów sześć razy i jakieś pięć razy wybrał źle (decyzji z Piotrem Jawnym po spadku z Ekstraklasy da się obronić). Jedyny sukces w pięcioletniej kadencji odniósł z trenerem zatrudnionym jeszcze przez Andrzeja Rybarskiego, poprzedniego dyrektora sportowego. W Podbeskidziu prezes, który nie miał pojęcia o piłce, zawsze był zapowiedzią klęski.

Gaszenie światła

Krzysztof Przeradzki, rządzący od grudnia, osiągnął coś więcej niż poprzednicy, bo w krótkim czasie zamienił zwyczajnie dołujący klub, w pośmiewisko na ogólnokrajową skalę. Kolejnymi decyzjami udowadnia, że porusza się jak słoń w składzie porcelany. Na początku zasłynął, opisywanym przez bielsko.biala.pl, pomysłem, by rozliczać pracowników marketingu ze zużytego przez nich światła, a wkrótce potem okazało się, że sam w klubie zgasi światło. Mimo że Podbeskidzie miało wielu złych prezesów, obecny ma szansę przejść do historii jako zdecydowanie najgorszy. Absurdalna sytuacja ze zmianami w pionie sportowym, zatrudnianiem i zwalnianiem Dariusza Marca, sprowadzaniem i wyrzucaniem Marcina Kuźby oraz Kamila Kosowskiego, sprawia, że tego klubu trudno żałować nawet temu, kto na nim się wychował. To ponury koniec, ale właściwie szaleństwem byłoby oczekiwać innego. Nawet w polskiej piłce klub w ten sposób zarządzany kiedyś musiał za to zapłacić.

Poważniejsza batalia dopiero jednak się zaczyna. To batalia, w której w dłuższej perspektywie, idzie w ogóle o istnienie Podbeskidzia. O ile łożenie milionów na wiecznego I-ligowca już było czasem trudno uzasadnić, łożenie milionów na II-ligowca będzie jeszcze mniej wygodne dla miasta, w którym przecież nadchodzące wybory też mogą zmienić polityczny krajobraz. Sytuacja może być tym bardziej niezręczna, że lada moment w II lidze po raz pierwszy w historii może się pojawić inny bielski klub – Rekord, podobnie jak Podbeskidzie powołany do życia w połowie lat 90. I od tego czasu budowany zupełnie innymi metodami. Podbeskidzie przez 22 lata grało w najwyższych ligach i nie dorobiło się niczego oprócz miejsc w tabelach wszech czasów. Rekord cały ten okres spędził w niższych ligach, ale dorobił się infrastruktury i szkolenia, o jakim Podbeskidzie może pomarzyć.

Efekt Michała Świerczewskiego

Dotowanie milionami jednego II-ligowego klubu z miasta i pomijanie innego II-ligowego klubu z tego samego miasta może być trudne do obronienia, więc tym bardziej Podbeskidzie musi się nastawić na inne realia po spadku. A sprzedaż w prywatne ręce, w takich okolicznościach, też raczej nie wróżyłaby niczego dobrego. Jeśli nie znalazł się przez 20 lat nikt sensowny, wątpliwe, że znajdzie się w najczarniejszym momencie w historii. W tym sensie to może nie być zwyczajny spadek, jaki każdemu się czasem trafia. To może być spadek, po którym bardzo trudno będzie się kiedykolwiek pozbierać. To nie Widzew, Pogoń, Ruch, czy ŁKS, podnoszone przez kibiców ze znacznie boleśniejszego upadku. Nie jest prawdą, że Podbeskidzie nie ma kibiców. Mimo najgorszego sezonu w historii frekwencyjnie wciąż jest w górnej połowie ligi. Ale nie ma na tyle zorganizowanej grupy, by można było mieć całkowitą pewność, że pewnego dnia, tak po prostu, nie zniknie.

Nadzieje w tym momencie są dwie: jedna konkretną, a druga bardzo mglistą. Konkretna to nowoczesny 15-tysięczny stadion, w który miasto wpakowało kilka lat temu ciężkie miliony. Ten obiekt to jedyna namacalna rzecz, którą Podbeskidziu udało się przez te lata wywalczyć. Nie budowano go dla BKS-u, choć pierwotnie do niego należał. Jego zresztą, w praktyce, stamtąd wyrugowano. Nie budowano go też dla Rekordu, który ma swój. Budowano go dla Podbeskidzia. I teraz żadna opcja polityczna nie może sobie pozwolić, by w bezpośrednim sąsiedztwie ratusza stał biały słoń, po którym tylko hula wiatr.

Dziś go nie ma, jutro może też nie będzie, ale kiedyś musi się pojawić pomysł, co zrobić z futbolem w mieście. I najbliżej leżącą odpowiedzią wciąż raczej będzie Podbeskidzie. Był czas, kiedy pomysły wzmocnienia BKS-u, miałyby rację bytu: przez kilka sezonów kręcił się przecież w okolicach awansu do II ligi. Dziś jednak tuła się po okręgówce. Odradza się, po latach problemów, sekcja siatkarska, co pewnie zwiastuje tylko, że piłka zejdzie na jeszcze dalszy plan. Rekord, nawet zakładając, że będzie szedł w górę, do frekwencyjnych wyników Podbeskidzia prędko pewnie by się nie zbliżył. Stadion to powód, dla którego prędzej czy później ktoś będzie musiał poważnie podejść do tematu Podbeskidzia.

Nienamacalny efekt ostatnich 22 lat to nadzieja, którą można roboczo nazwać „efektem Michała Świerczewskiego”. Te 22 lata to nie tylko suche miejsca w tabeli wszech czasów, ale też żywe wspomnienia. Tłumy, które kiedyś chodziły na Ceramed, dobijają dziś do czterdziestki, ci, którzy piłkarsko wychowywali się na pierwszym i drugim awansie do Ekstraklasy, wciąż są relatywnie młodzi. Część rozpierzchnie się w różne strony, część straci zainteresowanie Podbeskidziem, w ogóle futbolem. Dla części jednak to już na zawsze pozostanie cząstka ich życia. Tak, jak w momencie, w którym Raków Częstochowa w 1998 roku spadał z ligi, nikt nie mógł się spodziewać, że 25 lat później zostanie mistrzem Polski, dzięki temu, że w tamtym najczarniejszym dniu na trybunach siedział młody kibic, który potem zbuduje potężną firmę komputerową, kupi klub i zrobi z niego potęgę, tak można liczyć, że gdzieś tam na trybunach, upokorzony kolejnymi klęskami siedzi ktoś, kto za punkt honoru weźmie sobie, by nigdy więcej takiego upokorzenia już nie przeżywać. Mały Michale, czy jak tam masz na imię, oby to 0:5 przy Bukowej wjechało ci na ambicję.

WIĘCEJ TEKSTÓW MICHAŁA TRELI:

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

1 liga

Komentarze

24 komentarzy

Loading...