Reklama

Żyjemy w złudzeniu, że futbol stał się miękki

Szymon Piórek

Autor:Szymon Piórek

11 marca 2023, 11:58 • 13 min czytania 12 komentarzy

W ostatnim czasie w polskiej piłce pojawiło się sporo aktów przemocy bezpośredniej. W jednym przypadku nawet wyleciały zęby. Było o tym bardzo głośno, bo futbol stał się wyczulony na agresję, którą dodatkowo tłumi system VAR. Czy jednak piłka stała się miękką grą? A może wszystkie opowieści z przeszłości o zakrwawionych twardzielach, walczących do ostatniej kropli potu to tylko mit?

Żyjemy w złudzeniu, że futbol stał się miękki

Jean Mvondo depczący w tłumie Josue. Anthony Van den Hurk uderzający z łokcia w zęby Rafała Augustyniaka. Josue przewracający się bez kontaktu z rywalem na środku boiska. W której z tych sytuacji sędzia Bartosz Frankowski pokazał czerwoną kartkę? Pytanie jest tendencyjne i takie miało być, bo szczególnie brak wykluczenia dla napastnika Górnika Zabrze wywołało ogromne kontrowersje.

Czy futbol stał się miękką grą?

Jeżeli ktoś uderza przeciwnika i wybija mu dwa zęby, to jest czerwona kartka – powiedział przed kamerami Canal+ Artur Jędrzejczyk, który akurat do boiskowych grzecznisi nie należy. Dyskusja na ten temat toczyła się dalej w studiu. Sędziowski ekspert Adam Lyczmański bronił decyzji arbitra Bartosza Frankowskiego, na co ostro i w mało śmieszny sposób zareagował Michał Żewłakow, porównując przewinienie do swojego nierozważnego prowadzenia samochodu po pijaku. Dla niego nie liczyły się okoliczności, a skutek działania van der Hurka, którym ewidentnie było wypadnięcie dwóch zębów, a w zasadzie ich koron, niczym tic taki.

„Kiedyś to było”

Po kolejnych powtórkach trudno się nie zgodzić z tym, że napastnik zasługiwał na czerwoną kartkę. Atak zapętlony w zwolnionym tempie wyglądał na brutalny i w pewnym sensie skoordynowany na zrobienie krzywdy rywalowi. W końcu, by osłonić się przed rywalem, nie podnosisz ręki na wysokość własnej głowy, tym bardziej że obu zawodników nie dzieli ogromna różnica wzrostu, a zaledwie pięć centymetrów.

Reklama

W całej tej sytuacji najbardziej w oczach kibiców zyskał Augustyniak, który wypluł krew, dwa zęby i wrócił do gry. Ale czy naprawdę za to zasługuje na miano boiskowego twardziela? Czy oprócz większego świstu w ustach podczas biegania cokolwiek powstrzymywało obrońcę przed powrotem na murawę? Czy przypadkiem jakaś cząstka każdego z nas nie podpowiadała nam, że może i ten faul zasługiwał na czerwoną kartkę, ale „kiedyś to zęby leciały, krew ciekła, a grało się dalej”. W podobny sposób na Twitterze zareagował Zbigniew Boniek. – Wszystko w tym meczu zgodnie z przepisami. Wypadły zęby? Zdarza się, zero w tym było premedytacji czy złośliwości. Gramy dalej – napisał były prezes PZPN.

I jak to wytłumaczyć? Czy futbol rzeczywiście stał się miękkim, pełnym nażelowanych, delikatnych chłopców sportem? A może wręcz przeciwnie, mitologizujemy przeszłość, wmawiając sobie, że kiedyś futbol był dyscypliną boiskowych chamów, złamanych nosów i twardej gry?

Gra ze złamaną szyją

Nie będziemy cofać się tak daleko, by opisywać walki na śmierć i życie z piłką w tle. Zacznijmy zatem od czasów powojennych, kiedy futbol zaczął stopniowo się profesjonalizować. Nie wyglądał on jednak tak, jak znamy go teraz. Nie istniały, choćby zmiany, dzięki którym można zastąpić kontuzjowanego zawodnika, kimś z ławki rezerwowych. W Premier League do 1965 roku nie można było przeprowadzić żadnej rotacji. W mistrzostwach świata na podjęcie tak „radykalnej” decyzji trzeba było czekać aż do 1970 roku. Doprowadzało to kuriozalnych i czasem groźnych historii.

Zwykle, gdy zawodnik doznawał kontuzji, która uniemożliwiała mu dalszą grę, schodził z boiska bądź szedł do ataku, gdzie stwarzał najmniejsze zagrożenie stratą gola. Niekiedy jednak adrenalina płatała figle i piłkarze z poważnymi urazami, które obecnie natychmiastowo dyskwalifikowałyby ich z gry, pozostawali na murawie. Tak stało się choćby z Bertem Trautmannem. Podczas finału Pucharu Anglii bramkarz Manchesteru City zderzył się w polu karnym z Peterem Murphym z Birmingham. Zajście doprowadziło do złamania szyi golkipera, który mimo wszystko dokończył spotkanie, wykonał kilka ważnych interwencji, a jego zespół wygrał 3:1. Złoty medal odbierał już z wyraźnie przemieszczonymi kręgami szyjnymi. A po badaniu lekarz powiedział mu, że powinien zginąć.

Prowokacje, plucie, walka wręcz

Brak zmian był również niebezpiecznym narzędziem w rękach cyników i oportunistów. Jak poradzić sobie z dużo lepszym rywalem? Skopać go by nie był w stanie grać na miarę możliwości albo doprowadzić go swoimi nielegalnymi zagraniami do równie niesportowej reakcji. W taki sposób podczas mundialu w 1962 roku zagrali Chilijczycy, zdobywając finalnie brązowy medal. Losy ich awansu do fazy pucharowej rozstrzygnęły się w bezpośrednim starciu grupowym z Włochami. Za cel przyjęli sobie prowokowanie rywali.

Reklama

Już w tunelu pluli na rywali, co kontynuowali na boisku. Mecz obfitował w więcej kopnięć w nogi rywali niż w piłkę. Ogółem nie brakowało innych uderzeń rodem z kickboxingu. Leonel Sanchez ciosem w twarz złamał nos Humberto Maschio, ale nawet nie otrzymał żadnej kary. Dopiero kopnięcie z wyskoku w głowę Sancheza sprawiło, że z boiska wyleciał Mario David. Natomiast pierwszą czerwoną kartkę sędzia Ken Aston pokazał już w ósmej minucie. Gdyby taki sam mecz rozegrać obecnie, w dobie VAR, mógłby zakończyć się w pierwszej połowie ze względu na niedobór zawodników na boisku.

Dobry wieczór. Mecz, który zobaczyliśmy to najgłupszy, odrażający, obrzydliwy i haniebny pokaz futbolu, jaki mógł zaistnieć w historii tej dyscypliny – tak zrelacjonował dla BBC to spotkanie David Coleman.

Brak skrupułów

Podobne incydenty miały też miejsce znacznie później. Wystarczy przypomnieć półfinał mundialu 1982 i wejście Toniego Schumachera w zmiennika Bernarda Genghiniego Patricka Battistona. Michael Platini powiedział po nim, że Battiston nie miał pulsu i myślał, że nie żyje. Stracił dwa zęby, miał pęknięte trzy żebra i na boisku podawano mu tlen. Pomimo tego, że piłka przeszła obok Schumachera, nie zwolnił i z pełną premedytacją wpadł w rywala. O dziwo uniknął czerwonej kartki, a po spotkaniu, a nawet 15 lat później nie odczuwał skruchy, za co w głosowaniu we francuskiej prasie na najbardziej znienawidzonego Niemca zajął pierwsze miejsce przed Adolfem Hitlerem. W głównej mierze za te słowa.

Wśród zawodowców nie ma miejsca na współczucie. Powiedzcie mu, że zapłacę za koronki – stwierdził po meczu.

Wziąwszy pod uwagę okoliczności, zrobiłbym dziś to samo. Możesz mi wierzyć lub nie, ale chciałem tylko dojść do piłki – zacytowano Schumachera w książce „Tor!” Ulricha Hesse, co było niezaprzeczalnym potwierdzeniem cynizmu i brutalności w dążeniu do osiągnięcia celu. W końcu Niemcy awansowali do finału, ostatecznie zdobywając wicemistrzostwo świata. Do historii przeszli jednak jako najbrzydziej grająca drużyna w historii kraju i nawet mimo sukcesów dwa lata później po złocie mundialu zwolniono selekcjonera Juppa Derwalla.

Boiskowi nagrzańcy

Takich boiskowych bandytów było więcej. Kierowali się prostą zasadą: – Piłka może przejść, ale zawodnik nie. 

Wprowadzenie zmian tylko w niewielkim stopniu zmniejszyło ten proceder. Nadal polowano na nogi rywali, ale tym razem za kontuzjowanego zawodnika mógł wejść ktoś z ławki. Pojawiały się kolejne ofiary jak Diego Maradona, którego w brutalny sposób sfaulował Andoni Goikoetxea, znany do dziś jako „Rzeźnik z Bilbao”.

Przyznaję, to był wariacki atak. Oczywiście mogłem go uniknąć, ale byłem tak zagrzany, że musiałem podjąć ryzyko. Nie opłaciło się – powiedział dla „Timesa” Goikoetxea, który w tamtym meczu otrzymał tylko żółtą kartkę. I takich nagrzańców jak choćby Vinnie Jones, którzy skończyli lub załamali kariery wielu piłkarzy, było więcej. Jedną z najbardziej znanych ofiar zniszczonej przygody z piłką z powodu brutalnego urazu pozostaje do dziś m.in. Ronaldo Nazario. Na takich zawodników, często bardzo szybkich, rywale polowali już przed meczami, a dzieła zniszczenia dopełniali na boisku. Najlepiej obrazuje to historia Adama Ledwonia, którą w swojej biografii opisał Grzegorz Szamotulski.

– Będzie kartka.

– Czerwona czy żółta?

– Żółta na pewno, boję się czerwonej.

– A za co?

– Jest tam taki frajer u przeciwników. Od dawna chcę go zapierdolić. Ale mam plan. W pierwszej minucie sędziowie nie dają czerwonych. To znaczy dają, ale rzadko. Pierdolnę go w pierwszej minucie.

Gdy tylko arbiter rozpoczął mecz, Adam wypadł jak z katapulty z naszej połówki i znienacka władował się makabrycznym wślizgiem w nogi upatrzonej wcześniej ofiary.

Sędzia podbiegł – żółta! I ostra reprymenda. Krzyczy:

– Ostatni raz! Ostatni raz!

Nie naprawisz dumy

Futbol to jednak nie tylko sport brutali, ale przede wszystkim boiskowych twardzieli, którzy ponad wszystko, nawet swoje zdrowie, cenili dobro drużyny. Najlepiej oddają to słowa Nemanji Vidicia, który niejednokrotnie w swojej karierze kończył spotkania z urazami, obandażowaną głową lub złamanymi kośćmi. – Możesz naprawić złamany nos, ale jeśli pozwolisz komuś na strzelenie gola, nie naprawisz swojej dumy. 

Akurat widok obandażowanych głów na angielskich boiskach przed wieloma laty był dość częsty. Twardzi i krnąbrni Anglicy ponad wszelką wątpliwość nie zamierzali opuszczać boiska, nawet jeśli szerokim strumieniem lała się z nich krew. Krwawy występ zaliczył Terry Butcher. Po dziewięćdziesięciu minutach meczu ze Szwecją przód jego białego stroju zmienił się w jedną wielką czerwoną plamę. W podobny sposób dziewięć lat później skończyła koszulka Paula Ince.

Odgórna zmiana podejścia

Czy takich zawodników wspomina się z sentymentem? A i owszem. Ale czy to było rozważne? Niekoniecznie. Dziś chyba nawet nie do pomyślenia. Przede wszystkim wejście w zabrudzonej od krwi koszulce na boisko blokują przepisy. Po drugie coraz baczniejszą uwagę sędziowie i lekarze zwracają na urazy głowy i ich potencjalne powikłania. W końcu kariera piłkarska to tylko krótki fragment życia zawodników. Po niej muszą często kontynuować je z daleka od futbolu, gdzie umiejętności precyzyjnego kopnięcia piłki nie przydają się tak często, jak logiczne myślenie, co z biegiem czasu utrudniają nabyte wcześniej urazy głowy. Potwierdzają to liczne badania, które przeprowadzono w USA na bazie kontuzji głowy futbolistów.

Kosztem swojego zdrowia Butcher, Ince czy Vidić na lata zdobyli sympatię kibiców. To do nich porównuje się obecnych zawodników, którzy w mniemaniu fanów odstawiają nogi albo nie grają tak ofiarnie, jak ich poprzednicy. Jest to jednak zmitologizowany obraz bowiem futbol wyewoluował do tego stopnia, że nie chodzi w nim o to, kto jest silniejszy, wykona więcej wślizgów, a często żelazną taktykę, szybkość boiskową i podejmowania decyzji. Futbol przepracowywał to latami, a zmiany musiały nadejść odgórnie. Myślenie zmieniało się wraz z nadejściem nowej fali trenerów, oczekujących od swoich zawodników innych elementów piłkarskiego rzemiosła niż wślizgi, co najlepiej zobrazował świetny obrońca Rio Ferdinand.

Kiedy byłem dzieciakiem, miałem trenera, który mówił, że jeżeli moje spodenki nie były brudne po meczu, widocznie nie grałem dobrze. Moim zdaniem jest zupełnie odwrotnie. Ja chcę zejść z boiska z czystymi spodenkami – tak ocenia się jakość obrońcy. Dla mnie, jeżeli musisz rzucić się do wślizgu, byłeś źle ustawiony, albo nie przeczytałeś gry wystarczająco dobrze w poprzedzających tą chwilę sekundach. Desperackie wślizgi to często poprawianie błędów – powiedział lata temu dla „Four Four Two” defensor Manchesteru United.

Mecz ważniejszy niż zdrowie

W historiach Butchera, Ince, Vidicia i innych kluczowy składnik to ambicja. Dlaczego Cesc Fabregas podszedł do rzutu karnego z Barceloną mimo złamanej nogi? Bo chciał coś udowodnić swojemu byłemu klubowi. Dlaczego Jakub Błaszczykowski wystąpił z Panathinaikosem ze złamaną kością śródstopia? Bo chciał awansować z polskim zespołem do fazy grupowej Ligi Mistrzów? Dlaczego Józef Młynarczyk zagrał ze złamanym palcem w meczu towarzyskim (sic!) z Argentyną? Bo chciał pokonać aktualnych mistrzów świata. Do dziś to głównie ciekawostki, które dobrze się opowiada, ale dla tych bohaterów wiążą się z przykrymi doświadczeniami.

Broniłem z poważnie uszkodzonym i unieruchomionym palcem, na dodatek z niepojętych dla mnie powodów nie udało się skutecznie uśmierzyć bólu. Po piętnastu minutach znieczulenie przestawało działać. Zarówno w pierwszej, jak i w drugiej połowie. Nigdy z byle czym do lekarzy nie latałem, nie byłem miękkim człowiekiem, umiałem wiele znieść, ale wtedy niebezpiecznie zbliżyłem się do granicy wytrzymałości… Czterdzieści lat minęło, a ten mecz ciągle kojarzy mi się z przeszywającym bólem. Kibice pamiętają kapitalny sukces naszej drużyny, a ja pamiętam ból – opowiadał w „Przeglądzie Sportowym” Młynarczyk.

Tego nowoczesny futbol chce unikać. Jeden mecz rozegrany więcej przez zawodnika z kontuzją, może wykluczyć go z gry na kolejne miesiące. Regularnie robione badania wykazują przeciążenia i pozwalają dobierać nie tylko obciążenia treningowe, ale dają również odpowiedź trenerom, czy można wystawić danego zawodnika w spotkaniu. Jeśli mecz toczy się o wysoką stawkę, można podjąć ryzyko. I takie rzeczy się dzieją, ale są skrzętnie ukrywane przez sztaby szkoleniowe. Jednym razem mówi się, że zawodnik jest kontuzjowany i raczej nie wystąpi, a ostatecznie pojawia się w składzie. Innym nie mówi się nic o kontuzji, a dopiero po czasie wychodzi, że jeden bądź drugi zawodnik występowali na silnych lekach przeciwbólowych.

Mity między bajki

Ambicja, uosabiana cytatem Vidicia, brała się również z tego, że po słabym meczu zawodnicy długo musieli mierzyć się z krytyką. Szczególnie piłkarze słabszych drużyn, czekali tydzień, a nawet dłużej na kolejny występ i próbę zmazania plamy. W dobie, gdy zawodnicy większości klubów rozgrywają co sezon po 50 meczów, szansa rewanżu zdarza się bardzo często. Słabe wrażenie ze środy może zostać zmazane już w sobotę, a kolejny występ zaplanowany jest już na wtorek. Dla piłkarzy przestało się liczyć to, z kim grają. Podczas analiz dla piłkarzy Legii nie ma znaczenia, że daną kropką na tablicy jest rywal z Widzewa, Lecha, Górnika czy też Bełchatowa, Warty lub Piasta. Dodatkowe emocje mogą pojawić się podczas meczów, ale pewnie i tak nie u wszystkich zawodników, co setnie irytuje kibiców. Szczególnie gdy po porażce jakiś piłkarz z uśmiechem na ustach rozmawia z graczem przeciwnej drużyny.

Jedyne, co się nie zmieniło w futbolu na przestrzeni lat to chęć wygrywania. To ona uwalnia pokłady dodatkowych sił, ambicji, które po latach kibice wspominają z rozrzewnieniem. Jest ich jednak coraz mniej.

Futbol to sport o wysokim ryzyku odniesienia kontuzji. Jak wyliczyła amerykańska firma medyczna UPMC, to ryzyko wynosi 20%. I choć jest niższe niż, choćby w futbolu amerykańskim (50%), to wciąż bardzo duże. Temu mają przeciwdziałać kolejne rygorystyczne przepisy i decyzje sędziów, który docelowo powinni chronić piłkarzy szybkich czy często dryblujących. Nie ma również już tak dużego pobłażania boiskowym agresorom za sprawą systemu VAR. Dlatego między bajki można włożyć również sędziowski mit: „w Anglii by puścili”.

Nowy wymiar twardziela

Czy wspomniane wydarzenia są możliwe do powtórzenia? Nie bardzo. Futbol wyewoluował do tego stopnia, że drużyny potrafią zabijać mecze już w inny sposób. Zawodnicy są również odpowiednio szkoleni, by radzić sobie z presją i prowokacjami. Nie wszystkim udaje się trzymać nerwy na wodzy. Niekiedy zdarzają się ataki furii, czego Augustyniak był niejednokrotnie świadkiem w Legii, mając za kolegów takich narwańców jak Josue czy Filip Mladenovic. Jednak nawet oni wiedzą, że w dobie VAR zyski są niewspółmierne do strat. I nawet jeśli system wideoweryfikacji nie zadziała odpowiednio, to kara może nastąpić po czasie od Komisji Ligi.

Czy wobec tego futbol stał się miękki? W rozumieniu brutalności i agresywności na pewno. W dobie wszechobecnych kamer wszelkie wybuchy piłkarzy są piętnowane i natychmiastowo represjonowane. Czy wobec tego gra stała się czystsza i zmalała liczba kartoników? Wręcz przeciwnie. Odkąd weszliśmy w erę VAR, przyznaje się więcej żółtych i czerwonych kartek. W samej Ekstraklasie w sezonie sędziowie pokazują 60-70 żółtych i do dziesięciu czerwonych więcej kartoników. Sami piłkarze są jednak znacznie twardsi. Muszą przygotowywać swoje organizmy na wielomiesięczny permanentny wysiłek. Doprowadzają organizmy do granic wytrzymałości. Przebiegają po kilkanaście kilometrów w trakcie spotkania, podczas gdy w latach słusznie minionych 10 kilometrów, robione w tempie człapaka było wynikiem godny podziwu.

Idąc w myśl idei antykruchości Nassima Taleba, to co wydawało nam się miękkie, pozostaje twarde, natomiast to, co braliśmy jako twarde, wraz z upływem czasu stało się miękkie. Moda na brutalną grę przeminęła, ale pamięć o niej jeszcze nie. Dlatego grę bez zębów traktujemy wręcz jako akt heroizmu i poświęcenia dla sprawy. W praktyce dużo trudniej jest zagrać 60 meczów w sezonie niż pobiegać przez pół godziny w niepełnym uzębieniu.

WIĘCEJ NA WESZŁO:

Fot. Newspix

Urodzony z piłką, a przynajmniej tak mówią wszyscy w rodzinie. Wspomnienia pierwszej koszulki są dość mgliste, ale raz po raz powtarzano, że był to trykot Micheala Owena z Liverpoolu przywieziony z saksów przez stryjka. Wychowany na opowieściach taty o Leszku Piszu i drużynie Legii Warszawa z lat 80. i 90. Były trzecioligowy zawodnik Startu Działdowo, który na rzecz dziennikarstwa zrezygnował z kopania się po czole. Od 19. roku życia związany z pisaniem. Najpierw w "Przeglądzie Sportowym", a teraz w"Weszło". Fan polskiej kopanej na różnych poziomach od Ekstraklasy do B-klasy, niemieckiego futbolu, piłkarskich opowieści historycznych i ciekawostek różnej maści.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Komentarze

12 komentarzy

Loading...