Już po dwudziestu minutach było w zasadzie jasne, że Newcastle United w dzisiejszym starciu z Liverpoolem nie zdobędzie choćby punktu. No i na ogół spotkania, w których emocje gasną tak szybko – co tu kryć – wywołują u nas ziewanie i prowokują niecierpliwe zerknięcia w stronę zegara. Ale dzisiejszy mecz to trochę inna bajka. Wrażeń nie brakowało. I za to trzeba ekipę „Srok”, mimo jej porażki, pochwalić.
Podopieczni Eddiego Howe’a polegli, ale zapracowali na potężne oklaski za swoją wojowniczą postawę.
Newcastle United – Liverpool. Czy można bronić gorzej?
Jak to się zatem stało, że gospodarze tak szybko zebrali po głowie? Cóż, nieprzewidywalność futbolu w pełnej krasie. Gracze Newcastle w bieżącym sezonie Premier League imponują solidną organizacją w defensywie, regularnie kończą mecze z czystym kontem. Generalnie – wiedzą, jak ograniczyć atuty rywala. Tymczasem w dzisiejszym spotkaniu obrona „Srok” rozklekotała się kompletnie i to zanim Liverpool zdążył wrzucić najwyższy bieg. Przyjezdni już po dziesięciu minutach prowadzili 1:0, gdy Darwin Nunez przełamał strzelecką niemoc po genialnym podaniu Trenta Alexandra-Arnolda. Kilka chwil później równie piękną asystą popisał się Mohamed Salah, a futbolówkę do siatki skierował Cody Gakpo. I jak gdyby mało było nieszczęść, w 22. minucie Nick Pope kompletnie się pogubił przy dalekim wyjściu z własnego pola karnego, zagrał piłkę ręką i obejrzał czerwoną kartkę. Można powiedzieć: jak nie idzie, to nie idzie.
Naprawdę nie poznawaliśmy Newcastle. Jasne, ostatnie tygodnie były dla drużyny Howe’a średnio udane, ale żeby aż tak się pogubić? The Reds wjeżdżali w defensywę „Srok” jak w masło. Proste środki – podanie na wolne pole za plecy obrońców i od razu było gorąco.
Co tu dużo mówić – zanosiło się na wysoki triumf gości.
Wtedy jednak dał o sobie znać charakter Newcastle, który pochwaliliśmy już na wstępie.
Newcastle United – Liverpool. Porażka z honorem
Koszmarny początek nie podłamał bowiem gospodarzy. Przeciwnie – gdybyśmy mieli wskazać zespół, który po drugim golu był aktywniejszy i mocniej zagrażał bramce rywala, byłoby to właśnie Newcastle. Niestrudzenie szarpali Isak i Saint-Maximin, wypruwał sobie żyły Joelinton. Nawet defensywa, co paradoksalne, zaczęła wyglądać szczelniej. Można się było zastanawiać, kto tu właściwie gra w dziesiątkę, bo po Newcastle osłabienia w ogóle nie było widać. A Liverpool wcale nie osiadł na laurach, nie skupił się na strzeżeniu dostępu do własnej bramki z premedytacją. Po prostu The Reds zostali stłamszeni.
Dopiero w końcowej fazie meczu gospodarze ewidentnie opadli z sił. Widać było, że pobiegali trochę dodatkowych kilometrów, żeby załatać lukę spowodowaną czerwonym kartonikiem. Ale nawet wtedy nie mieli zamiaru odpuszczać. Urocze były zwłaszcza protesty wspomnianego Joelintona, który nie chciał pozwolić, by trener zdjął go z boiska na kilkanaście minut przed końcowym gwizdkiem. Brazylijczyk chciał wciąż walczyć o odrobienie strat.
No ale Eddie Howe musi myśleć o tym, co za tydzień.
Już 26 lutego Newcastle zmierzy się wszak z Manchesterem United w finale Pucharu Ligi Angielskiej (Carabao Cup). Dzisiejsza porażka ujmy „Srokom”, jako się rzekło, nie przynosi, lecz szkoleniowiec ma naprawdę sporo zmartwień na głowie. Zwłaszcza jeśli chodzi o obsadę bramki – Pope pauzuje, Dubravka nie może wystąpić w pucharze w barwach Newcastle. W odwodzie pozostaje nie kto inny, jak tylko… Loris Karius. Cóż, będzie ciekawie.
NEWCASTLE UNITED 0:2 LIVERPOOL FC
(D. Nunez 10′, C. Gakpo 18′)
Czytaj więcej o Premier League:
- Rudzki: Pep Guardiola – lojalność czy brak wyobraźni?
- Manchester City kontra Premier League. Mecz, który może odmienić angielski futbol
- Jak Heung-min Son popadł w przeciętność?
Fot. Newspix