W środowej prasie sporo o reprezentacji Polski, która już za niecałe dwa tygodnie rozpocznie mundial w Katarze.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Jędrzejczyk pewny wyjazdu na mundial?
W niedzielnym programie w portalu meczyki.pl trener kadry po raz pierwszy zdradził, ilu piłkarzy i na których pozycjach zabierze na MŚ. – Planujemy powołać czterech bramkarzy, pięciu stoperów, czterech bocznych obrońców mogących pełnić rolę wahadłowych, sześciu środkowych pomocników, trzech skrzydłowych i czterech napastników. Dobierzemy kadrę według tego klucza – stwierdził, czym trochę rozjaśnił, kto może liczyć na powołanie, a kogo wśród nominowanych może zabraknąć. Zaznaczył, że dla niego będzie się przede wszystkim liczyła umiejętność gry na kilku pozycjach i uniwersalność.
Dlatego m.in. niemal pewne jest powołanie Artura Jędrzejczyka z Legii. 35-letni stoper, który może grać na każdej pozycji w trzyosobowym bloku defensywnym w ustawieniu 1-3-4-3 lub na bokach przy taktyce z czwórką z tyłu. Dla Michniewicza żadnym kłopotem nie jest to, że były kapitan Legii ostatni raz zagrał w reprezentacji 19 listopada 2019 roku w kończącym zwycięskie eliminacje EURO 2020 meczu ze Słowenią (3:2) w Warszawie. Obaj znają się z czasów pracy selekcjonera w Legii i mają doskonałe relacje. – Potrzebujemy piłkarzy doświadczonych, którzy gdzieś byli, coś widzieli i coś przeżyli – tłumaczył selekcjoner. Jędrzejczyk grał w ME 2016 (wszystkie pięć meczów), był na MŚ 2018 (jeden występ), z Legią grał w Lidze Mistrzów oraz Lidze Europy.
Radosław Kałużny wspomina Igora Sypniewskiego
Igor był bardzo solidnym piłkarzem, nieźle zaawansowanym technicznie, ze smykałką do kiwnięcia. Tyle. Wyjechał za granicę w czasach, w których u nas uchodziło to za wydarzenie. Niewielu piłkarzy z naszej ligi miało taką okazję, więc może dlatego był postrzegany jako wyjątkowy zawodnik. Człowiek, który trafiał wtedy do Panathinaikosu, musiał coś potrafić, lecz nie przesadzajmy też w drugą stronę, że liga grecka leżała u jego stóp. Słyszę, że gdyby Igor nie pił, gdyby nie coś tam… Gdybym nie miał trzech żon, byłbym bogatym człowiekiem i nie musiałbym pracować (śmiech). A gdybym lepiej o siebie dbał, to uniknąłbym większości kontuzji i zamiast w Bayerze Leverkusen wylądowałbym w Bayernie Monachium. Dajmy spokój takim bajdurzeniom. To były inne czasy. Z alkoholem, z którym zmagał się Igor, walczyła połowa ligi. Wystarczy poczytać wspomnienia. Ten, żeby nie chlał, byłby świetnym bramkarzem, a tamten nastukałby sto goli… Dziś nie do pomyślenia, ale na wkupnym w Zagłębiu Lubin musiałem pić wódkę z gwinta. I młodzi, jak ja, na obozie zmuszeni byli spać z uziemieniem.
Z uziemieniem, czyli śpiąc z jedną nogą na łóżku, a drugą dotykając podłogi. No nie było to komfortowe spanie, a pomysł z dręczeniem młodych starszyzna zaczerpnęła z wojska. Fala w szatni właściwie niczym nie różniła się od tej wojskowej. Obrońca Marek Godlewski kazał mówić do siebie „Marco van Godlewski”, przy okazji wytrącając mi piwo z ręki. Choć byłem najmłodszy, nie pozwalałem na przekraczanie pewnych granic. „A ty od dziś do mnie Marco van Kałużny!”. To był mój pierwszy obóz. Miałem nieco ponad 17 lat. Starsi zbili mnie okrutnie, lecz nie dałem po sobie poznać, że piekielnie mnie boli. Wracając do Igora. Gdyby nie pił, gdyby zagryzał i tak dalej. Wtedy o połowie ligi można było powiedzieć: Gdyby nie pił, to ło, ho! Góry przeniósłby, a Real z Barcą za łby by się wzięli, żeby go mieć. No dobry chłop był, tylko za często do kieliszka zaglądał i skacowany na trening przychodził.
Wojna w Ukrainie dotknęła Marka Zuba
Przeżywa pan najtrudniejsze miesiące w trenerskiej karierze?
Tak długiego okresu bez pracy jeszcze nie miałem. A kiedy dawniej pozostawałem bez klubu, szybciej pojawiały się oferty. Teraz właściwie ich nie ma, a jeśli już, to projekty nie są interesujące. W moim przypadku wynika to przede wszystkim z powodu tego, co dzieje się za wschodnią granicą, czyli wojny na Ukrainie. Przez ostatnie dziesięć lat pracowałem w tamtym rejonie, na wschodzie mam najwięcej kontaktów, jestem rozpoznawalny. W krajach i klubach tej części świata da się odczuć istnienie „rosyjskiego pierwiastka” finansowego i zarządzającego. Cień wojny padł na wszystkich mówiących po rosyjsku – inwestorzy, biznesmeni, więksi bądź mniejsi, nawet niemający wpływu na politykę, wycofują się z funkcjonowania w piłce lub zawieszają działalność. A to przekłada się na pracowników.
Czyli wojna dotknęła pana osobiście?
Można tak to ująć. Pracowałem na Litwie, gdzie czuje się Polskę, i kawałek dalej, na Łotwie, gdzie rosyjskie wpływy finansowe i organizacyjne są zdecydowanie silniejsze. Począwszy od języka – łotewski jest archaizmem, posługują się nim głównie ludzie starsi. Urzędowy, szkolny, codzienny jest rosyjski. Połowa ludności ma pochodzenie rosyjskie, od czego nie da się uciec. W wielu łotewskich klubach inwestorami byli lub są Rosjanie i to połączenie nie zostało zerwane. Mój ostatni okres pracy w tym kraju został przerwany z powodu pandemii. Drużynę Tukumus przygotowywałem sześć tygodni, a dwa dni przed inauguracją rozgrywki zostały zawieszone. W Europie zapanował bezruch. Inwestor natychmiast się wycofał. Piłkarze, trenerzy z paszportem innym niż łotewski rozjechali się do domów. Po pandemii przyszła wojna, która drastycznie ograniczyła możliwości znalezienia pracy w tamtym rejonie. Od ponad roku jestem w Polsce i śledzę, co się dzieje. Prezesi i dyrektorzy sportowi polskich klubów kojarzą mnie z imienia i nazwiska, w rozmowach doceniali moją pracę, ale na tym się kończyło.
Od ponad dekady, kiedy jest pan samodzielnym trenerem, najdłuższa przerwa w pracy to pół roku. Teraz trwa już trzy razy dłużej – to frustruje czy motywuje?
Jedno i drugie. Odpocząłem, pomieszkałem w domu, spojrzałem na wszystko z innej perspektywy i zwolniłem. W pewnym momencie cały czas byłem pod prądem, co mnie satysfakcjonowało i dodawało sił. W końcu trzeba było odetchnąć, ale chciałbym wrócić na ławkę. Mam 58 lat, ale uważam się za 40-letniego trenera z ciekawym i szerokim, 18-letnim doświadczeniem.
Co pan robił przez te dwa lata?
Planowałem pewne kwestie, ale nie do końca miałem wpływ na to, że spotkania z Arsenem Wengerem czy Carlo Ancelottim nie doszły do skutku. Nie tracę kontaktu z zawodem, dobrym źródłem poszerzania horyzontów stał się internet – wiele federacji udostępnia szkolenia on-line. Biorę udział w krajowych kursokonferencjach, co jest również wymogiem przedłużenia licencji, korzystam z fachowych publikacji i pism jak „Asystent Trenera”. Ukończyłem kurs trenera personalnego.
Czeka pan na propozycje?
Odpocząłem, zresetowałem się, nadrobiłem zaległości, wykonałem podstawowe przeglądy i badania lekarskie. Mogę więc intensywnie się rozglądać, ale również prowokować zainteresowanie. Próbuję w Polsce i poza nią. Zadecyduje kolejność zgłoszeń. Ha, ha, ha. W zasadzie to mogę być potraktowany u nas jako trener zagraniczny, ale za to z doskonałą znajomością języka polskiego, co powinno być dodatkowym atutem.
SPORT
Rafał Górak zadowolony z reakcji drużyny po porażce z Ruchem
W sobotę zanotowaliście najwyższe w sezonie zwycięstwo, pokonując Chojniczankę 3:0. Czy było wyzwaniem podnieść szybko zespół po derbowej porażce 0:1 w Chorzowie?
Było trudno. Może wręcz byłoby łatwiej, gdybyśmy zostali w Chorzowie rozniesieni. Wszyscy wróciliśmy do Katowic w poczuciu, że nie powinniśmy przegrać, bo tak wynikało z boiska. Mocna analiza wskazała, że w większości meczu byliśmy zespołem lepszym. Trzeba było przekazać to zawodnikom. Zawsze tego chciałem i do tego będę dążył, by drużyna wiedziała, dlaczego przegrała i dlaczego wygrała. Szatnia była mocno zmotywowana przed meczem z Chojniczanką, ale chęci na siłę czasem bywają niebezpieczne. Chodzi o cierpliwość, zachowanie pewnych ram, gry zgodnie z duchem, w jakim pracujemy. Jestem bardzo zadowolony, że drużyna uniosła tę porażkę w Chorzowie, przyjęła ją godnie, po sportowemu. Czas na to, by się zrewanżować, kiedyś nadejdzie.
Mówił pan na początku sezonu, nawiązując do bojkotu, że „miejsce kibiców jest na trybunach”. Czy skomentuje pan brak kibiców GieKSy w Chorzowie, których wsparcie na pewno by się przydało?
Ale czy ja w ogóle powinienem komentować takie rzeczy? Powiedziałem w dobrej wierze, że miejsce
kibiców jest na trybunach, a potem przeczytałem o sobie, że nie mam pojęcia, co się dzieje. Nie będę nikogo uszczęśliwiał na siłę, by potem tłumaczyć moje słowa. Skoro mówię, że miejsce kibiców jest na trybunach, nie warto mnie pytać, czy zmieniłem zdanie. Jestem odpowiedzialny za drużynę, staram się jak najlepiej przygotowywać ją do rozgrywek, walki na boisku. Prosiłbym o pytania w tej materii, sportowej. Inne są wręcz nie w porządku, bo nie jestem trenerem, który pracuje tu od pięciu miesięcy, tylko już siódmy sezon.
Czy Chojniczanka trochę zaskoczyła, dokonując w wyjściowym składzie sześciu zmian i grając na czwórkę, a nie jak zwykle trójkę obrońców?
To mój czwarty kolejny sezon pracy w GKS-ie i opinia o mnie, o moim sztabie, byłaby bardzo zła, jeśli przeciwnik, grając w jakimś ustawieniu, mógłby nas zaskoczyć. Jako zespół musimy reagować na wszystko, co się dzieje na boisku. Chojniczanka zaczęła czwórką obrońców, potem przeszła znów na trójkę, my musimy to rozczytywać. Drużyna musi być inteligentna, musi działać, a my jako sztab w czasie meczu czy w przerwie możemy jej jakimiś uwagami pomagać. Od tego jesteśmy. Zdobyliśmy 3 punkty, tylko 3 punkty, a w piątek czeka nas bardzo ważny mecz z ŁKS-em, do którego musimy się dobrze przygotować. To dla nas priorytet.
Z Chojniczanką przerwaliście nie tylko serię bez wygranych, ale też meczów, w których byliście karani czerwoną kartką. Zwracał pan na to zawodnikom uwagę?
Mam wrażenie, że gdybym powiedział zawodnikom: „nie łapcie czerwonych kartek”, to byśmy w sobotę kończyli w ośmiu. To świadomi ludzie. Wiedzą, za co były te czerwone kartki, sami muszą się reflektować. Postanowiłem w ogóle nie podkreślać na odprawach tego tematu. Z Chojniczanką kartkowo było na zero i dobrze.
SUPER EXPRESS
Karol Świderski przygotowuje się do mundialu
Z jakimi nadziejami podchodzi pan do mundialu?
To największa impreza w mojej karierze. Mam nadzieję, że w pełnym zdrowiu uda mi się potrenować i znajdę się na liście powołanych przez trenera Michniewicza. Jestem świadomy swojej pozycji w reprezentacji. Wiem, że jestem bliski tego wyjazdu. Muszę jednak uważać, aby uniknąć każdego, nawet najdrobniejszego urazu. Rzecz jasna na mundial pojadę bez rytmu meczowego, ponieważ moja drużyna zakończyła już zmagania ligowe, ale w ciągu roku rozegrałem ok. 70 meczów. Wiosnę spędziłem w PAOK-u, po transferze do USA przeszedłem okres przygotowawczy. W zasadzie grałem regularnie, incydentalnie zdarzały mi się tygodniowe pauzy wynikające zdrobnych urazów. Czuję się zatem dobrze przygotowany do tego turnieju.
Na mundialu przyjdzie nam zmierzyć się z technicznymi drużynami – Meksykiem, Argentyną, a także Arabią Saudyjską, która z pewnością będzie się najlepiej czuła w tych warunkach klimatycznych. Jak pan to ocenia?
Myślę, że te warunki klimatyczne mogą być ich atutem, chociaż akurat u nas w drużynie wielu zawodników występuje w krajach o ciepłym klimacie. Krychowiak gra w Arabii Saudyjskiej, „Lewy” w Barcelonie, sporo chłopaków w Serie A, ja występowałem w Grecji, a i w USA trafiłem do ciepłego stanu. Latem w Charlotte przez trzy miesiące mieliśmy treningi o godz. 9 rano, ponieważ później nie dało się pracować. Tych kilka dni na aklimatyzację powinno nam wystarczyć.
Będzie to pierwszy duży turniej, przed którym nie ma okresu przygotowawczego. Wszyscy przystąpią do niego z marszu po rozgrywkach ligowych.
Nikt nie będzie mógł narzekać na to, że zespół jest źle przygotowany, albo na koncepcję okresu przygotowawczego. Z tym nie powinno być problemu. Wszystko zależy od nas, jak każdy znas przygotuje się mentalnie. Mecze będą się odbywały na pustyni, może kogoś przytkać, ale każdy może się dostosować.
Zgadza się pan z opinią, że już pierwsze starcie z Meksykiem będzie dla nas meczem o awans?
W tym meczu możemy sobie bardzo pomóc. Meksyk jest bardzo silnym rywalem, z wieloma zawodnikami grającymi w topowych klubach, jak Lozano z Napoli. Na poprzednich mundialach Meksykanie regularnie wychodzili z grup, chociażby cztery lata temu, eliminując Niemców, więc to będzie ciężki rywal. Od razu musimy wejść mentalnie na ten najwyższy poziom, nie może być momentu dekoncentracji, bo każdy zdaje sobie sprawę z wagi tego spotkania. Z drugiej strony to jest mundial, każdy z nas ciężko pracował w eliminacjach i barażach, aby tam się znaleźć. Nie chcemy już po trzech spotkaniach wracać do domu.
FAKT
Ravas wspomina grę z Krystianem Bielikiem
Gracz Birmingham ma powody, by przebierać nogami przed zbliżającym się wielkim turniejem. Poprzednio z wyjazdu na mistrzostwa Europy wykluczył go uraz. I to dwukrotnie. Pierwszy raz Bielik zerwał więzadło 13 stycznia 2020 roku. – Grałem z nim w tym meczu, kiedy odniósł kontuzję. Warunki były fatalne. Przed spotkaniem tak padało, że kiedy w trakcie rozgrzewki trener dośrodkowywał z boku boiska, nie widziałem go. Widoczność była praktycznie zerowa. To była ściana deszczu – wspomina feralny dzień Henrich Ravas (25 l.), dziś bramkarz Widzewa, wtedy piłkarz Derby County.
– Krystian liczył na to, że pojedzie na Euro. Grał dobrze, był w formie, miał prawo myśleć, że zagra w turnieju – mówi golkiper RTS. Marzenia przerwał uraz. Bielik poślizgnął się na mokrej murawie i o ME mógł zapomnieć. – Odwiedziłem go dwa dni później w domu. Był załamany – zdradza Słowak. Po kilku dniach Bielik się otrząsnął i zaczął mocno trenować, by jak najszybciej wrócić do gry. Siły dodała mu… pandemia. Przez koronawirusa przesunięto Euro na 2021 i nadzieja na grę w tym turnieju ożyła. – Niestety rok później znów zerwał więzadła. Był okropnie przybity. Podziwiam go za to, że znalazł w sobie tyle motywacji, by wrócić do gry na tak wysokim poziomie. Mam nadzieję, że pojedzie do Kataru i pokaże klasę – kończy Ravas.
Fot. 400mm.pl