Reklama

PRASA. Van den Brom: Potrzeba czasu, którego nie mamy

redakcja

Autor:redakcja

05 sierpnia 2022, 09:28 • 19 min czytania 11 komentarzy

Piątkowa prasa to dużo dobrej lektury przed 4. kolejką Ekstraklasy oraz inauguracją Bundesligi i Premier League.

PRASA. Van den Brom: Potrzeba czasu, którego nie mamy

PRZEGLĄD SPORTOWY

Rozmowa z trenerem Górnika Zabrze, Bartoschem Gaulem.

ŁUKASZ OLKOWICZ: Gdy porównujemy polskie drużyny do tych zagranicznych, od których nasze obrywają w pucharach, często podkreśla się różnicę w intensywności podczas gry. Czym dla pana jest ta mityczna intensywność?

BARTOSCH GAUL (TRENER GÓRNIKA): Dwa aspekty. Pierwszy to mentalna aktywność.

Reklama

Czyli?

Ważne, żeby być ciągle w grze, przewidywać.

Ta mentalna aktywność jest w Górniku?

Jeszcze nie. Zawodnicy lubią, jak piłka jest daleko od nich, bo wtedy mogą odpocząć.

A drugi element?

Aktywność na treningach. Moi piłkarze lubią trenować, ale jeśli piłka znalazła się na aucie, to dla nich odpoczynek. Chcę to zmienić. Jeśli pracujemy 60–70 minut lub w dłuższych sesjach 90 minut, musimy z tego wyciągnąć jak najwięcej. Chodzi o jak najmniejsze przerwy w treningu, co przekłada się na intensywność w grze.

Reklama

Przyjeżdża pan do Górnika i proponuje takie treningi, gdy za kadencji Jana Urbana one wyglądały inaczej. Tamten trener kładł akcent na inne elementy. Ile czasu potrzebują zawodnicy, żeby się przestawić na to, czego pan oczekuje? Czy od razu wrzuca ich pan w ten młyn?

Nie no, muszą dostać czas. Nie trenujemy tak, jak trenowałem z drugą drużyną Mainz, to trzeba powiedzieć.

Jest różnica w intensywności między rezerwami Mainz i Górnikiem?

Jeżeli Mainz trenowało na dziesięć, to Górnik aktualnie ćwiczy na siedem. Jeszcze nam trochę brakuje.

To potrwa.

Ryzykuję, bo wiem i liczę się z tym, że potrzebujemy czasu. Tylko jeśli nie zmienilibyśmy tego teraz, za pół roku bylibyśmy w tym samym miejscu. Musielibyśmy zmienić system – grać pasywnie, czekać, co zrobi przeciwnik i przy okazji jechać z kontrą. Takiego stylu nie chcę, nie jestem do niego przekonany.

Kiedy będzie pan mógł z tej siódemki przejść na dziesiątkę, jeśli chodzi o moc zespołu?

Za kilka miesięcy. Dużo zależy od wyników. Jeżeli są dobre, tworzą energię, wiarę w drużynie, mogą to przyspieszyć. Mainz pod względem automatyzmów taką drużyną stało się w styczniu czy lutym, na początku nowej rundy. Wtedy mieli odpowiedź taktyczną na ruchy przeciwnika, byli na to przygotowani. Dziś w Górniku w tych mocniejszych, intensywniejszych treningach nie gramy tyle rund, ile na koniec zeszłego sezonu w Mainz.

Nafciarze są po trzech kolejkach niespodziewanym liderem Ekstraklasy. Mają realną szansę, aby zająć najlepszą lokatę w historii klubu. Skąd bierze się siła Wisły Płock?

Wymarzonym celem w poprzednim sezonie była pierwsza ósemka. Udało się? Udało – była 6. lokata. Teraz płocczanie mierzą wyżej, a to lato wskazuje, że mają zadatki „wykręcić” najlepszy wynik w historii. Jedna, dwie, a nawet w tym przypadku trzy jaskółki wiosny jeszcze nie czynią, lecz trudno obojętnie patrzeć na zespół, który w świetnym stylu zdobywa dziesięć bramek, traci jedną i wygrywa z mistrzem. – Którą lokatę na koniec rozgrywek zajmie Wisła? Typuję trzecią lub czwartą. Serce podpowiada jeszcze wyższą, ale myślę, że podium lub zajęcie miejsca tuż za nim to też byłaby rewelacyjna sprawa – mówi „PS” Cezary Stefańczyk, który u Nafciarzy rozegrał 208 meczów. Występował w latach 2013–2020, a pod względem liczby spotkań jest na drugim miejscu w historii drużyny z Mazowsza.

Wysokiej lokaty spodziewa się również były szkoleniowiec Wisły Maciej Bartoszek, który został zwolniony pod koniec lutego. 45-letni szkoleniowiec w sezonie 2020/21 uratował zespół przed spadkiem, a ten pod jego wodzą świetnie prezentował się jesienią w kolejnych rozgrywkach. – Płocczanie na pewno skończą rywalizację na wyższej pozycji niż szósta. Oceniałem tak kilka tygodni temu, a dziś mogę to tylko potwierdzić. Namieszają w górnej części tabeli. Zobaczymy, czy będzie to pierwsza trójka, czy piątka. Wisła jest jednak na fali, a kluczowe będzie, jak poradzi sobie w trudnych momentach. Mogą nadejść w każdej chwili – twierdzi.

Trzy najbliższe mecze odpowiedzą na pytanie, dokąd w tym sezonie zmierza Legia. Rywalem w tym czasie będzie m.in. Górnik Zabrze z Szymonem Włodarczykiem w ataku.

Żal z powodu jego straty jest w Legii odczuwalny do dziś, tym bardziej że klub cierpi na brak bramkostrzelnego napastnika. Odpowiedzialność za strzelanie goli spadła nieoczekiwanie na Macieja Rosołka, który w poprzednim sezonie ratował Legię, pełniąc w niej funkcję młodzieżowca. Teraz nie radzi sobie z rolą, ale to nie jego wina, bo szykowany na napastnika numer jeden Słoweniec Blaż Kramer jest kontuzjowany i w piątek czeka go zabieg pachwiny. Na boisko wróci na przełomie września i października. – Przyczyną są komplikacje po zabiegu w poprzednim klubie. Mamy nadzieję, że ta operacja wyleczy go całkowicie – powiedział szkoleniowiec warszawskiego zespołu. W tej sytuacji Rosołek jest jedyną opcją Runjaicia w ataku, co odbija się na formie strzeleckiej Legii – na razie wszystkie trzy bramki zespołu są dziełem skrzydłowego Pawła Wszołka.

– Potrzebujemy, i to jak najszybciej, doświadczonego łowcy bramek. Chcę, by wszyscy byli tego świadomi. Zamierzamy sprowadzić napastnika z prawdziwego zdarzenia. Wiąże się to z poważnymi wydatkami. Trwają rozmowy z Pekhartem i mam nadzieję, że osiągniemy porozumienie. Ale może to być też jakieś inne nazwisko, zobaczymy. Jesteśmy pod presją, a to nie jest dobre, kiedy klub jest zmuszony do sprowadzenia piłkarza. Taka jest jednak rzeczywistość i musimy się z nią zmierzyć – powiedział Runjaić.

John van den Brom uważa, że Lecha Poznań stać na obronę tytułu.

Zabrakło wam jakości indywidualnej? Tak to wyglądało z Karabachem.

Nie powiedziałbym. Karabach to był naprawdę dobry zespół, ale nie zasłużyliśmy na taki wynik (1:5), tak samo jak Dinamo Batumi nie zasłużyło na tak wysoką porażkę z nami. To się zdarza. Jeśli chodzi o Karabach to był na pewno spory cios, bo zawodnicy byli naprawdę nastawieni na Ligę Mistrzów. Teraz musimy się podnieść po tym ciosie. A do tego potrzeba czasu, którego nie ma. Do tego dochodzą problemy kadrowe.

A czy nie jest tak, że próbuje pan nieco przebudować drużynę pod swój styl?

Nie, nie powiedziałbym. Myślę, że ja i klub podobnie patrzymy na piłkę, dlatego tu jestem. Poza tym nie ma sensu naprawiać czegoś co dobrze działa, a Lech zdobył tytuł bo bardzo dobrze grał w piłkę. Oczywiście, że mam swój styl, chcę grać ofensywnie, na wysokim procencie posiadania, kontrolować grę. Bardzo dużo o tym rozmawiamy. Do tego każdy musi rozumieć gdzie ma być. Poza tym chcemy budować akcję od dołu ale też improwizować z przodu. Tam już wszystko zależy od zawodników. Nie lubię wywalania piłki, ale jeśli to jest dobre długie podanie do wychodzącego zawodnika to jestem jak najbardziej za tym.

Ale do takiej gry trzeba mieć technicznych zawodników.

Myślę, że Lech ma takich zawodników, zarówno zagranicznych jak i młodych polskich. Oni są na naprawdę dobrym poziomie wyszkolenia, są gotowi mentalnie.

Ale w Ekstraklasie na razie tego nie widać, mecze ze Stalą Mielec czy Wisła Płock na pewno nie wpłyną pozytywnie na drużynę.

Popełniliśmy błędy w grze defensywnej, przegraliśmy zbyt wiele pojedynków w defensywie. Tracimy zdecydowanie za dużo bramek. Przegraliśmy ale dzięki temu też widzimy co nie gra i co można poprawić. Na pewno jest problem fizyczny, ponieważ granie co trzy dni też nie jest bardzo łatwe dla zawodników. Oczywiście nie należy traktować tego jako wymówki, przyjmujemy to. Natomiast nie da się ukryć, że mamy pewne problemy ale też wynikają one z klasy rywali. Drużyny, z którymi gramy są bardzo dobrze przygotowane fizycznie, zawodnicy też bardzo silni, jak kierowcy ciężarówek. My mamy raczej zawodników mniejszych, technicznych, szybko myślących. Każdy kto nami gra jest bardzo agresywny ale w pozytywnym znaczeniu. Nie kopią nas po nogach, po prostu walczą. Do tego muszę przyznać, że nikt nie wychodzi na mecz z Lechem po remis 0:0, ale po wygraną.

Paweł Golański, dyrektor sportowy Korony Kielce, chce, żeby ten klub dodał lidze kolorytu.

CEZARY KOLASA: Ronaldo Deaconu to nowy nabytek Korony. Gdy wydawało się, że zamknęliście już okres wzmocnień, dopięliście kolejny transfer. Czy dla was to wzmocnienie jest z gatunku last minute?

PAWEŁ GOLAŃSKI: Myśleliśmy nad tym, żeby do naszego klubu trafi ł może jeszcze jeden zawodnik ofensywny, który zrobiłby różnicę na boisku i prezentowałby bardzo dobry poziom piłkarski. Znam Ronaldo Deaconu osobiście dosyć długo i obserwowałem jego poczynania na boisku, gdy jeszcze grał w lidze rumuńskiej. W momencie, gdy pojawił się pomysł oraz możliwość ściągnięcia takiego piłkarza do naszego zespołu, uznaliśmy, że jest to idealny moment, szybko potoczyły się nasze rozmowy i dopięliśmy transfer.

Piłkarz stwierdził, że był blisko transferu do mistrza kraju, ale po rozmowie z panem wybrał Koronę. Powiedział, że w Rumunii jest pan legendą. Trener Leszek Ojrzyński na konferencji prasowej powiedział: „Trzeba pytać Pawła, jak go zaczarował, że trafił do nas”. No właśnie, co to były za czary?

Ronaldo rzeczywiście miał wiele ofert. Kontaktowali się z nim między innymi działacze klubu FCSB. Myślę, że tutaj zadecydował profesjonalizm i szybka decyzja. Cały proces, czyli ustalenia dotyczące kontraktu, jego długości oraz wszystkich detali, zamknął się w ciągu 36 godzin, więc bardzo szybko. Piłkarz do nas przyjechał, przeszedł badania medyczne, zobaczył, jak wygląda nasz stadion i mu się spodobało. Pewnym ułatwieniem na pewno był fakt, że rzeczywiście w Rumunii grałem przez kilka lat, jestem tam może nie legendą (śmiech), ale szanowanym piłkarzem, osobą. To także na pewno sprawiło, że ten zawodnik do nas trafił.

Czy to koniec transferów Korony w tym oknie? Kilka tygodni temu był jeszcze temat wypożyczenia Daniela Szelągowskiego z Rakowa, ale to już historia, prawda?

Rzeczywiście chcieliśmy wypożyczyć Daniela, ale niestety nie przeszedł pomyślnie badań medycznych, miał problemy z nogą, dlatego zdecydowaliśmy się nie podejmować ryzyka, żeby piłkarz podpisał z nami kontrakt i później się leczył.

Czy będzie jeszcze jakiś transfer?

Nigdy nie mówię „nie”, bo tak naprawdę wszystko się może wydarzyć. Chciałbym, żeby skład pozostał właśnie taki, natomiast wypadki losowe często decydują, że trzeba bardzo szybko reagować i jeśli do tego dojdzie, to wtedy będziemy się nad tym zastanawiać. Na tę chwilę uważam, że nasza kadra jest na tyle dobrze zbudowana, że możemy walczyć o to, aby w każdym meczu starać się zdobywać punkty.

Śląsk Wrocław włożył kiedyś wiele wysiłku, by zatrudnić Bartłomieja Pawłowskiego. Niespełna półtora roku później z ulgą rozwiązywał z nim kontrakt, bo dzięki temu znacząco odciążył budżet klubu. O powodach rozstania z obecnie największą gwiazdą Widzewa opowiadają były trener wrocławian Jacek Magiera i dyrektor sportowy Dariusz Sztylka.

– Gdy przychodziłem do Śląska, ustaliliśmy z szefami klubu, głównie z dyrektorem sportowym, że zespół za bazowe ustawienie taktyczne przyjmuje system 1-3-4-3, dlatego szukaliśmy możliwości dostosowania do tego wariantu wszystkich naszych piłkarzy, a więc również Bartka – tłumaczy Jacek Magiera, który zastąpił Czecha.

– Nie powiem, że nie miał u mnie szans, bo dostawał ich bardzo wiele. Zawsze był rozliczany z tego, co zrobił na boisku. Występował na prawym wahadle i uczył się tej pozycji. Grał i w lidze, i w europejskich pucharach. Nie brakowało mu znakomitych okazji strzeleckich, które powinien wykorzystać. System taktyczny nie ma tutaj żadnego znaczenia. Potrzebna była skuteczność – mówi Magiera. – W kilku meczach byłem z niego zadowolony, natomiast trzeba sobie otwarcie powiedzieć, że zdarzały się sytuacje, kiedy jego boiskowe zachowania byłe inne niż te, jakie mają piłkarze występujący na wahadle. Nie ukrywam, że to był dla niego zły czas. Wiele razy rozmawialiśmy w klubie, jak dalej ma to wszystko wyglądać – dodaje były trener WKS. 

– Bartkowi trudno było zaistnieć w roli wahadłowego. Jest zawodnikiem o charakterystyce ofensywnej. Ma dużo walorów w grze do przodu i problem ze skutecznym bronieniem, a przede wszystkim z determinacją w bronieniu, więc na pewno ta pozycja nie była dla niego optymalna – zgadza się Sztylka.

Chwila z… Adamem Mandziarą.

“My” czy “oni” – jakie słowa są odpowiednie, gdy mówi pan o przyszłości Lechii?

Do momentu, w którym nie zostaną podpisane ostatnie umowy, muszę prowadzić wszystko tak, jakbym miał być w klubie przez kilka kolejnych lat. Nie da się dziś przewidzieć, ile jeszcze czasu potrwają zmiany właścicielskie. To zbyt duża transakcja, która w każdej chwili może się wywrócić. Trzeba być ostrożnym. Obecnie prawnicy prowadzą rozmowy na poziomie zabezpieczenia umów. Nie wiem, ile to potrwa. Może tydzień, może dwa, może trzy, a może dłużej.

Jak pan się czuje ze świadomością, że niedługo to już naprawdę nie będzie pana biznes, że odda pan Lechię w obce ręce?

To trudna decyzja, mam oczywiście mieszane odczucia. Nieraz myślę, że fajnie byłoby jeszcze tu zostać, a potem dochodzę do wniosku, że skoro powiedziałem “a”, to muszę powiedzieć “b” i tę sprzedaż dokończyć.

Co sprawiło, że powiedział pan “a”?

To narastało. Ważne były narodziny mojej wnuczki, która przyszła na świat w styczniu br. Taka perspektywa wiele zmienia w myśleniu. Pamiętam doskonale, gdy po posiedzeniu Rady Nadzorczej Lechii stwierdziłem: “Ja już się do tego nie nadaję”. Zawsze są te same problemy, pretensje, zarzuty, wpływy. W końcu uznałem, że jestem na to za stary. Może Lechii potrzeba świeżej krwi, nowego napędu. Wierzę, że to będzie dobre dla wszystkich stron. Mamy 95 procent akcji, to daje duży komfort, ale i tak pewne sprawy się nie zmieniają. A skoro one się nie zmieniają, to może warto się wycofać i zacząć robić coś innego.

Co chciałby pan w takim razie jeszcze robić w życiu?

Nie jest tak, że w ostatnich dziesięciu latach nasze życie opierało się wyłącznie na Lechii. Mamy też inne projekty, w które chcę się zaangażować. Choćby firma Advance Sport, która miała prawa marketingowe m.in. do Viktorii Köln. Sporo czasu zajmują mi też inwestycje w sztuczną inteligencję w futbolu. Mam jeszcze sporo do zrobienia, jest się w czym wykazać. Na pewno nie będę siedział na Majorce i się nudził. Kocham pracę, moja rodzina wie, że to się nie zmieni. Odejdzie jedynie cotygodniowy stres związany z meczami.

Po co w ogóle była panu Lechia?

Dobre pytanie… Jako grupa Advance Sport dyskutowaliśmy o kupnie klubu, rozważaliśmy kilka zespołów. Tradycja, potencjał, kibice, stadion, otoczenie – to wszystko sprawiło, że Lechia wydawała się idealnym projektem. Chcieliśmy zbudować zespół, który co roku miałby miejsce w pierwszej piątce. W ciągu tych lat udawało nam się to wielokrotnie. Jesteśmy realistami i wiemy, że aby wejść na wyższy poziom, na przykład Ligi Mistrzów, potrzebne są zupełnie inne budżety. Takie, na które nas nie stać. Pan Franz-Josef Wernze powtarzał, że w piłce pieniądze strzelają gole. Dużo w tym racji.

Helena Condis to znana i popularna hiszpańska dziennikarka od lat zajmująca się Barceloną. W Stanach Zjednoczonych towarzyszyła Blaugranie podczas całego tournee jako reporterka katalońskiego radia Esports COPE. – Wszyscy wiemy o wynikach badań, które udowadniają, że fizycznie ciało Lewandowskiego jest młodsze niż jego wiek by na to wskazywał – mówi „PS”.

Tomasz Moczerniuk: Helena, dziękuję, że znalazłaś chwilę czasu dla czytelników najstarszej gazety sportowej w Polsce. Powiedz proszę co oznacza twoim zdaniem transfer Roberta Lewandowskiego do Barcelony dla kibiców Dumy Katalonii?

Helena Condis: Po pierwsze, jest to bardzo istotny transfer dla naszego klubu. Od czasu kiedy Leo Messi odszedł do Paris Saint-Germain, w Barcelonie brakuje snajpera i egzekutora. Lewandowski jest właśnie kimś takim. Poza tym ma mentalność zwycięzcy. Dlatego przejście Polaka z Bayernu generuje tak wielkie zainteresowanie i ekscytację wśród kibiców Barcy. Za nami sezon bez trofeów, a aby je zdobywać, trzeba strzelać gole. On nam w tym pomoże.

Jeden z twoich kolegów po fachu, dziennikarz Diario AS Javi Manuel Gil powiedział mi, że oczekiwania wobec Lewandowskiego w Barcelonie są porównywalne do tych, z którymi miał do czynienia Messi. Sam Lewandowski zapowiedział, że przeszedł do Barcy, aby pomóc jej w walce o trofea. Czy on – w wieku prawie 34 lat – jest w stanie dotrzymać tej obietnicy?

Miejmy nadzieję. Jeśli chodzi o jego wiek, to dla Barcelony nie był on żadną przeszkodą. Wszyscy wiemy o wynikach badań, które udowadniają, że fizycznie ciało Lewandowskiego jest młodsze niż jego wiek by na to wskazywał. Zresztą obserwowałam go podczas tournee w USA i jest w wybornej formie fizycznej.

Lewandowski dołączył tam do drużyny i spędził z nią prawie dwa tygodnie. Ze zdjęć na Instagramie wygląda, że ​​jest szczęśliwy z faktu, że tam trafił. Co zauważyłaś u niego podczas pierwszych treningów? Jak został przyjęty przez zespół?

Wszyscy – ekipa, sztab i dziennikarze – od razu zauważyli u niego pokorę. Nie nosi nosa w chmurach. Widać, że to normalny człowiek. Chłopcy w szatni przyjęli go ciepło i serdecznie, co widać na treningach. Wydaje się, że on już się zaadaptował i znalazł wspólny język z drużyną.

W latach 80. angielski futbol dotknął dna, ale na początku 90. – sięgnął gwiazd. Piłkarze nagle poczuli się jak gwiazdy rocka, bo wszędzie o nich mówili, paparazzi czaili się pod ich domami, a fani padali im do stóp. Wszystko dzięki Premier League.

W 1985 r. zamiast cieszyć się emocjami sportowymi, ludzie patrzyli w telewizji, jak przed finałowym meczem Pucharu Europy między Juventusem a Liverpoolem na obiekcie Haysel w Brukseli umierają ludzie. W tym samym roku w wyniku pożaru na stadionie Bradford zginęło 56 osób. Cztery lata później Anglia mówiła o śmierci 96 osób na Hillsborough, gdzie kibice zgniatali się na trybunie na śmierć.

Jednocześnie atmosfera wokół reprezentacji kraju była fatalna. Anglicy mieli za sobą katastrofalny występ w EURO’88, skąd wrócili już po fazie grupowej bez choćby punktu. Selekcjoner Bobby Robson nazywany był „głupkiem”, a jego zespół „żałosnym”. – „Odejdź. W imię Boga odejdź!” – nawoływał do trenera nagłówek jednej z gazet. Angielski futbol upadł tak nisko, że niżej się chyba nie dało

Aż nagle przyszły mistrzostwa świata w 1990 r., które zmieniły wszystko. Ale wcale nie z powodu jakiegoś gigantycznego sukcesu sportowego – chociaż dojście do półfinału MŚ zostało przyjęte jako naprawdę świetny wynik – tylko dzięki łzom Paula Gascoigne’a. Podczas przegranego meczu z Niemcami (1:1, karne 3:4) angielski gwiazdor zobaczył żółtą kartkę, która oznaczała, że nie zagra w finale, jeśli jego drużyna się do niego dostanie.

Piłkarz nie mógł się z tym faktem pogodzić – rozpłakał się jak dziecko i już do ostatniego gwizdka nie potrafił się uspokoić. Tamte łzy, widziane w telewizji przez miliony Anglików, stały się symbolem wielkiej pasji, przywiązania do barw narodowych i przeświadczenia, że futbol to naprawdę coś więcej niż tylko uganianie się bo trawie za piłką. Stworzyły także legendę Gascoigne’a, rozkochały Anglików w piłce i wręcz zrewolucjonizowały tamtejszy futbol.

SPORT

Rozmowa z Dariuszem Pawlusińskim przed 4. kolejką Ekstraklasy.

Transfer Bartosza Nowaka z Górnika Zabrze do Rakowa Częstochowa to jeden z hitów tego lata?

– Bartosz Nowak mógł trafić do Rakowa przed wieloma laty, gdy jeszcze ja grałem w drużynie z Częstochowy. Był wtedy u nas na testach, lecz ludzie zarządzający wówczas klubem, czyli trener i działacze „oblali” go. Przez grzeczność nie podam ich nazwisk, ale dociekliwi kibice mogą to z łatwością sprawdzić. Trenował z nami kilka dni i widziałem, że ten chłopak ma papiery na granie. Pozyskując go Raków na pewno zrobił dobry interes, tą transakcją załatwił sobie co najmniej kilkanaście punktów w lidze i być może przepustkę do dalszej fazy Ligi Konferencji Europy.

Według nieoficjalnych danych zdobywca Pucharu Polski zapłacił za niego 400 tysięcy euro. Który z klubów zrobił zatem na tej transakcji lepszy interes?

– Myślę, że Raków. Zgoda, jest to dosyć duża kwota, ale Raków od iks czasu bije się o czołowe lokaty w lidze. Transfer Nowaka zwiększy siłę uderzeniową częstochowskiej drużyny, a to jest może nie gwarant, ale szansa na podniesienie poziomu drużyny. Górnik też nie powinien narzekać, bo latem stracił Gryszkiewicza, Wiśniewskiego, a przede wszystkim trenera Urbana. Pieniądze uzyskane ze sprzedaży Bartosza Nowaka trochę podreperują budżet zabrzan, który nie jest oszałamiający.

Dla mnie to chory układ, że w niedzielnym spotkaniu Górnika z Rakowem Nowak nie może zagrać. Skoro klub spod Jasnej Góry za niego zapłacił, to trener Marek Papszun powinien zadecydować, czy piłkarz wybiegnie na boisko, czy też będzie „przyspawany” do ławki rezerwowych, nikt inny! Podziela pan mój pogląd?

– W stu procentach! Nie rozumiem tej sytuacji, bo jakie to ma znaczenie, że Nowak przed kilkoma dniami grał jeszcze w Górniku? W szanujących się ligach taka rzecz jest nie do pomyślenia. W poniedziałek jesteś zawodnikiem jednej drużyny, a kilka dni później grasz przeciwko niej w meczu ligowym, czy pucharowym. To się nazywa zawodowstwo, a nie jakieś wydziwianie, kombinowanie jak koń pod górę. Zszedł z listy płac Górnika i to trener Papszun powinien decydować, czy zagra przeciwko zabrzanom, czy też znajdzie się na ławce rezerwowych lub na trybunach. Nie podoba mi się takie stosowanie sztucznych barier.

Prezes Zagłębia Sosnowiec wskazuje składowe udanego początku sezonu.

W sobotę prezes pierwszoligowca po raz pierwszy będzie zasiadał na stadionie przy ulicy Bukowej, pełniąc właśnie taką, a nie inną funkcję. – W tej roli na obiekcie w Katowicach jeszcze nie byłem – uśmiecha się Łukasz Girek, który nie ukrywa, że jest zbudowany postawą drużyny w pierwszych kolejkach nowego sezonu. – Zespół wszedł w sezon kapitalnie. Mamy siedem punktów w trzech meczach, z czego dwa rozegraliśmy na wyjeździe. Do tego mamy najwięcej strzelonych bramek. Takiego otwarcia sezonu po kilku słabych kampaniach potrzebowaliśmy – przyznaje prezes Zagłębia.

– Od razu jednak zaznaczę, że doskonale zdajemy sobie sprawę z faktu, że to dopiero początek – dodaje natychmiast. – Dlatego myślami nie wybiegamy daleko w przyszłość, ale interesuje nas tu i teraz, a konkretnie najbliższy mecz. Nie będziemy po trzech spotkaniach składać daleko idących deklaracji. Mamy w sobie sporo pokory. Wszystko będzie weryfikować boisko. Co byśmy nie powiedzieli, to i tak tylko słowa. Między innymi z tego powodu zrezygnowaliśmy z przedsezonowej konferencji. Stwierdziłem, że zamiast przemawiać zza stołu najlepiej będzie jak piłkarze przemówią swoją postawą na murawie. I jak na razie wychodzi im to całkiem dobrze – podkreśla prezes Zagłębia.

FAKT

Lindsay Rose coraz lepiej odnajduje się w Legii Warszawa.

Reprezentant Mauritiusa (ma podwójne obywatelstwo, rozegrał 32 mecze w młodzieżówkach Francji, gdzie się urodził) kocha naturę i zwierzęta. Wyraża to nawet w swojej diecie. Przeszedł na peskatarianizm – nie je mięsa, choć ryby i owoce morza już tak. – Podjąłem taką decyzję kilka lat temu. Powodem był mój syn, który kocha zwierzęta i nie chciał jeść mięsa. Żona też z tego zrezygnowała. Zacząłem czytać o dietetyce i tym, co jest najlepsze dla mojego organizmu. Od kiedy zrezygnowałem z mięsa, czuję się zdecydowanie lepiej. Jestem też silniejszy. W ogóle nie tęsknię za mięsnymi potrawami. Mam też satysfakcję z tego, że nie przykładam ręki do uboju zwierząt. Moim zdaniem ginie ich zdecydowanie za dużo. To, jak ludzkość obchodzi się ze zwierzętami, jest bardzo przykre – podkreśla Rose.

SUPER EXPRESS

Artur Wichniarek o kulisach transferu Roberta Lewandowskiego do Barcelony.

(…) – To przekazały media klubowe Bayernu, a w ślad za nimi pozostałe. Jak oceniasz po rozmowach z ludźmi w Niemczech związanymi bardziej czy mniej z piłką – zmieniła się ich opinia o Lewandowskim?

– Nic szczególnego nie usłyszałem, bo dzisiaj już nikogo nic w świecie piłki nie dziwi. Takie zachowania jak Lewandowskiego są na porządku dziennym i każdy podchodzi do tego w miarę na luzie, mając też na uwadze zasadę, że nie ma ludzi niezastąpionych. Opinie są różne. Ja od samego początku inaczej prowadziłbym te negocjacje o odejściu – w zaciszu gabinetów, bez wywoływania żadnych afer. Obóz Lewandowskiego poszedł w innym kierunku i doprowadził do finalizacji transferu, więc trzeba im pogratulować. Przecież Robert już kilka razy miał odejść do Realu, ale wtedy Uli Hoeness powiedział, że nie ma takiej opcji. Słowo „basta” powiedziane wówczas było konkretne, a „basta” wypowiedziane przez Kahna po ubiegłym sezonie było trochę inne, bo oznaczało koniec spekulacji na tamten moment, gdyż nie było oferty na poziomie 50 mln euro. Później to się zmieniło.

Jakub Myszor kontynuuje rodzinne tradycje w grze w piłkę.

Od pierwszej kolejki najwięcej pochwał w ekipie Pasów zbierają m.in. Karol Niemczycki w bramce, ale także Kamil Pestka, Michał Rakoczy, Patryk Makuch. Myszor, któremu dobre wiosenne występy otworzyły drogę do młodzieżowej reprezentacji Polski, jest wymieniany (niesłusznie) nieco rzadziej. W przeciwieństwie do Rakoczego czy Makucha gola w tym sezonie jeszcze nie zdobył, ale pierwszą asystę – tydzień temu, w spotkaniu z samą Legią – już na koncie ma. To zresztą… tradycja rodzinna. – Zawsze imponowało mi u taty, że na 10 piłek wrzucanych w pole karne dziewięć było dobrych i celnych, i stwarzało okazję do gola – mówił nam Myszor junior.

Wspominany przez niego tata to oczywiście Wojciech Myszor, ligowiec sprzed lat w barwach Ruchu Radzionków i Odry Wodzisław. Jego popisowym numerem był rajd wzdłuż linii bocznej i bardzo precyzyjna centra, wielokrotnie zamieniana na gole przez kolegów. Nic dziwnego, że syn osiągnięcia taty docenia, ale… – Ja jednak wolę strzelać bramki. Jak jest okazja, to zawsze staram się uderzać – tłumaczy Jakub Myszor.

Fot. Newspix

Najnowsze

Komentarze

11 komentarzy

Loading...