Reklama

PRASA. Nie tylko Kądzior zostaje. Piast odrzucił ofertę za Placha

redakcja

Autor:redakcja

29 lipca 2022, 09:18 • 14 min czytania 9 komentarzy

Piątkowa prasówka w ciekawy sposób wprowadza nas do nowej kolejki Ekstraklasy. 

PRASA. Nie tylko Kądzior zostaje. Piast odrzucił ofertę za Placha

PRZEGLĄD SPORTOWY

Przyjeżdżają, zdobywają mistrzostwo, zakładają koronę króla strzelców i ruszają w kolejną podróż. Moda na Hiszpanów w Ekstraklasie trwa nieustannie. W naszych klubach widzą w nich fachowców od asyst i goli. Kiedy wyjadą, zastępuje ich kolejna zmiana.

Dziś Hiszpanów w Ekstraklasie gra 18 lub 22, jeżeli doliczymy zawodników posiadających podwójne obywatelstwo: Maxime Domingueza (Miedź/Szwajcaria), Carlosa Julio Martineza (Miedź/Dominikana), Jeana Carlosa Silvę (Pogoń/Brazylia) i Javiera Hyjka (Śląsk/Polska). Na wyobraźnię kolejnych Hiszpanów ściągających nad Wisłę działają przykłady ich rodaków, którzy pograli w Ekstraklasie, wypromowali się i ruszyli zarabiać większe pieniądze, jak Dani Quintana, wspomniany Carlitos czy Jesus Jimenez. Zresztą nasze kluby zręcznie z tych argumentów korzystają w rozmowach z ich następcami. Przedstawiają Polskę jako kraj tranzytowy w możliwej drodze do lepszej ligi i zarobków.

Gerard Badia, który przez siedem i pół roku spędzonych w Gliwicach zauroczył kibiców Piasta, dodaje, co jeszcze przyciąga Hiszpanów do Polski. – U was można poczuć się piłkarzem i profesjonalistą – podsumowuje. Co to znaczy? Do Polski przyjeżdżają piłkarze z niższych lig hiszpańskich, dla większości z nich marzenie o grze w LaLidze pozostaje właśnie… marzeniem. Wyjazd do naszego kraju pozwala im spełnić sen o grze na nowoczesnych stadionach, z żywiołowymi kibicami i zainteresowaniem mediów dużo większym niż gdzieś na peryferiach futbolu hiszpańskiego. Badia też stamtąd przyjechał, a w Polsce przeżył niezapomniane chwile związane ze świętowaniem mistrzostwa kraju, miał też okazję zagrać w eliminacjach Ligi Mistrzów. Po triumfie z Piastem odzywali się do niego dziennikarze z największych katalońskich telewizji czy Radia Marca zaciekawieni zawodnikiem, który wygrał ligę w dalekiej Polsce.

Reklama

Rozmowa z Jarosławem Bieniukiem przy okazji meczu Widzew – Lechia. Z jednym i drugim klubem jest mocno związany.

Jakub Treć: Jakie wspomnienia wywołuje w panu Widzew Łódź?

Jarosław Bieniuk (były piłkarz Widzewa Łódź i Lechii Gdańsk): Bardzo pozytywne. Przede wszystkim był to okres po długim pobycie w Amice Wronki i kilku innych klubach. Jednak trafiając do Widzewa, zobaczyłem, że jest to klub, który ma za sobą olbrzymie sukcesy i zaplecze kibicowskie. Pierwszy raz się spotkałem z czymś takim, że klub ma fanów z trzech pokoleń. Pierwsze wychowało się na meczach Józefa Młynarczyka i Zbigniewa Bońka, gdzie klub świętował największe sukcesy. Moi znajomi, poznani w Łodzi opowiadali, że w tamtych czasach pan, który jeździł na taksówce, wydawał ostatnie pieniądze na bilety. Inny pan oddawał część renty, żeby pomagać klubowi. Druga grupa zaczęła kibicować Widzewowi w latach 90. Nazywam ich ekipą Marka Citki, bo nie da się ukryć, że panowała wówczas „Citkomania”. To są ludzie w moim wieku, którzy cały czas interesują się losami Widzewa. Niesamowita energia płynie z trybun. To kibice pomogli wygrzebać się drużynie z niższych lig i awansować do Ekstraklasy. Zawsze mam w pamięci duże wsparcie i energię, jaką dają fani Widzewa.

Dla pana pewnie frekwencja na meczach Widzewa nie jest żadnym zaskoczeniem, skoro widział to zainteresowanie od środka. Bez względu na okoliczności i poziom rozgrywkowy, w tej części Łodzi stadion wypełnia się do ostatniego krzesełka. Można mówić o fenomenie?

Tak, jest to niewątpliwie fenomen i trzeba to Widzewowi oddać. W Polsce zresztą nie tylko tu funkcjonuje podział na ultrasów, chuliganów i normalnych kibiców. Dwie pierwsze grupy zazwyczaj są na stadionie niezależnie od okoliczności, z trzecią grupą bywa różnie, często zależy to od wyników. W Widzewie jest inaczej, normalnych kibiców jest najwięcej. Myślę, że gdyby stadion miał pojemność 25 tysięcy, to także bez problemu by się zapełnił. Właśnie dlatego, że tych „zwyczajnych” kibiców nie brakuje.

Choćby z tego względu dobrze, że Widzew wrócił do Ekstraklasy, bo może drużyna Janusza Niedźwiedzia i jej mecze zainspirują resztę kibiców w kraju do przyjścia na stadion. Niestety wydaje się, że fani większości klubów są kapryśni. Jak to wyglądało, gdy pan grał w Widzewie?

Oczywiście też byli czasami kapryśni. Pamiętam, że gdy byliśmy na 6-8 miejscu w Ekstraklasie, to frekwencja była niższa, niż graliśmy o awans w I lidze. Wygrywaliśmy mecz za meczem i często na trybunach był komplet, a w Ekstraklasie euforia wyraźnie spadła, co przełożyło się na frekwencję. Zobaczymy, jak będzie tym razem. Oby Widzew się utrzymał, a być może powalczył o coś więcej. Trzeba jednak pamiętać, że teraz obiekt jest nowoczesny, wszystkie trybuny pod dachem, więc jest inny komfort. Nie wiem, co by się musiało stać, żeby stadion nie był zapełniony.

Mając zaledwie 17 lat, Filip Marchwiński został okrzyknięty jednym z największych talentów polskiej piłki. Od jego pięknej bramki w meczu z Legią minęły ponad trzy lata. Dziś młody piłkarz walczy o to, by wrócić do futbolu na wysokim poziomie.

Ścieżka wydawała się sprawdzona i optymalna, w końcu sami szefowie Lecha obliczali, że 95 procent chłopców, którzy wyjeżdżają w wieku 16–17 lat z Polski, traci szansę na poważną karierę. Wszystko wyglądało pięknie. Może zbyt pięknie, bo w pewnym momencie coś się zacięło. – Trudno powiedzieć, dlaczego tak się stało. Niektórzy rozwijają się szybciej, inni wolniej. Na pewno nie pomogła ogromna presja – uważa Żuraw.

Nie ma wątpliwości, że sam zawodnik od razu bardzo wysoko zawiesił sobie poprzeczkę. Od tej pory każde jego kopnięcie piłki było oceniane, a wybredna poznańska publiczność dołożyła swoją cegiełkę, krytykując go bardzo mocno po nieudanych próbach, jakby miał lat 35 i odcinał kupony od kariery, a nie dopiero ją zaczynał i potrzebował zrozumienia dla wahań formy charakterystycznych u nastolatków. Nie reagował też klub, nie bronił chłopaka, nie tłumaczył, że potrzebuje on czasu, co ze szkoleniowego punktu widzenia było niezrozumiałe. Zamiast grać więcej i więcej, zawodnik grał coraz mniej. W poprzednim sezonie wchodził tylko na ostatnie minuty. – Na pewno miał na to wpływ rozwój zespołu. Do Lecha przychodzili coraz drożsi i co za tym idzie – coraz lepsi zawodnicy. W momencie gdy Jakub Kamiński został podstawowym młodzieżowcem, w drużynie grali po prostu najlepsi – rozkłada ręce Żuraw.

Rozmowa z prezesem Wisły Płock, Tomaszem Marcem.

JAROSŁAW KOLIŃSKI: Przyjechałem, żeby zobaczyć, jak wygląda prezes lidera Ekstraklasy. I wygląda na uśmiechniętego.

TOMASZ MARZEC (PREZES WISŁY PŁOCK): Uśmiech po takim początku sezonu musi być. Co dla mnie najważniejsze – te dwa zwycięstwa nie były przypadkowe. Już od dawna powtarzaliśmy, że naszym celem jest, by Wisłę dało i chciało się oglądać. Styl gry miał być inny niż przez wiele naszych poprzednich sezonów w Ekstraklasie. Widać teraz, jaki potencjał jest w tym zespole, ale oczywiście nikt z nas nie chodzi z głową w chmurach, bo nie chcemy płakać za trzydzieści kolejek. Patrząc realnie, naszym celem w tym sezonie jest miejsce w górnej ósemce.

Dużą rolę w tych wynikach odegrał trener Pavol Staňo. Gdyby miał pan wskazać jedną cechę, za którą szczególnie go pan ceni, co by to było?

A mogę dwie?

Proszę.

Pracowitość i szczerość.

Czyli nie wszyscy trenerzy są pracowici i szczerzy?

Nie chodzi mi o porównania z innymi. Podoba mi się, że trener patrzy nie tylko na najbliższy mecz, ale interesuje go, co będzie za tydzień, dwa, za miesiąc. Sztab szkoleniowy praktycznie od rana do wieczora przesiaduje w klubie i pracuje. Chce mieć wszystko pod kontrolą. Członkowie sztabu, gdy tylko mają chwilę, pojawiają się na meczach akademii i rezerw. Pavol Staňo zagląda także na trening akademii, dzieli się swoją wiedzą z innymi trenerami. To jest budowanie tożsamości klubu. Widzę też, że wobec zawodników jest szczery i otwarty. Zbudował zespół, który sobie ufa.

Może wreszcie to będzie trener, który popracuje w Płocku dłużej? Bo w ostatnich latach Wisła dość często zmieniała szkoleniowców.

Nie ukrywam, że już po pierwszej rozmowie z nim ja i dyrektor sportowy Paweł Magdoń poczuliśmy, że nadajemy na tych samych falach. Dlatego nie zaproponowaliśmy trenerowi rocznej umowy z opcją przedłużenia, a od razu kontrakt do końca sezonu 2023/24. To pokazuje, że wiążemy z nim duże nadzieje. Jednocześnie, patrząc na pracę Staňo, zdajemy sobie sprawę, że może on bardzo szybko wypromować się do innego klubu lub np. reprezentacji Słowacji. Tego obawiam się bardziej niż utraty zaufania do niego. Ale oczywiście nie zamierzam teraz zawracać sobie tym głowy. Na tę chwilę mogę powiedzieć, że chciałbym, aby Staňo był naszym trenerem na lata. W końcówce poprzedniego sezonu przeżywaliśmy trudniejszy moment. Przegraliśmy trzy mecze z rzędu, ale szkoleniowiec wyszedł z tego „kryzysiku”, zmieniając treningi i w ostatnim meczu, ze Stalą Mielec (3:0), zagraliśmy jak z nut, co dało nam 6. miejsce w tabeli. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że dokonaliśmy dobrego wyboru, bo Staňo potrafi wyciągać wnioski ze swojej pracy.

Dyrektor sportowy Piasta, Bogdan Wilk o aktualnej sytuacji w klubie.

Mecz 2. kolejki z Rakowem mieliście przełożony. Dodatkowy czas potraktowaliście jako przedłużenie okresu przygotowawczego?

Niezupełnie. Dzięki temu wrócić może Damian Kądzior, który miał kontuzję. Te dwa tygodnie pomogą mu dojść pełnej dyspozycji.

Tylko czy Kądzior będzie nadal piłkarzem Piasta, skoro chce go Lech Poznań?

Odpowiedzieliśmy na oferty, uważając, że są za niskie. Nowych nie było i na tę chwilę Damian zostaje z nami.

Z kolei bramkarz František Plach miał odejść do Slovana Bratysława.

Też dostaliśmy propozycję, ale uznaliśmy, że jest za niska i taką przekazaliśmy odpowiedź. Jak w przypadku Damiana, teraz nie ma dla nas tematu. Franek zagrał z Jagiellonią i jest naszym piłkarzem.

To że odrzucacie oferty Lecha czy Slovana świadczy o tym, że czujecie się już dość mocnym klubem?

Pewnie coś w tym jest, ale nie jesteśmy bufonami. Pozostajemy skromni, nikt z nas nie deklaruje, że jesteśmy najlepsi. Jednak zbudowaliśmy pewną markę i mieliśmy prawo ocenić, że oferty za tak klasowych zawodników jak Franek i Damian są za niskie.

Dziś łatwiej jest namówić piłkarza na grę w Piaście niż kilka sezonów temu?

Tak, przecież jeśli zawodnik dostaje sygnał, że jesteśmy nim zainteresowani, od razu sprawdza, co to za klub. Polski nas zna, a cudzoziemiec poczyta o Piaście, podzwoni po znajomych, popyta, czy jesteśmy stabilni i wiarygodni. A u nas nie ma poślizgów. Może nie jest najwięcej, ale na czas. Do tego jeśli zobaczy, że niedawno byliśmy mistrzem, zajmujemy miejsca w czołówce, graliśmy w pucharach – bierze to pod uwagę. Patrzy też na to, że nie grają u nas zawodnicy anonimowi. Są Kądzior, Wilczek, Czerwiński, dopiero co był Świerczok. Liczy się też, że w Piaście można się wypromować. Valencia odszedł do Anglii, Dziczek do Lazio, Parzyszek do Frosinone. To powoduje, że zawodnik wie, iż Piast nie jest byle jakim klubem.

Chwila z… Dawidem Szulczkiem.

IZABELA KOPROWIAK: Lubi pan obalać mity?

DAWID SZULCZEK: Nie koncentruję się na tym. Jeśli tak się dzieje, to przypadkowo.

Jednym z takich mitów jest przeświadczenie, że w Ekstraklasie nie ma miejsca dla młodych trenerów.

Trend na młodość przychodzi do nas z Zachodu. Już kilka lat temu wiedzieliśmy to w Bundeslidze i nie mam na myśli jedynie Juliana Nagelsmanna. Pracuje tam wielu trenerów między 30. a 40. rokiem życia. W Polsce też idziemy w tym kierunku, chociaż moim zdaniem wiek i doświadczenie nie świadczą o umiejętnościach. Najważniejsza jest merytoryka.

Szklane sufity stawiamy sami?

Patrzę w górę i nie widzę szklanego sufitu, ograniczeń.

Ograniczenia to wymówka ludzi słabych?

Skoro Robert Lewandowski trafia do Barcelony, jest najlepszym napastnikiem na świecie, to znaczy, że nie ma rzeczy niemożliwych, że szklany sufit jest tylko w naszych głowach. Dziś żaden trener z Polski nie pracuje w renomowanym zagranicznym klubie, ale za jakiś czas może się to zmienić. Nie muszę to być ja, ale dlaczego nie miałby to być Łukasz Piszczek? Czy za 10 lat nie może prowadzić Borussii Dortmund? Skoro możemy latać na Księżyc, jeśli kiedyś ktoś wynalazł żarówkę, telefon, to nie ma czegoś takiego jak ograniczenia nie do przeskoczenia.

Warta pozwala ludziom działać?

Zdecydowanie tak. Wzięli mnie z drugiej ligi w ciemno, może usłyszeli kilka opinii, ale dali mi dużą swobodę.

Warta to wyjątek czy pokazuje trend, w którym zmierza nasza piłka?

Częściowo go obrazuje, ale jest też do tej sytuacji zmuszona. Z racji ograniczonych środków finansowych wiele osób, które mają popularne nazwisko, nie chce tu pracować. Przychodzą więc ludzie, którzy nie są jeszcze znani albo chcą się odbudować. Tak samo jest z piłkarzami, tak samo z trenerami, ludźmi wokół klubu.

Komfort rozleniwia, trudne sytuacje rozwijają?

Częściowo tak. Dlatego od momentu, w którym kończył się poprzedni sezon, dużo mówiłem o tym, że jak najszybciej potrzebujemy nowych zawodników. Nie chciałem, abyśmy utknęli w strefie komfortu, bo wtedy zderzenie z rzeczywistością może być bolesne.

SPORT

Od kilku sezonów ważnym piłkarzom gliwickiego zespołu przytrafiają się poważne urazy, co stanowi spory problem dla sztabu szkoleniowego i ma wpływ na wyniki. Czy brak Tomasa Huka negatywnie odbije się jesienią na defensywie Piasta?

Reklama

Przyjęło się, że Piast jesienią gorzej gra niż wiosną. Trzeba jednak pochylić się nad tym, co było tego przyczyną w każdym sezonie. – Raz straciliśmy Kubę Świerczoka z powodu urazu, kontuzji swego czasu nabawił się Kuba Czerwiński – przypomniał szkoleniowiec śląskiej drużyny. W poprzednich sezonach trener Waldemar Fornalik przez pewien okres nie mógł liczyć na liderów drużyny. W sezonie 2019/20 na prawie pół roku wypadł Jakub Czerwiński, też obrońca i ważna osoba w szatni. Momentalnie brak „ministra obrony” miał wpływ na postawę zespołu i notowane wyniki. Tyle, ile „Czerwo” znaczył dla defensywy, tyle w kolejnym sezonie dla ofensywy znaczył Jakub Świerczok. Albo i więcej. Dwa miesiące bez „Świeżego” miały ogromny wpływ na skuteczność pod bramką rywali. Powrót snajpera momentalnie odmienił oblicze ataku Piasta. Świerczok niejako wziął na plecy zespół z Okrzei i poprowadził drużynę do czołowego miejsce w lidze.

Rozmowa z komentatorem Canal+ Rafałem Dębińskim, w przeszłości piłkarzem m.in. Lublinianki, Legii Warszawa i ŁKS Łódź.

Największe zaskoczenie początku rozgrywek?

– Na razie trudno powiedzieć, bo przecież za nami ledwie dwie kolejki – i to jeszcze takie niepełne. Mamy kilka drużyn, które rozegrały dopiero po jednym spotkaniu, ale na pewno zaskoczeniem jest to, że Stal Mielec – mimo tylu zmian – pokazuje taką samą twarz, jak w poprzednim sezonie. To zespół skazywany na pożarcie, na spadek, z którego odeszła masa piłkarzy, a trener Adam Majewski pokazuje, że potrafi sobie z tym wszystkim poradzić. Dużo zmian, jeśli chodzi o grę, jest w Śląsku Wrocław – i dużo pozytywów, podobnie jak w przypadku Widzewa. Nie chodzi nawet o wyniki, a o grę, bo w obu meczach łodzianie pokazali wiele dobrego. To taki beniaminek, na którego czekaliśmy. Chce grać piłkę ofensywną, kreatywną i współgra to z wynikiem.

Nie wymienił pan Wisły Płock, która po dwóch kolejkach otwiera ligową tabelę, a teraz czeka ją spotkanie z mistrzem Polski Lechem. Dlaczego?

– Nie wymieniłem Wisły, bo taką widzieliśmy już pod koniec poprzedniego sezonu. Już wtedy było widać zmianę w sposobie jej gry. Duża intensywność, dużo biegania, wiele sprintów i chęć gry do przodu. To taka pozytywna kontynuacja tego co już było, więc nie jest to dla mnie jakaś niespodzianka. Natomiast wynik jest trochę lepszy niż gra, bo przykładowo, w pierwszym meczu z Lechią, to gdańszczanie mieli początkowo więcej z gry, No, ale to Wisła strzelała bramki. To zespół, który może być w czołówce, ale czy na europejskie puchary? Tego nie wiem, ale na pewno to drużyna, która jest w stanie uplasować się w granicach 4-6 miejsca. Mam nadzieję, że drużyna trenera Pavola Stano podtrzyma tę dobrą serię i grę, bo przecież występuje tam wielu Polaków w wyjściowym składzie. To pozytyw.

FAKT

Robert Lewandowski do dwunastego roku życia uprawiał też inne dyscypliny sportu, na przykład biegi przełajowe.

Lewandowskiemu na biegowych trasach szło na tyle dobrze, że jego tata Krzysztof (†49 l.) w pewnym momencie chciał, by syn zamiast gry w piłkę uprawiał właśnie tę dyscyplinę sportu. – Rozmawialiśmy na ten temat. Powiedziałem Krzyśkowi, że do futbolu Robert ma jeszcze większą smykałkę niż do biegania i lepiej ganiać za piłką niż przed siebie – wspomina Śledź.

Najważniejsze dla rodziców „Lewego” było jednak zdanie syna. A to było jasne od początku. Choć mały Robert chętnie rwał się do każdego sportu, to tylko jeden tak naprawdę się liczył. – Pamiętam, jak kiedyś Lewandowscy przyszli do mnie na konsultację. Siedzieliśmy w pokoju, piliśmy kawę, a „Lewy” w tym czasie przez półtorej godziny tłukł piłką o ścianę domu. Nie potrzebował wiele, by zrobić sobie dodatkowy trening. Najważniejsze, żeby tylko można było kopać – zdradza Śledź. – A jak akurat nie grał, nie biegał albo nie uprawiał innego sportu, to często rozkręcał na podwórku motor. Lubił to robić i ta pasja też została mu do dziś – dodaje.

Henryk Kasperczak o transferze Mateusza Wieteski do Clermont.

FAKT: Nie dziwi pana to, że Mateusz Wieteska zamienił Legię na Clermont, które ledwie utrzymało się w lidze?

Henryk Kasperczak: – Absolutnie nie! Polską i francuską ligę dzieli przepaść! Transfer z ekstraklasy do Ligue 1 zawsze będzie oznaczał sportowy awans. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Uważam, że jedyną stroną, która w tej transakcji ma czego żałować jest Legia. Warszawski klub stracił w miarę młodego, a już bardzo doświadczonego obrońcę i kapitana zespołu. Dla Wieteski Clermont Foot to strzał w dziesiątkę! Mimo niskiej pozycji w tabeli w poprzednich rozgrywkach, klub ma klasę. W nowej ekipie Mateusz na pewno stanie się lepszym piłkarzem. Będzie mógł rozwijać się w zespole z ambicjami, ale bez wielkiej presji, jaka towarzyszy innym drużynom w lidze francuskiej.

SUPER EXPRESS

Paweł Wszołek imponuje formą na początku sezonu. Chwali go Marek Jóźwiak.

Były kadrowicz zwraca uwagę na atuty pomocnika Legii. – Jakość piłkarska jest u niego na dobrym poziomie – stwierdza. – To jest zawodnik, który opiera grę na przygotowaniu fizycznym. Bazuje na szybkości i dynamice. I on to wszystko świetnie pokazuje. Do tego dodaje takie walory, jak: siła, doświadczenie, ruch bez piłki i zaangażowanie. Pewność siebie to być może klucz do jego jeszcze lepszej gry – przekonuje Jóźwiak.

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Polecane

Grają o mistrzostwo w szkolnej hali. ”Słyszę to od 10 lat. To musi się zmienić”

Jakub Radomski
2
Grają o mistrzostwo w szkolnej hali. ”Słyszę to od 10 lat. To musi się zmienić”

Komentarze

9 komentarzy

Loading...