Reklama

Dziekanowski zmienia zdanie ws. młodzieżowca w Ekstraklasie. „Nie ma sensu zmuszać”

redakcja

Autor:redakcja

02 maja 2022, 09:00 • 11 min czytania 2 komentarze

Poniedziałkowa prasa to rzecz jasna wstęp do finału Pucharu Polski. 

Dziekanowski zmienia zdanie ws. młodzieżowca w Ekstraklasie. „Nie ma sensu zmuszać”

PRZEGLĄD SPORTOWY

Te drużyny od dłuższego czasu rywalizują o mistrzostwo, a dziś powalczą o Puchar Polski. Przed nami starcie Rakowa Częstochowa z Lechem Poznań.

Przed rokiem w decydującym starciu Raków pokonał w Lublinie Arkę Gdynia 2:1. W bieżących rozgrywkach awans do finału zapewniła drużynie z Częstochowy wygrana na własnym stadionie z Legią Warszawa na początku kwietnia. Zwycięstwo 1:0 po trafieniu Mateusza Wdowiaka było z pewnych względów symboliczne, bowiem trzy lata wcześniej Raków eliminował Legię w tych rozgrywkach jeszcze jako przedstawiciel I ligi. Wtedy mówiono o gigantycznej sensacji. Teraz wszyscy taki rezultat przyjęli ze spokojem, ponieważ od 2019 roku dużo się zmieniło.

To prawda. Widać to nawet patrząc na nasz budynek klubowy. Gdy przed trzema laty ogrywaliśmy u siebie Legię, to po meczu w sali konferencyjnej siedzieliśmy przy dwóch krzesełkach i podniszczonym stoliku. Obecnie wygląda to już zdecydowanie inaczej. Cały Raków się rozwija. Oczywiście na miarę swoich możliwości, bo klub pewnych rzeczy nie zdoła zrobić sam bez wsparcia innych podmiotów. Ja mogę mówić przede wszystkim o drużynie. Na przestrzeni tych trzech lat dokonywał się systematyczny rozwój wielu zawodników, bo spora grupa graczy jest z nami od tamtego momentu. Chodzi m.in. o Andrzeja Niewulisa, Tomaša Petraška czy Patryka Kuna. Idziemy do przodu i bardzo się z tego cieszę, gdyż to widać na boisku. Dożyliśmy czasów, gdy jesteśmy w stanie zdominować Legię i odnieść nad nią zwycięstwo nie podlegające dyskusji. Drugi z rzędu awans do finału krajowego pucharu to dla nas wielka sprawa! – powiedział nam Papszun, którego nazwisko w Częstochowie skandowali fani Legii. Być może kibice w stolicy chcieliby, żeby trener Rakowa w przyszłości przejął warszawski zespół. Na razie jednak 47-letni szkoleniowiec ma inne sprawy na głowie. Jego myśli krążą przede wszystkim wokół dzisiejszego finału, w którym postara się przechytrzyć byłego szkoleniowca Legii.

Reklama

Rozmowa z Markiem Papszunem przed finałem PP.

Wielu zawodników trafiło do Rakowa z niższych lig, również ci zagraniczni. Dziś niektórzy są powoływani do narodowych reprezentacji. Ma pan dużą satysfakcję, że tak zbudował ich pozycję?

Oczywiście. Przede wszystkim cieszy mnie rozwój zawodników. Wyniki zespołu to realizacja celów, ale postęp piłkarzy pokazuje, że w swojej pracy nie idę po trupach do celu. Mówiąc brutalnie, nie wyciskam zawodników jak cytrynę i nie mówię „wynocha”. Stawiamy na ich rozwój, ale jak wspominałem, oczywiście nie wszystkim pasuje taki sposób pracy. Niektórzy nie chcą się poświęcić w 100 procentach, bo tego wymagam, i odchodzą. Ci, którzy zaufali naszym metodom pracy, korzystają. Jest ich naprawdę wielu – obecnie w Rakowie nie ma zawodnika, który by nie poczynił postępu. Dotyczy to zarówno tych, którzy są z nami dłużej, jak i tych, którzy przyszli niedawno.

W 2017 roku awansował pan z Rakowem do I ligi, w 2019 do ekstraklasy, a w 2021 sięgnął po wicemistrzostwo i Puchar Polski. Jak pan to robi, że co dwa lata odnosi spektakularny sukces?

Metoda jest w stałym postępie. Stale się wzmacniamy, otaczamy coraz większą liczbą fachowców. Pion sportowy, sztab szkoleniowy, drużynę tworzą ludzie na najwyższym poziomie. To klucz do sukcesu. Jeśli chcesz osiągać coraz lepsze wyniki, musisz mieć coraz lepszych ludzi, którzy też muszą chcieć się rozwijać w swojej pracy. To istotne, bez tego nie ma żadnych szans na powodzenie. Wiedziałem to od zawsze, rozumiałem, że tak po prostu musi być. Nie wiem, czemu rozstania z pewnymi osobami wywołują takie zdziwienie. W firmach zmiany są częste i nikt nie odbiera ich negatywnie. W piłce utarło się, że za zmianami stoją jakieś nieporozumienia, konflikty. To tak nie działa. Czasem dochodzi do sytuacji, że są nieporozumienia pozasportowe, ale większość decyzji związanych jest jednak z kompetencjami. Dotyczy to piłkarzy, trenerów i ludzi, którzy odpowiadają za kwestie medyczne albo organizacyjne w klubie. Wszyscy są poddawani takim samym działaniom, czyli ocenie pracy. Jeżeli klub jest z kogoś zadowolony, to staramy się go zatrzymać. Jeżeli nie, to po prostu się rozchodzimy. Nie ma sensu doszukiwać się drugiego dna.

Reklama

Jak Lech i Raków wypadają w bezpośrednim porównaniu? Co różni Piotra Rutkowskiego od Michała Świerczewskiego? Dlaczego sztab Rakowa nie może naradzać się za zamkniętymi drzwiami?

Chwytliwych sloganów nie usłyszymy od Świerczewskiego, choć miałby do nich prawo. Przeprowadził klub z II-ligowych odmętów do ekstraklasy, zeszły sezon skończył jako wicemistrz Polski i zdobywca Pucharu, dzięki czemu mógł zadebiutować w rozgrywkach europejskich. W „Prześwietleniu” Świerczewski klarował, że szuka czynnika, który pozwoli Rakowowi się wyróżniać. – Chcielibyśmy, żeby to była ofensywna piłka. Atrakcyjna dla kibiców, oparta na dyscyplinie i zrównoważona. Bez szaleństwa, że na pierwszym miejscu jest atak i robimy to bezmyślnie. Musi być dopasowana do naszych możliwości i potencjału przeciwnika. Chcemy dominować i zapewniać kibicom dużo emocji. Zamierzamy wyróżniać się konsekwencją, pracą, pasją i stawianiem na młodych. Nie mówię tylko o drużynie, ale o całym klubie i zatrudnianiu młodych, ambitnych osób. Pasjonatów chcących się rozwijać i pracować w przyjaznym zespole, gdzie na pierwszym miejscu jest pasja, a niekoniecznie pieniądze.

Dziś może już mniej, ale wcześniej Świerczewskiego interesowały najdrobniejsze szczegóły związane z funkcjonowaniem Rakowa. Akceptował choćby menu na klubową imprezę czy dopytywał o rozstawianie krzeseł na sali. „Szczególarz” – powiedziałby o nim Henryk Kwinto, bohater filmu „Vabank”. W klubie komentują, że Świerczewski to perfekcjonista. Może to właśnie ten jego perfekcjonizm pcha Raków do przodu i pozwala na kolejne kroki. Świerczewski był i prezesem, ale w końcu zdecydował się kierować klubem z pozycji właściciela. Do ekstraklasy Raków awansował z Wojciechem Cyganem jako prezesem i z nim na stanowisku świętował swoje stulecie. Dziś Cygan jest przewodniczącym Rady Nadzorczej Rakowa. Z codziennych obowiązków zrezygnował, gdy poczuł, że będą trudne do pogodzenia z nowymi powinnościami, które ma od sierpnia. To wtedy został wiceprezesem PZPN ds. piłki profesjonalnej. Prezesem Rakowa został Adam Krawczak, nową twarzą w klubie jest dyrektor sportowy Robert Graf, którego wykupiono z Warty Poznań.

Dyrektor sportowy ŁKS Krzysztof Przytuła nie ma ostatnio dobrej passy. Możliwe, że jego czas przy alei Unii dobiega końca.

Najbardziej uwierają transfery. O większości z nich decydował Przytuła, pilotujący transakcję od A do Z. Bo tak działa. Niby ufa swoim współpracownikom, ale 43-latek każdego sprowadzanego do Łodzi piłkarza musi obejrzeć osobiście przynajmniej kilka razy. Z każdym chce porozmawiać i ocenić, czy będzie pasował do zespołu. Teoretycznie powinno się takie zachowanie rozpatrywać jako zaletę, w praktyce, przy tak dużej liczbie obowiązków, to wada. Przytuła zwyczajnie nie jest w stanie zapanować nad wszystkim, bo brakuje mu czasu. Mimo tego z uporem maniaka próbuje. I to go gubi. Tym bardziej, że w ostatnich latach pokazał, że kompletnie nie radzi sobie ze sprowadzaniem piłkarzy, którzy mają być wzmocnieniem na już. Nawet Pirulo, dziś najważniejszy gracz ŁKS, nie błyszczał przy alei Unii od razu. – Przytuła potrafi dostrzec potencjał, który można rozwinąć. I w takich transferach jest mocny. Ale z, nazwijmy to, gotowymi zawodnikami, ma spory problem – mówi anonimowo jeden z piłkarskich agentów.

Coraz więcej wskazuje na to, że więcej wzmocnień dla Łódzkiego Klubu Sportowego Przytuła nie zrobi. Szefowie klubu zauważyli, że od jakiegoś czasu jest wypalony. W ostatnich latach poświecił dla klubu wiele, pracując po kilkanaście godzin dziennie i dziś zbiera tego żniwo. Podobno sam dyrektor sportowy chciał już zrezygnować ze swojej funkcji, ale o dokończenie sezonu poprosił go Salski. Później nastąpi pożegnanie.

Janusz Niedźwiedź, trener Widzewa Łódź ma prawie wszystko, by być jednym z najlepszych w kraju. Prawie robi jednak różnicę.

Rzecz dzieje się w Rzeszowie. Stal świetnie zaczęła sezon i jako beniaminek drugiej ligi walczy o miejsce w czubie tabeli. Atmosfera w zespole jest wyśmienita, a jeden z zawodników ma jeszcze jeden, prywatny, powód do radości. Lada dzień ma mu się urodzić dziecko. Wszystko jest już załatwione, torba spakowana, lekarz wyznaczył już termin cesarskiego cięcia, pozostaje tylko poprosić o wolne w klubie. Pierwsza rozmowa z trenerem przebiega szybko i gładko. Niedźwiedź nie widzi problemów i daje piłkarzowi zgodę na opuszczenie treningu. Ale dla pewności gracz przypomina się dwa dni przed wyznaczonym terminem.

 – Trenerze, we wtorek nie będzie mnie na zajęciach, mamy cesarskie cięcie.

Zapada chwila ciszy, szkoleniowiec patrzy na piłkarza i całkiem serio pyta: – Słuchaj, a nie możecie tego przełożyć? Mamy ważny trening.

Być może trener Widzewa nie zaliczyłby tak szybkiego skoku w trenerskiej karierze, gdyby bez reszty nie poświęcił się pracy. Bo jeśli ktoś kieruje pod jego adresem jakiekolwiek zarzuty, to tylko te dotyczące zarządzania grupą. O prowadzonych przez niego treningach, czy przygotowaniu taktycznym, słyszymy tylko pochwały. – Fanatyk. Tak go określałem – mówi Bartosz Kieliba, piłkarz Warty Poznań, który pracował z obecnym szkoleniowcem RTS lata temu w Jarocie Jarocin. – To trener, przy którym można się rozwinąć. Stara się nauczyć dobrych nawyków, dlatego dużą wagę przywiązuje do takich rzeczy, jak nieukierunkowywanie się przyjęciem, ułożenie ciała, czy to, by zawsze podawać do odpowiedniej nogi – to już Maciej Kowalski-Haberek, obecnie piłkarz Podbeskidzia Bielsko-Biała, a w poprzednim sezonie gracz Górnika Polkowice, gdzie współpracował z Niedźwiedziem.

Dariusz Dziekanowski na początku był zwolennikiem przepisu o młodzieżowcu w Ekstraklasie. Dziś już nie jest.

Niestety, z przykrością zauważam że tam, gdzie nie ma chęci, warunków, ani środków na pracę z młodzieżą, przepis ten nic nie zmienił. Tak samo jak tam, gdzie chęci niby są, ale tylko pozornie, zastosowano głównie wybieg ze sprowadzeniem młodego piłkarza. Ta potrzeba zrodziła zaś nową patologię – ceny młodych, tych lekko wyróżniających się zawodników poszybowały w kosmos. I są one wielce nieadekwatne do jakości tychże piłkarzy. Wreszcie tam, gdzie postawiono na taki model biznesowy, że pracujemy z młodzieżą i transfery tych wyprodukowanych zawodników są mocnym filarem budżetu klubu, konieczność wystawiania jednego młodzieżowca nie jest żadnym problemem, przepis nic tu nie zmienia. Doceniam intencje Zbyszka, tym bardziej, że on sam raczej nie może powiedzieć o sobie, że jako piłkarz był „produktem” jakiejś akademii. Miał wielki talent, miał ogromną determinację i głównie dlatego tak daleko zaszedł. Dziwię się jednak, że wciąż nikt nie dostrzega lub nie chce dostrzec, że ten przepis niewiele wniósł do naszej ligowej rzeczywistości. Gołym okiem widać bowiem, że na tle przeciętnego poziomu polskiej ekstraklasy, młodzież wcale się tutaj nie wyróżnia i trudno dostrzec jakiś talent. Po co więc zmuszać do stawiania na produkt niepełnowartościowy?

SPORT

Raków Częstochowa w finale Pucharu Polski zagra po raz trzeci.

Historia rywalizacji częstochowian o to trofeum sięga drugiej połowy lat 60. Wówczas, jako trzecioligowiec, rywalizowali z Wisłą Kraków. Podopieczni Jerzego Wrzosa przegrali z „Białą gwiazdą”. Kolejny finał Rakowa był już zwycięski. 55 lat po pierwszej decydującej batalii częstochowianie mogą na trwałe zapisać się w historii Pucharu Polski.

Raków swój pierwszy finał rozegrał 7 lipca 1967 roku. Częstochowianie nie byli faworytami rozgrywek. Mimo to w półfinale odprawili Odrę Opole, która właśnie świętowała awans do najwyższej klasy rozgrywkowej. Na stadion Błękitnych Kielce wybiegły jedenastki Rakowa i ekstraklasowej Wisły Kraków. Rywalizacja była niezwykle zacięta. Mimo sytuacji dla obu zespołów podstawowy czas gry kończyły z zerowym dorobkiem bramkowym. Częstochowianie w dogrywce mieli duże kłopoty. Na boisku pozostawał Witold Synoradzki, który grał z urazem kolana. Ostatecznie „Biała gwiazda” strzeliła dwie bramki i mogła cieszyć się ze swojego drugiego Pucharu Polski.

SUPER EXPRESS

Jest coś, czego Jakub Kamiński zazdrości Iviemu Lopezowi.

„Super Express”: –Poprzedni finał Pucharu Polski z udziałem Lecha miał miejsce w 2017 r. Poznaniacy przegrali z Arką. Miałeś wówczas 15 lat i…

Jakub Kamiński: – …i pewnie siedziałem w internacie we Wronkach, ściskając kciuki za Kolejorza. Nie było mnie wtedy na trybunach Stadionu Narodowego. W poniedziałek na widowni będą kibice i Lecha, i Rakowa. Szykuje się więc piękne widowisko. A jeszcze piękniejsze będzie, jeśli wygramy, na co mocno liczę.

– Piłkarska Polska tej wiosny zachwyca się Ivi Lopezem. To zawodnik, który robi wrażenie nawet na swych rywalach?

– Tak. Już sam fakt, że prowadzi w klasyfikacji snajperów, choć jest pomocnikiem, mówi wiele o jego klasie i umiejętnościach. Dysponuje fantastycznym uderzeniem i precyzyjnymi stałymi fragmentami gry – to one zresztą są dziś główną bronią Rakowa. Świetny zawodnik!

– Jest w nim coś, czego Jakub Kamiński dziś troszkę mu zazdrości?

– Umiejętności gry i dobrego strzału obiema nogami. Ja wiodącą mam prawą; lepiej nią kontroluję piłkę, silniej uderzam. Lewa jest jeszcze „do poprawy”, ale mocno nad nią pracuję.

RZECZPOSPOLITA

Zmarł Mino Raiola, agent gwiazd i jedna z najbardziej wpływowych osób w futbolu. Zawodnicy go kochali, kluby nie znosiły, bo negocjacje z nim były udręką.

Ibrahimović powiedział kiedyś, że przypomina mu członka mafijnej rodziny Soprano. Chyba mu to nie przeszkadzało, bo chciał kupić posiadłość Ala Capone w Miami. Bywał bezwzględny, ale o interesy swoich klientów troszczył się jak mało kto. Lubili go także dlatego, że załatwiał za nich wszystkie formalności i mogli skupić się w pełni na grze.

– Nigdy nie idę na kompromis. Piłkarze są moim majątkiem, jestem za nich odpowiedzialny – opowiadał Raiola.

Porównywał ich do dzieł sztuki. Twierdził, że Balotelli jest jak Mona Lisa, a Pogba jak obrazy Salvadora Dalego. – Jego dzieła są rzadkie, więc warte ogromnych pieniędzy – przekonywał, gdy negocjował transfer Francuza z Juventusu do Manchesteru United. To był finansowy majstersztyk. Pogba opuszczał Old Trafford za darmo, by wrócić cztery lata później jako najdroższy wówczas gracz świata. Kosztował 105 mln euro, a Raiola – zdaniem „Football Leaks” – na tej transakcji mógł zarobić nawet 40 mln, choć zwyczajowo prowizja agenta wynosi 5–10 procent. Wszystko dlatego, że reprezentował każdą z trzech stron: swojego klienta oraz kluby. Duńska gazeta „Politiken” miała dotrzeć do dokumentów, z których wynikało, że Juventus zapłacił mu 27 mln za skuteczne podbijanie ceny za Francuza.

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Komentarze

2 komentarze

Loading...