Reklama

„W przypadku bardzo niekorzystnego losowania Kulesza może zwolnić Sousę”

redakcja

Autor:redakcja

26 listopada 2021, 08:48 • 21 min czytania 14 komentarzy

Wraca Ekstraklasa, więc mamy dużo zapowiedzi tego, co czeka nas w ligowy weekend. Ale już dziś losowanie baraży w eliminacjach mundialu, więc i ten temat jest mocno grzany. „Super Express” informuje nawet, że Cezary Kulesza może zdecydować się na zmianę selekcjonera. – Dla „Lewego” i selekcjonera Paulo Sousy będzie to na pewno okazja, by zmazać plamę po kompromitującej i bardzo kosztownej decyzji o braku gry kapitana w meczu z Węgrami. Wróbelki ćwierkają, że bardzo niekorzystne losowanie może sprawić, że prezes Kulesza zdecyduje się jednak zwolnić selekcjonera, by już teraz dać szansę budowania drużyny nowemu szkoleniowcowi.

„W przypadku bardzo niekorzystnego losowania Kulesza może zwolnić Sousę”

Sport

Jarosław Bryś, wiceprezes ŚZPN, opowiada m.in. o Dariuszu Stalmachu.

Czy Górnik Zabrze, mający tyle samo punktów co gliwiczanie, w Łęcznej też powinien wygrać?

– Piast przegrał ostatnio w Poznaniu z Lechem, a Górnik wygrał z Legią więc podrażnieni gliwiczanie mają motywację, żeby się odbudować, a zabrzanie z optymizmem mogą jechać na mecz z ostatnim zespołem tabeli, żeby przedłużyć radość. Ważne jest to, że zespół Jana Urbana zaczął strzelać, a warto dodać, że te gole z Legią były wypracowane. Do ofensywy trzeba jednak jeszcze dodać uważną grę w defensywie i w Łęcznej zabrzanom potrzebna będzie równowaga. To będzie klucz do zwycięstwa, które jest potrzebne Górnikowi do tego, żeby nie musiał się oglądać za siebie. To jest idealna okazja, żeby „pociągnąć” i do zwycięstwa z Legią dołożyć kolejne 3 punkty.

Jak na zespół Górnika mogło wpłynąć zwycięstwo z Legią?

Reklama

– Mogę to sobie wyobrazić, wspominając swoje mecze w ekstraklasie, bo dla drużyn ze Śląska zawsze szczególne znaczenie mają derby i spotkania z Legią. Dla mnie jako zawodnika Szombierek legioniści kojarzą się akurat niestety niezbyt dobrze, tym bardziej że o porażce nie decydowały wtedy tylko umiejętności piłkarskie. Ale to są stare czasy… sędziowskie, których nie ma nawet co wspominać. Lepiej wspominam za to derby z Górnikiem, bo po bramce Andrzeja Orzeszka wygraliśmy 1:0 z rywalem naszpikowanym reprezentantami Polski i świeżo upieczonymi wicemistrzami olimpijskimi. Piłkarze Górnika są więc na pewno na fali i powinno to zaprocentować w meczu z zespołem zamykającym tabelę. Nie wiem, czy trener Urban znowu da szansę gry Darkowi Stalmachowi, ale będę na to czekał. Dla mnie ten 15-letni debiutant w ekstraklasie wcale nie jest odkryciem. Obserwuję go już od niemal 7 lat, gdy jako żak pojawił się w Akademii Sparty Zabrze, a jestem działaczem Sparty. Już wtedy wyróżniał się umiejętnościami technicznymi i długimi włosami, pod którymi była – kolokwialnie mówiąc – piłkarska głowa. Zawsze grywał w środkowej części boiska i był widoczny. Następnie trafił do reprezentacji Śląskiego Związku Piłki Nożnej i grał w niej od U-12 do U-14, uczestnicząc w turniejach Młode Talenty, w których rywalizowaliśmy z Czechami i Słowakami oraz w mistrzostwach Polski kadr wojewódzkich.

Marek Papszun twierdzi, że Raków nie jest w kryzysie.

– Zaczęło się już wyliczanie. Uprzedzając, chciałbym wyjaśnić, że drużyna nie jest w żadnym kryzysie. Martwi to, że od trzech spotkań nie strzelamy bramki, ale stworzyliśmy sobie wiele sytuacji strzeleckich, na przykład z Łęczną. A w trzech meczach bodaj 18. Nasz problem nie leży w grze, a w skuteczności. Musimy to poprawić. Jeżeli chcemy wygrywać, musimy zdobywać bramki. Nic szczególnego się nie dzieje, po prostu się lekko zacięliśmy, wierzę, że odblokujemy się w meczu z Lubinem – powiedział Marek Papszun. Szkoleniowiec Rakowa podkreślał także, że jeżeli jego zespół nadal będzie stwarzać sobie tyle sytuacji bramkowych, to w końcu się przełamie. – Mecz z Cracovią, a szczególnie pierwsza połowa, był bardzo dobry pod względem jakości gry i tego, co chcielibyśmy pokazywać. Jeżeli utrzymamy ten kierunek, to wreszcie będziemy wykorzystywać te sytuacje. Czasami tak jest w piłce, że strzela się gole z niczego, a innym razem sytuacji jest sporo, a bramka nie pada. We wspomnianym meczu w Krakowie 49 podań było w pole karne, 21 celnych, ale nie potrafiliśmy z tego nic wyciągnąć. Tak jak jednak powiedziałem: jeśli będziemy konsekwentni, bramki będą padały – dodaje Papszun.

Czy Javi Moreno wskoczy w buty lidera ŁKS-u?

Reklama

Teraz liderem drużyny będzie zapewne Javi Moreno, 24-letni Hiszpan z nadmorskiej Almerii, z doświadczeniem ledwie z hiszpańskiej III ligi. Gra w ŁKS-ie pierwszy sezon, ma dopiero 14 meczów na koncie. Zdobył bramkę w pierwszym lipcowym sparingu ze Stalą Mielec i… od tej pory czeka na gola w oficjalnym meczu. Też był w dużej grupie kontuzjowanych w ŁKS-ie, ale ten okres ma już za sobą: – Jestem na sto procent zdrowy, teraz trochę mi zimno, bo pochodzę z południa Hiszpanii, ale z pogodą się oswoiłem i coraz bardziej aklimatyzuję się w Łodzi. Ostatnio lepiej nam idzie, wygraliśmy dwa kolejne mecze i warto podtrzymać tę passę. Potrzebujemy regularności, by gonić czołówkę. Zdaję sobie sprawę, jaka odpowiedzialność spadnie na mnie w piątkowym meczu, ale myślę, że dam radę. Mogę grać na każdej pozycji w drugiej linii – mówił przed meczem ze Skrą.

Trudno było wytrzymać ciśnienie w kwestii trenera Rafała Góraka? Przeszła przez głowę myśl, że może potrzebna będzie zmiana?

– Od momentu, gdy zacząłem pracę przy Bukowej, czyli w sierpniu 2019, pewne oczekiwania i budowanie presji – nie tylko wirtualnie, ale też zgłaszane werbalnie – było trzykrotnie. Trzykrotnie z różnych stron padały różnego rodzaju komunikaty, które można było ocenić jako budowanie presji. To nie są proste tematy. Sztuką jest mimo tej presji umieć racjonalnie ocenić sytuację. Niepodejmowanie decyzji to także decyzja. 

Nie macie w kadrze ani obcokrajowców, ani zawodników urodzonych w latach 80., kontraktujecie do pola maksymalnie 26-latków. To coś, czym można się chwalić bardziej niż wynikami.

– Za budowanie drużyny i proces szkoleniowy odpowiadają dyrektor sportowy oraz trener. Moją rolą jest danie im takiej swobody, by umieli bronić swoich decyzji. Z dzisiejszej perspektywy można powiedzieć, że są argumenty ku temu, by stwierdzić, że ich decyzje były właściwe. Oni wiedzą, że mają swobodę w procesie decyzyjnym. Tak powinno być, a ja tylko muszę rozumieć ich działania. I rozumiem.

Należy nastawiać się zimą na przetasowania, transferową ofensywę?

– Odpowiem tylko tak, że budowanie napięcia w oparciu o czas przyszły, niepewny, przyniosło nie tylko GKS-owi, ale i innym klubom, wiele różnych problemów.

Podbeskidzie mocno się zmieniło od czasu ostatniego meczu z GKS-em Katowice.

– Nie możemy zbyt długo przeżywać tego meczu. Zawodnicy muszą się obudzić z czystą głową i zabrać do bardzo ciężkiej pracy. Nie widzę innej możliwości. Trudno się spodziewać, że sytuacja przed meczem z GKS-em Katowice się poprawi. Mam jedynie nadzieję, że się nie pogorszy – mówił trener Jawny, bo nie dość, że Podbeskidzie było w powijakach, to na dodatek miało problemy kadrowe. Od tamtej pory minęło 112 dni. Co ciekawe po raz kolejny oba zespoły zmierzą się w piątek o godz. 20.30. I nie tylko pogoda będzie zupełnie inna, niż przed trzema miesiącami. Przede wszystkim zupełnie inny jest dziś zespół Podbeskidzia. Wtedy Kamil Biliński miał na swoim koncie jedną bramkę, teraz ma ich 13. Podbeskidzie miało punkt, a od meczu sierpniowego zdobyły ich w 15 spotkaniach 30. Co zmieniło się od tamtej pory, jeżeli chodzi o personalia? Roszad jest sporo. W bramce nie ma Michala Peskovicia, który później zagrał jeszcze tylko raz i zastąpiono go Martinem Polaczkiem. Trenerzy nie próbują już na prawym wahadle Dominika Frelka, a Costa Nhamoinesu – który wystąpił wówczas pierwszy raz w sezonie – więcej na boisku się nie pojawił. Dawid Polkowski, wtedy w wyjściowym składzie, teraz wchodzi z ławki i spisuje się całkiem nieźle, a Marko Roginicia od dwóch meczów nie widziano na boisku.

Super Express

Zbigniew Kaczmarek ma w domu cenną relikwię. Tak nazywa koszulkę Diego Armando Maradony.

Argentyńczyk podarował naszemu graczowi koszulkę. – To był mecz towarzyski, więc pozwoliłem sobie podejść do niego – mówi Kaczmarek. – W meczu eliminacyjnym nie zdecydowałbym się na taki krok. Za duża ranga zawodów. W Mediolanie zapytałem po angielsku, czy wymieniłby ze mną koszulką. Zrobiłem to w trakcie meczu, bo wiedziałem, że później będzie wielu kandydatów. Diego pokazał, żebym się odwrócił, bo chciał zapamiętać numer, z którym grałem. To wystarczyło. Po końcowym gwizdku wszyscy ruszyli do niego, ale on nie zapomniał o mnie. Dlatego mam taką wspaniałą pamiątkę po wspaniałym piłkarzu. Jest jak relikwia – podkreśla trener młodzieży. Kaczmarek twierdzi, że Maradona to najwybitniejszy piłkarz w historii futbolu. – Był jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny –komplementuje Argentyńczyka.

Cezary Kulesza może zmienić selekcjonera w przypadku niekorzystnego wyniku losowania.

Na organizacji meczu na Stadionie Narodowym piłkarska centrala inkasuje na czysto około 10 mln zł, a gra na wyjeździe sprawia, że o tych pieniądzach prezes Cezary Kulesza musi zapomnieć. Dlatego tak ważny jest awans na mundial przez baraże. Każdy z finalistów otrzyma premię od FIFA wwysokości 12 mln dol. (w przeliczeniu na złotówki okrągłe 50 mln). Dodatkowo to może być ostatni mundial dla kilku gwiazd reprezentacji, z Robertem Lewandowskim czy Kamilem Glikiem na czele. Dla „Lewego” i selekcjonera Paulo Sousy będzie to na pewno okazja, by zmazać plamę po kompromitującej i bardzo kosztownej decyzji o braku gry kapitana w meczu z Węgrami. Wróbelki ćwierkają, że bardzo niekorzystne losowanie może sprawić, że prezes Kulesza zdecyduje się jednak zwolnić selekcjonera, by już teraz dać szansę budowania drużyny nowemu szkoleniowcowi.

Przegląd Sportowy

„Przegląd” nie tylko o lidze, ale i o barażach. Dzisiaj poznamy rywala w walce o mundial.

Tyle że Polska uchodzi za niewygodnego rywala. – Oczywiście, że lepiej trafić na Macedonię. Chyba nikt nie chce grać przeciwko Lewandowskiemu, Polska to chyba najmocniejszy przeciwnik z tych nierozstawionych – mówi nam Aleksandr Bobrow z rosyjskiego dziennika „Sport-Express”. – To jeden z najsilniejszych zespołów, na które możemy wpaść. Także dlatego, że w przeciwieństwie do Włoch ma jednego piłkarza, który sam może przesądzić o losach meczu, w ogóle dysponuje silnym atakiem, bo ma też Milika. Z drugiej strony wielu waszych zawodników gra w Serie A, więc znamy ich mocne i słabsze strony – dodaje Gaetano Mocciaro z Tuttomercatoweb. – Wszyscy chcą wylosować Macedonię Północną, mówi się też o Austrii i Czechach, bo z tymi zespołami mierzyliśmy się w tym roku, odpowiednio w eliminacjach mundialu i na EURO. Lepiej uniknąć Polski i Turcji – mówi z kolei Gareth Berry ze szkockiego „Daily Record”. – Wiele osób uważa, że reprezentacja Polski jest jednym z mniej wygodnych przeciwników. Przecież miała być rozstawiona, w jej drużynie gra Lewandowski, pokazała się na EURO, a jej trener zna brytyjski futbol – to opinia Chrisa Wathana z Wales Media Online. – Ze szwedzkiej perspektywy nie chciałbym wpaść na Polskę. Nasze zwycięstwo podczas EURO nie było przekonujące. A zespół z Robertem Lewandowskim zawsze będzie wielkim zagrożeniem – mówi Michael Wagner z „Aftonbladet”. I tylko Pedro Ponte z portugalskiego dziennika „Record” ma nieco inne zdanie. – Nie mam nic przeciw wylosowaniu Polski. Portugalia jest na tyle silna, że powinna pokonać każdego rywala. A sposób, w jaki Polska gra pod wodzą Paulo Sousy, pasuje portugalskiej drużynie. Co nie znaczy, że uważam ją za najsłabszy zespół w stawce – tłumaczy. Po zakończeniu losowania barażów w strefie europejskiej odbędzie się podobna ceremonia dotycząca barażów interkontynentalnych.

Takie mamy czasy, że pomeczówka z Leicester skupia się na wywiadzie właściciela Legii.

Trudno powiedzieć, co chciał osiągnąć prezes i właściciel Legii Dariusz Mioduski, mówiąc na stronie legia.com, w dniu meczu z Leicester, że chciałby zatrudnić w roli pierwszego trenera swojego zespołu pracującego obecnie w Rakowie Marka Papszuna. Najlepiej już zimą, jeśli się nie uda – pół roku później. Piłkarzom zarzucił, że grają pod siebie, zaapelował o więcej ciężkiej pracy, mniej pychy. Zrzucił na drużynę i jej dowodzącego bombę godzinę przed meczem, na który nie dało się patrzeć w oderwaniu od słów szefa klubu. Marek Gołębiewski do niedawna słyszał, że nie jest trenerem tymczasowym, w czwartek dowiedział się oficjalnie, że Mioduski pragnąłby, aby za kilka tygodni pożegnał się z pierwszym zespołem. Niedawne deklaracje właściciela, że wciąż ma jego wsparcie, brzmiały w tym momencie jak niesmaczny żart. Tego dnia najważniejszy przecież miał być mecz w Lidze Europy, w której mistrz Polski wciąż zachowuje (i mimo porażki nadal ma) szanse na wyjście z grupy. Albo więc właściciel uznał, że taki wstrząs pomoże rozsypanej drużynie, albo sam w dobry wynik z Leicester nie wierzył.

Widzew czeka na wygraną. W ostatniej pomogło jej to, że Montini nie mówi po polsku.

Sześć ligowych meczów i tylko sześć zdobytych punktów. Bilans, z którego w Widzewie nikt zadowolony nie jest. Gdyby zastosować szkolną skalę ocen, zespół Janusza Niedźwiedzia dostałby z październikowo-listopadowego testu trójkę z plusem. Udało się wygrać tylko w Kielcach, gdzie widzewiakom pomogło szczęście i… nieznajomość języka polskiego Mattii Montiniego. – Ustawiliśmy się we trzech do muru, żeby zasłonić bramkarza Korony. Byłem w środku, po prawej stronie miałem Tomka Dejewskiego, po lewej stał Mattia Montini. No i mówię do nich: „Panowie, uchylamy się, OK?”. Spojrzałem na jednego, drugiego, obaj skinęli głowami, myślę dobra. Problem, a właściwie szczęście w tym, że nasz stranieri nic z tego mojego gadania nie zrozumiał. No i my z Dejewskim głowa w dół, a Monti stał sztywno. Skończyło się tak, że dostał piłką w twarz i zmylił bramkarza. Możliwe, że gola by nie było, gdyby znał polski – opowiadał o dającym zwycięstwo golu Daniel Tanżyna, kapitan RTS.

Większa rozmowa z Mikaelem Ishakiem. Kapitan Lecha Poznań porusza wiele tematów.

Pana rodzice wyemigrowali do Szwecji?

Tak, przeprowadzili się tam z Syrii, gdy byli bardzo młodzi. Ja i moi trzej bracia urodziliśmy się już w Szwecji. Początkowo mama sprzątała, a tata pracował w kawiarni, ale z powodu poważnych problemów z nogą musiał względnie szybko zrezygnować i zostać w domu, więc tylko mama zarabiała.

Wyobrażam sobie, że niełatwo było pana rodzicom zaczynać od nowa w obcym kraju.

W Syrii mieli w jakimś sensie ułożone życie, ale trzeba było wyjechać i zaczynać od zera. W Szwecji nie mieli nic. Ani nie znali języka, ani nie mieli czasu, by się go nauczyć, bo przecież trzeba przynieść do domu pieniądze na jedzenie, nie ma mowy o szkole czy kursach. To po pierwsze, a po drugie – praca była niezbędna do uzyskania pozwolenia na pozostanie w kraju. Dlatego chwytali się – że tak to nazwę – prostszych prac. Ale dali radę. Nie byliśmy ani bogaci, ani biedni. Po prostu niczego nam nie brakowało.

Pamięta pan swoje pierwsze boisko?

Jasne. Betonowe. Nie potrafi ę choćby w przybliżeniu powiedzieć, ile godzin tam spędziłem. Nawet na przerwach między lekcjami zdarzało mi się tam kopać. Po szkole to już w ogóle. Do domu mieliśmy ze 30 metrów. Kiedy mama przygotowała jedzenie, wysyłała jakieś mniejsze dziecko – w okolicy było mnóstwo dzieciaków – które po nas biegło, my gnaliśmy zjeść i z powrotem na boisko. Taki uliczny futbol to świetna szkoła.

Dlaczego?

Graliśmy pięciu na pięciu i nie było sędziów, więc nie było zasad. Ktoś cię powalił, musiałeś wstać i tyle, grać dalej. Bez płaczu czy narzekania. Należało być twardym, to hartowało.

W Kolonii poznał pan żonę, a po latach w Norymberdze wiarę.

Tak, najważniejszy moment pobytu w Norymberdze to dołączenie do grupy biblijnej. Mogę powiedzieć, że wówczas stałem się prawdziwym chrześcijaninem. Wcześniej tylko mi się wydawało, że nim jestem. Jako zawodnik Nürnberg zacząłem czytać Biblię, poznałem lepiej Jezusa i zdecydowałem się oddać mu swoje życie. Narodziłem się na nowo. Zawdzięczam to Eduardowi Löwenowi i Enrico Valentiniemu, kolegom z zespołu, którzy powiedzieli mi o tej grupie.

Jak do tego doszło?

Wiedzieli, że jestem chrześcijaninem, więc zapytali, czy czytam Pismo Święte itd. Po czym opowiedzieli o grupie sprofi lowanej specjalnie pod piłkarzy. Z reguły gramy mecze w soboty i niedziele, a msze święte są w niedziele, więc nie zawsze udaje nam się w nich uczestniczyć. Ta wspólnota jeździła po kraju, akurat przyjechała do Norymbergi i Eduard z Enrico zaprosili mnie na jej spotkanie. Był tam ksiądz, który najpierw czytał Biblię, a następnie opowiadał o tym, co właśnie przeczytał. „O, nie wiedziałem tego. Ani tego. Ani tego!” – takie miałem myśli w trakcie. Oczywiście, że nie wiedziałem, bo sam nie sięgałem po Pismo Święte. Dla mnie to był nowy świat.

Łukasz Trałka mówi m.in. o nowym trenerze i końcu kariery.

O PRZYJŚCIU DAWIDA SZULCZKA

Wszyscy byliśmy ciekawi nowego trenera. Po pierwsze dlatego, że jest młody, po drugie nie wszyscy go znali. Osobiście przyznaję się, że go nie znałem. Nie wiedziałem, gdzie pracuje, ale od razu sprawdziłem. Jednak co innego, gdy się usłyszy albo przeczyta, a inaczej jest, gdy się pozna trenera i jego plan na grę osobiście. Nie ukrywam, że jestem bardzo mocno zaskoczony, pozytywnie. Pewnie nie wypada mi oceniać trenera, bo jestem tylko zawodnikiem, ale po tym, jaki ma pomysł i w jaki sposób go nam przekazał, jestem zaskoczony.

O KOŃCU KARIERY

Wiele znaków na niebie i ziemi wskazuje na to, że w niedzielę zagram swój ostatni mecz na Bułgarskiej. Staram się czerpać jak najwięcej z tego sezonu, trudnego dla nas, ale da się znaleźć pozytywy. Może tak być, że zakończę karierę, ale nie chcę zamykać ostatecznie żadnej furtki, bo już raz zamknąłem drzwi, a musiałem szybko je otwierać, czego absolutnie nie żałuję. Wielokrotnie podkreślałem, że jeśli będę czuł się słabszy od kolegów z drużyny i od rywali, będzie wypadało podziękować. Myślę, że jeszcze daję radę i wierzę, że niejedną osobę zaskoczę.

Kryzys w Legii jest także mentalny. Widzimy to na boisku, słychać o tym z szatni.

Efekt widzimy obecnie, mistrz Polski jest zlepkiem zawodników, którzy nie stanowią drużyny, którzy nie potrafi ą się ze sobą komunikować, również w dosłownym sensie, tak wielu jest przy Łazienkowskiej obcokrajowców. I nie ma człowieka, który potrafi łby wstrząsnąć pozostałymi, postawić do pionu w momencie takiego załamania jak obecnie. Wydawałoby się, że taką osobą powinien być Artur Jędrzejczyk, ale jego widzimy głównie wściekłego, bezradnego, przed kamerami rzucającego przekleństwami. Z twarzy Bartosza Slisza można wyczytać przerażenie, w środku drużyny też nie dzieje się najlepiej, co pokazała kłótnia między tymi zawodnikami podczas ostatniego meczu z Górnikiem Zabrze (2:3). – Takie sytuacje się zdarzają, ale ja wolałbym zobaczyć, jak w momencie, kiedy jeden z legionistów dostaje czerwoną kartkę, pozostałych dziesięciu doskakuje, by stanąć w jego obronnie. To by pokazało, że są drużyną – stwierdza były kapitan Legii Ivica Vrdoljak. Polacy, których w Legii jest już bardzo niewielu, są stłamszeni, rozbici, niepewni, natomiast sprowadzeni tego lata na Łazienkowską obcokrajowcy dotychczas zabierali głos przede wszystkim w swoich rodzimych mediach, najczęściej żaląc się na ich zdaniem niesprawiedliwe zarzuty o imprezowaniu, jakie pojawiły się pod ich adresami po zmianie szkoleniowca. Swoją grą żaden jednak nie sprawił, że o nich zapomniano.

Luka Zahović – przebudzenie. Jak do tego doszło?

– Niektórzy piłkarze potrzebują czasu, może do nich należy Luka. Nie znam odpowiedzi na to pytanie, po prostu trzeba pracować na efekty – powiedział Runjaic po ostatnim zwycięstwie Portowców. – Tak naprawdę nic nie zmieniłem. Ani w treningu, ani w codziennych nawykach. Czasem sprawy nie idą po twojej myśli, ale to nie zawsze znaczy, że robisz coś źle. Bywa, że tak się składa i tyle. To były dziwne rozgrywki, ponieważ w kilku sytuacjach brakowało mi dosłownie centymetrów. Jednak w takich c h w i l a c h t r z e b a pracować, koniecznie w i e r z yć w siebie i robić swoje. To kwestia kont y n u a c j i pracy – tłumaczy Zahovič. – Już w ostatnim sezonie dużo dawał drużynie – zapewnia szkoleniowiec Granatowo-Bordowych. – Jeśli prześledzi się moje poprzednie mecze, to dużo wnosiłem do gry zespołu, tylko brakowało goli i asyst, a z tego się rozlicza napastników. Ale uważam, że byłem wartościową częścią ekipy – dodaje Słoweniec. Zahovič bezapelacyjnie skorzystał na znacznie lepszej ofensywnej grze Pogoni. W minionych tygodniach w dobrej lub bardzo dobrej formie są Sebastian Kowalczyk, Jean Carlos Silva, Kacper Kozłowski czy Rafał Kurzawa, co przekłada się na kreatywność drugiej linii. Pomocnikom więcej wychodzi, więc chętniej ryzykują podania do przodu, zamiast hamować akcje i za każdym razem inicjować atak pozycyjny. A to wszystko przekłada się na liczbę sytuacji do zdobycia bramki. W poprzednim sezonie współczynnik xG (oczekiwanych goli szacowany na podstawie liczby i jakości oddawanych strzałów) Słoweńca wynosił 4,4, w obecnym jeszcze przed końcem pierwszej rundy, w której w połowie meczów był rezerwowym, już jest niewiele niższy – 3,2.

Marco Terazzino wychodzi z cienia brata. I mówi, że zakumpolował się z Flavio.

Zarówno w meczu z Zagłębiem, jak i w starciu ze Stalą przy dwóch golach Terrazzino asystował Flavio Paixao. To nie przypadek, obaj zostali dobrymi kumplami. – Mamy podobne podejście. Może dlatego, że obaj mamy w sobie południowoeuropejską mentalność. Flavio świetnie rozumie futbol, jego postrzeganie piłki mi odpowiada i jest podobne do mojego. Rozumiemy się zarówno na boisku, jak i poza nim. Lubię z nim przebywać w szatni, bo zawsze dużo żartuje, dużo się uśmiecha i zaraża pozytywną energią – wyjaśnia i zdradza, w jaki sposób radzi sobie w gorszych chwilach, które mu się zdarzają, choć jest pozytywnie nastawiony do życia. – Wstając rano, nie nastawiam się negatywną energią. To nie jest w mojej naturze. Oczywiście, zdarzają się słabsze dni. Chociażby wtedy, gdy zagramy słabszy mecz albo gdy nie wygramy. Tak było w ostatnią sobotę, bo prowadziliśmy ze Stalą 3:1, a ostatecznie zremisowaliśmy. Czułem duże rozczarowanie. Kluczowi są wtedy ludzie wokół mnie, wśród nich oczywiście moja żona. Moja rodzina zawsze jest ze mną, czuję jej wsparcie, co jest bardzo ważne. Z zewnątrz życie piłkarza wygląda na bezproblemowe i takie, w którym są same przyjemności. Będąc wewnątrz, widać, że nie zawsze jest kolorowo. Przytrafi ają się kontuzje, zdenerwowanie, gdy się nie gra, kiedy przegrywa się rywalizację albo nie dogaduje z kolegami czy trenerem – wymienia.

Trochę kulis debiutu Dariusza Stalmacha. Skąd wziął się junior Górnika?

Była szansa, żeby Stalmach w Górniku zadebiutował jeszcze wcześniej, kiedy Urban zabrał go na mecz Pucharu Polski z III-ligową Ślęzą Wrocław. Być może nastolatek wszedłby w końcówce, problemem okazał się wynik. Zabrzanie prowadzili 2:1, ich gra pozostawiała wiele do życzenia i szkoleniowiec nie zdecydował się zaryzykować z nastolatkiem na boisku. Takich obiekcji nie miał w ostatni weekend. Pewnie, że młodemu piłkarzowi dopisało też szczęście i skorzystał na pechu kolegów. W hierarchii górniczych młodzieżowców był piąty. Akurat przed meczem z Legią z pierwszą drużyną nie mógł trenować Krzysztof Kubica, który wyjechał na zgrupowanie reprezentacji U-21, Norbert Wojtaszek wypadł z powodu kontuzji, a Adrian Dziedzic trafi ł na kwarantannę przez kontakt w szkole z zarażonym koronawirusem. Na piątkowym treningu, dwa dni przed meczem z Legią, Stalmacha nie było. Zatrzymały go szkolne obowiązki, na ich lekceważenie nie pozwala Urban. Na spotkaniu z Łukaszem Milikiem, dyrektorem akademii Górnika, wyraźnie zaznaczył, że młodzi nie mają prawa zaniedbywać nauki. W Zabrzu pilnują też, żeby nie przeciążyć młodego organizmu Stalmacha, dlatego nastolatka nie ma na każdym treningu pierwszego zespołu. Dostaje wolne na regenerację i odpoczynek. Od początku tego sezonu grał w III-ligowych rezerwach, w październiku przesunięto go do drużyny występującej w CLJ. W klubie chcieli, żeby pomógł temu zespołowi dźwignąć się w tabeli, bo czeka go walka o utrzymanie. Stalmach zagrał w pięciu meczach, strzelił trzy gole.

Michał Kaput z Radomiakiem przeszedł drogę od drugiej ligi do Ekstraklasy. Klub wyciągnął go z trzeciej ligi i dał szansę.

W jego domu rodzinnym kibicowało się dwóm drużynom – Legii Warszawa i Barcelonie. Na jednym z archiwalnym zdjęć bracia stoją koło siebie, są jeszcze dziećmi. Michał, najmniejszy, ma na sobie koszulkę reprezentacji Argentyny, a Kamil i Damian dumnie prezentują strój klubu ze stolicy Katalonii. – Jednym z moich wzorców był Andres Iniesta. Najbardziej imponował mi jego spokój i sposób, w jaki operował piłką. Uwielbiałem też ten jego szybki zwód, w którym błyskawicznie przenosił piłkę z jednej nogi na drugą – opisuje Michał, który zaczął treningi w WOSiR- -ze Wyszków w wieku sześciu lat. Na początku grał ze starszymi o dwa lata, a kiedy powstał jego rocznik, występował jako napastnik albo ofensywny pomocnik. Trener mówił, żeby stał z przodu i czekał na piłkę, ale jego już wtedy ciągnęło do wracania i pomagania kolegom w defensywie. – Był taki mecz z Targówkiem, który wygraliśmy 20:2. Zdobyłem w nim pięć albo sześć bramek – przypomina sobie najmłodszy z braci. Później wybierał między Legią i Polonią. W pierwszym z tych klubów był na testach, ale nie spodobało mu się. W Polonii czuł się dużo lepiej i tam spędził wiek juniora. – Tata jest wielkim fanatykiem drużyny mistrza Polski, ale nie robił problemów, gdy usłyszał, że będę grał dla lokalnego rywala – mówi ze śmiechem Michał. 

Rozmowa z Łukaszem Zwolińskim. Między innymi o dorastaniu.

W 2015 roku wydawało się, że jest pan skrojony, by odnieść sukces.

Na pewno robiłem wszystko, by tak było. Wiedziałem, że trudno jest wejść na ten poziom, na którym wówczas się znalazłem, miałem większą świadomość od chłopaków w moim wieku, co sprawiało, że można było mnie tak postrzegać. Powtórzę to, co mówię od początku: jestem w tym miejscu głównie dzięki bardzo ciężkiej pracy, a nie dlatego, że zostałem obdarzony wielkim talentem. Ani w podstawówce, ani w gimnazjum nie jeździłem na reprezentacje młodzieżowe, w kadrze województwa nie grałem w pierwszym składzie. Zawsze byłem drugim, trzecim wyborem selekcjonerów. Na pewno trochę mnie to bolało, ale przede wszystkim wzmocniło mój charakter, motywowało do cięższej pracy. Myślę, że to też zasługa mojej mamy, która przez większość lat wychowywała mnie sama. Uczyła mnie, jak ważnym jest dbanie o detale, ile można osiągnąć dzięki całkowitemu zaangażowaniu.

Ojciec panu nie pomagał?

Rodzice się rozwiedli, ale cały czas mam z tatą kontakt. Wychowywała mnie jednak głównie mama, poświęciła wszystko, by było mi dobrze, abym nigdy nie czuł się gorszy. Dopiero dziś tak naprawdę to doceniam. Wtedy bywałem nieznośny, wypominałem jej, że koledzy mają najnowsze modele butów, a ja gram w starych.

Jak reagowała?

Była w stanie poświęcić całą wypłatę, abym miał sprzęt nie gorszy niż pozostali.

Udawało jej się? 

Nie czułem się pod tym względem gorszy, ale bywałem dla niej wredny. Tata jest marynarzem. Kiedy wracał, przywoził mi drogie prezenty, na przykład PlayStation. Potrafi łem wtedy mamie powiedzieć: „Ojciec daje mi takie rzeczy, a ty nie możesz”? Wiem, że to było okrutne, musiało ją boleć, a nie dała tego po sobie poznać.

Rywalizacja rodziców toczyła się na różnych frontach, także tym dotyczącym sportu.

Przez pięć lat równocześnie grałem w piłkę i pływałem, po tym czasie przyszedł moment, w którym musiałem zdecydować, co wybieram. Mama w młodości pływała, więc chciała mnie pchać w tę stronę, ojcu zależało, abym wybrał futbol, który też i mi był bliższy. Oboje przyszli z trenerami, którzy mieli mnie przekonać do ich wizji. Tyle że dzień wcześniej ojciec zabrał mnie do sklepu, kupił piłkę, korki, cały strój Ronaldinho. Śmiejemy się do dziś, że tym mnie przekupił. Dziękuję mu za to, bo dzięki temu robię dziś to, co kocham. 

fot. Newspix

Najnowsze

Komentarze

14 komentarzy

Loading...