Panie kucharzu, jaki jest przepis na pasjonujący, szalony mecz? Panie, prosty, odpalasz Ligę Mistrzów, bierzesz Liverpool, bierzesz Milan, wrzucasz to wszystko na Anfield Road i czekasz do skutku, a efekt przyjdzie sam, uwierz mi. To był heavy-metalowy koncert z prawdziwego zdarzenia. Duszny, ciasny, przewrotny, klimatyczny z hałasem sięgającym stu czterdziestu decybeli. Ale też taki, który oglądało się z szerokim uśmiechem na gębie – godnym tego, który nie schodził z twarzy Jurgena Kloppa, niezależnie od tego, czy akurat Liverpool prowadził 1:0, czy zaprzepaszczał przewagę i przegrywał 1:2, czy gonił wynik i wyciągał mecz na 3:2 przy akompaniamencie „You’ll Never Walk Alone”. To jest Liga Mistrzów, proszę państwa.
Liverpool-AC Milan. Orkiestra gra
Nie przepadamy za sztywną chronologią, bo to oznaka pewnej bezradności narracyjnej, ale wybaczcie nam, tym razem nie możemy się powstrzymać. Milan zaczął ten mecz, jakby brał udział w Lidze Mistrzów pierwszy raz od niepamiętnych czasów – strzelmy coś orientacyjnie, dajmy na to, od siedmiu lat. A, no tak, nie mogliśmy oszczędzić sobie tej złośliwości. Spotkanie z Liverpoolem urosło po czerwono-czarnej stronie Mediolanu do rangi niemałego wydarzenia. Ostatni raz piłkarze Milanu mogli na żywo posłuchać hymnu Champions League w sezonie 2013/14. Szmat czasu. To już zupełnie inny klub, zupełnie inna drużyna, zupełnie inna rzeczywistość. I Liverpool to zagubienie Milanu w nowych realiach brutalnie wykorzystywał. Orkiestra Jurgena Kloppa grała w najlepsze, jak za najpiękniejszych czasów, a piłkarze Stefano Pioliego wyglądali jak zbieranina przypadkowych grajków wrzuconych w nocy o północy na przypadkowe boisko.
Pierwszy kwadrans to wręcz absurdalna dominacja Liverpoolu. Grubo ponad dziesięć strzałów na bramkę gimnastykującego się Mike’a Maignana (godny następca Gianluigiego Donnarummy):
- pudło Origiego po dośrodkowaniu Robertsona,
- zablokowany strzał Joty z bliskiej odległości,
- dwie mocne główki Matipa
- wparowanie w pole karne Alexandra-Arnolda i nieszczęśliwe odbicie się piłki od Tomoriego, a w konsekwencji gol na 1:0,
- zablokowany strzał Salaha z najbliższej odległości,
- niecelny strzał Salaha zza pola karnego.
Mało? Na dokładkę kulminacja tego szaleństwa, czyli słusznie podyktowany przez Szymona Marciniaka (bardzo dobry mecz w wykonaniu polskiego sędziego i jego ekipy) rzut karny po ręce Bennacera we własnej szesnastce, który zapoczątkował… podkręcenie tempa wydarzeń. Zaczęło się od tego, że Maignan wyjął uderzenie Salaha z jedenastu metrów, a żeby było mało, to sięgnął również potężną dobitkę Diogo Joty. Struna została zerwana. Heavy-metalowa orkiestra grała dalej, ale wydały się w nią pierwsze fałszywe nuty.
Liverpool-AC Milan. Fałszywe nuty
I wtedy do sali koncertowej wparowała grupa innych grajków. Przynieśli swoje mikrofony, swoje gitary, swoje perkusje i choć zagrali zaledwie dwa numery, to absolutnie kozackie. Na tyle kozackie, że uciszyli najwierniejszych fanów bandu Kloppa. Milan, ku zdziwieniu każdego jednego widza, wziął się do roboty:
- gol numer jeden dla Milanu: Brahim Diaz zagrał przez dwie linie do Alexisa Saelemaekersa, ten oddał piłkę do Rafaela Leao, który wypatrzył Ante Rebić i bach – mamy remis,
- gol numer dwa dla Milanu: trójkowa akcja Leao, Rebicia i Theo Hernandeza, wybicie z linii bramkowej, nabiegający Diaz – mamy 1:2 i ciche Anfield Road.
Chwilę wcześniej realizator szukał w tłumie twarzy dwóch mediolańskich dyrektorów – Paolo Maldiniego i Frederica Massary. Wyglądali na zrozpaczonych skalą dominacji Liverpoolu i słabości Milanu. W przerwie szaleli z radości.
Liverpool-AC Milan. Tak brzmi heavy-metal
Ale to nie mogło potrwać długo.
Nie mogło i już.
To byłoby wbrew prawom logiki. Tym bardziej, że Jurgen Klopp uśmiechał się po każdym golu dla Milanu. Wiedział, co powie swoim piłkarzom w przerwie, gdzie popełniają błędy, co trzeba poprawić. Kilka minut drugiej połowy – Origi cudownie do Salaha, ten pilnuje linii spalonego i delikatnie pakuje piłkę do bramki. Potem kolejne próby, mniej lub bardziej udane uderzenia Robertsona, Alexandra-Arnolda, Mane, Jonesa. No i jako puenta bardzo ładny strzał Jordana Hendersona z szesnastu metrów, przesądzający o wyniku na korzyść Liverpoolu.
Tak po prostu musiało być.
Tego dnia orkiestra grała swoją muzykę, swój heavy-metal. I tak, właśnie dla takich meczów oglądamy Ligę Mistrzów.
Liverpool 3:2 AC Milan
Tomori 9′ sam., Salah 48′, Henderson 69′ – Rebić 42′, Diaz 44′
Fot. Newspix