Piątkowa prasa to oczywiście zapowiedzi najbliższej kolejki, ale także podsumowanie pucharowych meczów. Dziś sporo rozmów – z Adamem Radwańskim, Leandro czy Michałem Pazdanem. Ten ostatni nie ma obaw po powrocie do Białegostoku, mimo że oczekiwania wobec niego są duże. – Jeśli nie będę ministrem obrony narodowej, będę po prostu Michałem Pazdanem. Na początku, przez chwilę faktycznie myślałem: wrócę, znów wszyscy będą na mnie patrzeć, oceniać, doszukiwać się błędow. Po chwili jednak stwierdziłem: „I co z tego? Przynajmniej coś będzie mnie nakręcać” – mówi defensor w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”.

Sport
Adam Matysek zaprasza na trzecią kolejkę gier. Jego zdaniem o coś więcej powalczą na pewno Pogoń, Lech i Legia.
Popularne są opinie, że brak klubu, który wygrałby te dwa mecze, oznacza brak odpowiedniej jakości w ekstraklasie i obecności porządnego, silnego zespołu.
– Tutaj można się spierać. Wiadomo, że Lech miał poważne problemy w poprzednim sezonie i nie osiągnął celów, które musi osiągać co roku. Legia się pozbierała i zdobyła mistrzostwo, ale przegrała Superpuchar z Rakowem. Takie rzeczy powodują, że nasza liga jest nieprzewidywalna i dlatego te dwie kolejki nic dla mnie nie znaczą. Aczkolwiek w piłce liczą się punkty i jakość drużyny. Jeżeli mówimy o punktach, fakt, brakuje tych sześciu – może Lechowi, może Legii. Jeśli zaś chodzi o jakość, to faktycznie może mieć to coś z nią wspólnego, chociaż Legia, Raków czy Pogoń miały już przetarcie w pucharach i powinny w ekstraklasie wyglądać lepiej, jeżeli chodzi o stan punktowy.
W ekstraklasie różnie z widowiskowością spotkań było, ale obecny początek sezonu wydaje się całkiem niezły. Czy zgadza się pan z tym, że te rozgrywki rozpoczęły się w sposób – powiedzmy – wyjątkowo atrakcyjny?
– Mogę odnieść się do Pogoni, która już od dłuższego czasu, od momentu przyjścia trenera Kosty Runjaicia, bardzo dobrze radzi sobie w lidze, gra świetną piłkę i jest odpowiednio poukładana. Lech po perypetiach z zeszłego sezonu według mnie jest w stanie powalczyć w tym roku o coś więcej. Te drużyny mógłbym wyróżnić, chociaż oczywiście jest jeszcze Legia, która nawet remisem z bardzo ciężkim przeciwnikiem w Zagrzebiu pokazała, że jest mocna. Nie można zapomnieć o Rakowie, który był sensacją i również jest w gronie drużyn, które mogą o coś powalczyć. Śląsk także prezentuje się korzystnie, ale za nami tylko dwie kolejki i zobaczymy, co będzie, jeśli te zespoły przejdą do dalszych etapów europejskich pucharów. Lech nie jest tym obciążony i w tym ma przewagę. Jeśli pozostali będą grali na trzech frontach (bo jest jeszcze Puchar Polski), to wtedy dopiero zobaczymy charakter tych drużyn, jakość zawodników i okaże się, jak to się będzie odnosiło do ekstraklasy.

Robert Dadok zagra z byłym klubem. Jak do tego podchodzi?
Mecze z Pogonią i Lechem Dadok zaczynał w wyjściowej jedenastce. Po tym drugim spotkaniu na niego i innych zawodników Górnika spadła fala krytyki, jednak w Zabrzu święcie wierzą, że karta się odwróci i drużyna w końcu zacznie wygrywać. Teraz jest na to spora szansa, bo na Roosevelta zawita Stal, z którą w poprzednim sezonie Górnik dwa razy wygrał; w sierpniu na terenie rywala 2:0, a u siebie – po dramatycznej końcówce – 2:1. Czy to spotkanie u byłego zawodnika mieleckiego klubu wywoła dodatkowy dreszczyk? – Cieszę się na ten mecz, bo w Stali spędziłem dobry czas. W ciągu 1,5 roku świętowałem awans i utrzymanie. Byłem zadowolony, bo osiągnąłem zakładane cele. Zadebiutowałem w ekstraklasie i wypromowałem się do lepszego klubu. Teraz jednak jestem w Górniku i na boisku nie będzie sentymentów, choć na pewno fajnie będzie się spotkać z dawnymi kolegami i porozmawiać przed spotkaniem czy po ostatnim gwizdku – podkreśla Dadok. Górnik ma odwrócić złą passę i w końcu zapunktować, bo po dwóch kolejkach – wraz z Wisłą Płock – zamyka tabelę.

„King” zostaje w Gliwicach. To były szybkie rozmowy.
Po ostatnim sezonie część kibiców bała się o przyszłość Fornalika przy Okrzei, bo zakusy były ze strony Lecha Poznań. Władze Piasta zachowały spokój, skupiły się na utrwalaniu dobrych relacji i budowie drużyny. Kontrakt automatycznie przedłużył się do lata 2022, ale w biurach władz klubu nikt nie chciał czekać i przystąpiono do rozmów w sprawie nowej umowy. Fakt, że już na początku sierpnia obie strony mogły ogłosić osiągnięcie kompromisu świadczy z jednej strony o determinacji działaczy, a z drugiej o satysfakcji Fornalika z pracy w Gliwicach. – Jestem bardzo zadowolony, że obdarzono mnie zaufaniem. Przeżyliśmy tutaj w Piaście wielkie chwile, również te trudne. Te relacje budowały się i zarówno władze klubu, jak i ja wiemy na co nas wspólnie stać – przyznał Fornalik. – Podpisanie umowy z trenerem Fornalikiem to coś więcej niż transfer. To stabilizacja oraz kontynuacja tego, co w ostatnich latach przynosiło Piastowi sukcesy. W głównej mierze zasługą trenera, jego sztabu i zespołu, który prowadzi, Piast stał się najbardziej utytułowanym śląskim klubem w XXI wieku. Ta decyzja jest tylko potwierdzeniem obustronnego zaufania i satysfakcji z pracy. Liczymy, że te działania z tak dobrym efektem będą trwały w kolejnych latach – dodał prezes Piasta, Grzegorz Bednarski.
Michał Probierz się tłumaczy. Trener Cracovii czeka na wyniki.
– Patrząc na naszą kadrę z dalszej perspektywy mogę powiedzieć, że mamy dobry materiał – zapewnia Michał Probierz. – Patryk Zaucha, występujący w roli młodzieżowca, prezentuje się dobrze i nie ma podstaw, by go zastępować. Matej Rodin, który ostatnio popełnił błąd, prokurując rzut karny i przy drugim golu też mógł się lepiej zachować, nie jest kozłem ofiarnym, bo nie jest tak, że tylko on ponosi winę za porażkę ze Śląskiem. Mogę raczej powiedzieć, że jest silnym punktem tej drużyny. – Nie mamy takiej kadry jak Lech, ale mamy kilka możliwości ustawienia i parę wariantów taktycznych. Pelle van Amersfoort zagrał na przykład ze Śląskiem na pozycji numer osiem. Wycofaliśmy go, bo w pewnym momencie graliśmy dwoma napastnikami – Filipem Balajem oraz Rivaldinho, a Pelle to zawodnik uniwersalny i w wielu meczach grał, także na boku. Zmieniamy ustawienie, dostosowując go do sytuacji w meczu, rezultatu i rywala. Wiem jednak, że nikogo to nie interesuje, bo wszyscy patrzą na wyniki, ale ja odpowiadam za sposób gry i chcę żeby przynosił punkty. Z takim nastawieniem wyjdziemy na boisku w Poznaniu.

Kamil Zapolnik w końcu wyleczył kontuzję. Uczcił to pięknym golem z Odrą.
– Kamień z serca spadł mi przede wszystkim dlatego, że wróciłem po dosyć poważnej kontuzji – powiedział napastnik zespołu znad Kaczawy. – To było dla mnie najważniejsze. Bramka z Odrą Opole, po długiej przerwie, też na pewno może podbudować. Ostatnie tygodnie nie były dla mnie łatwe, bo długo czekałem na diagnozę. Były opinie, że będzie potrzebna operacja, ale w porozumieniu z lekarzami zdecydowałem, że spróbuję przejść to bez ingerencji chirurgicznej. Mam nadzieję, że jest już wszystko w porządku. Duża w tym też zasługa naszych fizjoterapeutów i trenera Sionkowskiego, zajmującego się przygotowaniem motorycznym. Dzięki ich pomocy mogłem wrócić i zacząć od tego pułapu, na którym znajdowała się reszta drużyny. Mam nadzieję, że kłopoty zdrowotne będą już dla mnie przeszłością i będę mógł skupić się tylko na grze. Najlepszy snajper Miedzi w poprzednim sezonie (11 goli) pierwszy mecz nowego sezonu, z Odrą Opole, zaczął na ławce rezerwowych. – Można powiedzieć, że taka jest kolej rzeczy – stwierdził filozoficznie Zapolnik. – Byłoby też nieuczciwe i sam bym się z tym źle czuł, gdybym zaczął w wyjściowym składzie, bo nie przeszedłem pełnego okresu przygotowawczego. Trenowałem indywidualnie i dopiero ostatni tydzień przed meczem z Odrą przepracowałem z drużyną.

GKS Tychy ma nowego młodzieżowca. Kacper Janiak chyba nie będzie długo czekał na debiut.
Do stolicy województwa podkarpackiego tyszanie pojechali osłabieni i wzmocnieni jednocześnie. Do autokaru z powodu kontuzji, odniesionych podczas meczu z ŁKS-em, nie wsiedli Łukasz Sołowiej i Bartosz Biel, ale w kadrze meczowej znalazł się wypożyczony wczoraj Kacper Janiak z Bruk-Betu Termaliki Nieciecza. – Pojawił się na wtorkowym treningu i szybko zapadła decyzja, że takiego zawodnika potrzebujemy – wyjaśnia Artur Derbin. – Formalności zostały więc załatwione błyskawicznie i 20-letni skrzydłowy wsiadł do autokaru. Mamy więc teraz w kadrze pięciu młodzieżowców, z których trzech: Michał Staniucha, Marcin Kozina i właśnie Kacper Janiak rywalizuje o miejsce na boku pomocy. Ważne jest to, żeby ta rywalizacja przyniosła jak najlepszą formę każdego z nich, bo potrzebujemy silnego młodzieżowca. Dodajmy, że pozyskany przez tyszan piłkarz to wychowanek Kaliszanina, z którego jako 12-latek przeszedł do Akademii Lecha Poznań. W niej zgłębiał piłkarskie abecadło, zdobywając po drodze mistrzostwo Polski juniorów młodszych i juniorów, grając w reprezentacjach U15 i U16 oraz w Lidze Młodzieżowej UEFA, a także stawiając pierwsze kroki wśród seniorów w III -ligowych rezerwach „Kolejorza”, z którymi wywalczył awans. Rok temu zadebiutował w I lidze jako zawodnik Olimpii Grudziądz, z którą spadł, ale przed rundą wiosenną minionego sezonu przeniósł się do Bruk-Betu Nieciecza. W awansie do ekstraklasy miał jednak minimalny udział, bo zagrał wiosną epizody w dwóch spotkaniach. Czy w GKS-ie Tychy wywalczy sobie miejsce w wyjściowej jedenastce tego nie można na razie przewidzieć, ale na pewno wzmocni konkurencję.

Podbeskidzie powoli się podnosi. Ich siłą będzie druga linia?
Który z nich zaprezentował się lepiej w inauguracyjnym meczu sezonu? Biorąc pod uwagę liczby, zdecydowanie Bieroński, bo 18-latek zaliczył asystę. Świetnym prostopadłym podaniem z głębi pola uruchomił Bilińskiego, który strzelił bramkę. Kibice mogą się zatem spodziewać, że takich akcji będzie więcej, bo jak mówi sam Bieroński, styl Podbeskidzia ma się opierać na grze piłką. – Bardzo mnie to cieszy – podkreśla młody pomocnik bielskiego zespołu. – To bardzo dobry kierunek. Kiedy uda nam się lepiej zgrać, to jestem przekonany, że nasz styl będzie miły dla oka – dodał 18-letni gracz Podbeskidzia, który zaznaczył, że niektórzy z jego kolegów pojawili się w drużynie tuż przed pierwszym meczem. – Mathieu Scalet przyszedł do nas dwa dni przed spotkaniem, ale od razu zagrał od pierwszej minuty. Giorgi Merebaszwili dołączył dzień przed meczem. Jestem pewien, że w miarę upływu czasu nasza gra będzie wyglądała dużo lepiej. W defensywie również potrzeba nam zgrania i sporo pracy. W trakcie przygotowań skupialiśmy się głównie nad aspektami motorycznymi. Teraz jest więcej taktyki i techniki. To wszystko rozwiąże nasze problemy – przesądza Bieroński.

Śląsk z zaliczą, ale niewielką. Mimo wszystko cztery wygrane w pucharach mogą cieszyć.
Drugą połowę wrocławianie zaczęli z impetem i w 48 minucie po strzale głową Petra Schwarza piłka odbiła się od słupka bramki Hapoelu. Potem Harush obronił strzały Picha (50 min) i Patryka Janasika (52 min). W 74 minucie Schwarz próbował zaskoczyć bramkarza rywali strzałem z kilkunastu metrów, ale piłka po rykoszecie minimalnie minęła cel. Zamiast trzeciego gola Śląsk zyskał tylko rzut rożny. Trener wrocławian długo nie decydował się na dokonanie zmian, dopiero w 81 minucie na boisku pojawił się Fabian Piasecki, zmieniając Exposito. W pierwszej minucie doliczonego czasu gry niebezpiecznie w polu karnym Śląska dryblował Rotem Hatuel, na szczęście Mączyński w porę zażegnał niebezpieczeństwo. Pokonując Hapoel Śląsk odniósł czwarte zwycięstwo w Lidze Konferencji Europy, ale zaliczka tylko jednej bramki nie ustawiła wrocławian w komfortowej sytuacji przed meczem rewanżowym w Izraelu. To na pewno nie będzie formalność, zwłaszcza że postawa defensorów Śląska wciąż pozostawia wiele do życzenia.
Rubin ma kłopotyu z koszulkami, Raków z napastnikami. Echa drugiego ze spotkań.
Szkoleniowiec gospodarzy miał prawo być niezadowolony z postawy tercetu ofensywnego Lopez – Gutkovskis – Marcin Cebula. Szczególnie postawa Hiszpana i Łotysza była daleka od tej, do jakiej przyzwyczaili kibiców. Trzeba jednak oddać częstochowianom, że w porównaniu do spotkania z Suduvą w pierwszej połowie grali zdecydowanie lepiej. Raków potwierdził tym samym, że Rubin czeka ciężka przeprawa, szczególnie, że jeszcze przed przerwą Słucki musiał dokonać dwóch zmian spowodowanych urazami swoich zawodników. Druga połowa rozpoczęła się z opóźnieniem. Powodem były koszulki zawodników Rubina. Już w trakcie pierwszej połowy z trykotów gości zaczęły odpadać elementy, takie jak numery czy nazwiska. Piłkarze z Kazania postanowili… domalować je flamastrem. Portugalski sędzia Joao Pinheiro nie chciał jednak rozpocząć drugiej części spotkania. Dopiero po jego interwencji goście zmienili trykoty i można było kontynuować mecz.

Super Express
Nic o piłce.
Przegląd Sportowy
Wystarczyły dwie kolejki, żeby w Zabrzu zrobiło się gorąco. Kibice mają dość przeciętności, zresztą nie tylko oni…
Kibice domagają się już głów winowajców falstartu drużyny. I wcale nie spoglądają w kierunku boiska, a gabinetów. Za wcześnie? Być może, ale dla nich to też odbicie sytuacji panującej w klubie od miesięcy, a może i od lat. Górnik dawno już urządził się w przeciętności z jednosezonowym zrywem prowadzącym do gry w Lidze Europy. Szklany sufi t wiszący nad zabrzanami obniża się z roku na rok. […] Górnika od dawna ogranicza budżet, dlatego trafiają do niego tylko ci, za których nie trzeba płacić. Jednym z nich mógł być Michał Pazdan, który pozostawał bez klubu. Odezwał się do niego Podolski i namawiał na grę w Zabrzu. Gdy jednak były reprezentant Polski porównał warunki oferowane przez Górnika i Jagiellonię, to zabrzanie nie mieli szans. Środkowego obrońcę już znaleźli, przyszedł Janicki, a teraz trwają poszukiwania graczy na dwie pozycje: napastnika (dobrze grającego głową), a w drugiej kolejności defensywnego pomocnika. […] Być może Górnik porzuci grę szlifowaną podczas okresu przygotowawczego, zanim rzeczywiście zdąży ją sprawdzić. Gdyby zabrzanie stracili w sobotę punkty ze Stalą Mielec, w klubie zrobi się naprawdę nerwowo. Pytanie, co na to Urban. Ma świadomość, że wprowadzenie nowego stylu wymaga czasu, ale też wie, że trenerzy pracują z deficytem cierpliwości ze strony kibiców. Zaznaczał to już przed sezonem. – Jak zobaczę, że tego nie potrafi my i to się nam nie opłaca, nie będziemy tego robić. Chciałem, spróbowałem, sprawdziłem i nie wyszło. Nie mamy tyle jakości? Nie wychodzi nam gra, jaką założyliśmy? No to podchodzimy wyżej. Nie ze względu, że im zabronię, tylko zwyczajnie taka gra nie będzie opłacalna – asekurował się trener Górnika.

Janusz Białek w przeszłości rywalizował z Górnikiem Zabrze z Podolskim w składzie. Chodzi o ojca Lukasa.
JAROSŁAW KOLIŃSKI: Co pan pamięta z tego meczu?
JANUSZ BIAŁEK (BYŁY PIŁKARZ I TRENER STALI MIELEC): Dobiegam do piłki, jestem przy niej szybciej niż rywal. I tu mi się fi lm urywa. Za chwilę pojawia się inny urywek – wraca mi świadomość, staram się podnieść nogę do góry. Patrzę na nią, jak jest wygięta nienaturalnie, w drugą stronę, jak kij hokejowy. I kolejna klatka tego fi lmu: leżę na szpitalnym łóżku, wciąż w koszulce meczowej i spodenkach, a nogę mam w gipsie. Takie trzy slajdy jestem w stanie odtworzyć po tylu latach. Wszystko inne to czarna dziura. Całkowicie wymazałem to z pamięci, ale chyba na własne życzenie. Staram się nie rozpamiętywać za bardzo tego, co było. Tamto zdarzenie sprawiło przecież, że już nigdy nie wróciłem do gry.
Nie spodziewam się, że po tylu latach wciąż ma pan pretensje do Waldemara Podolskiego, ale jak było w tamtej chwili?
Nigdy nie miałem pretensji do zawodników faulujących i do Waldka też nie mam. Jego zamiarem nie było doprowadzenie do takiego nieszczęścia. Wykonał wtedy normalny wślizg, po prostu okazałem się szybszy i zamiast w piłkę trafi ł w moją nogę. Pech chciał, że zostałem kopnięty akurat w najdelikatniejsze miejsce, najmniej wytrzymałe. Lekarze mi to później tłumaczyli: że gdybym został trafi ony nieco wyżej lub niżej, skutki nie byłyby tak opłakane. To był po prostu zbieg niefortunnych zdarzeń. Powtórzę: nigdy, nawet przez sekundę, nie posądzałem Waldka o chęć zrobienia mi krzywdy.
Mieszka pan w Mielcu, więc regularnie ogląda mecze Stali. Martwi się pan o nią?
Na razie ma punkt w dwóch meczach. Niestety, widać nerw o w o ś ć w grze zespołu. Mimo że awansował do ekstraklasy ponad rok temu, dla mnie wciąż wygląda jak beniaminek, który jest trochę przestraszony, trochę zdziwiony, że poziom w tej lidze jest wysoki i każdy błąd może doprowadzić do straty bramki. Stal awansowała do ekstraklasy pewnie, z pierwszego miejsca, będąc rzeczywiście najlepszą drużyną pierwszoligową. Ale w ekstraklasie wymagania są o wiele wyższe.

Pogoń się nie zmienia – nadal ma problem ze strzelaniem goli.
Runjaic prowadził drużynę w trzech pełnych sezonach (2018/19, 2019/20 oraz 2020/21) i właśnie w ostatnim jego zawodnicy mieli największe kłopoty z wykańczaniem akcji. Co więcej, z rozgrywek na rozgrywki jest gorzej – skuteczność wykorzystanych okazji spadła odpowiednio od 36 procent przez 28 do 26, co było 14. rezultatem w stawce (dane za portalem EkstraStats). Z a j ę c i e trzeciego m i e j s c a na mecie przy tak fatalnej fi nalizacji jest naprawdę dużym osiągnięciem… Potyczka z Wartą idealnie wpisała się w trend. Współczynnik xG, czyli spodziewanych goli (obliczany na podstawie liczby i pozycji, z jakiej oddawano strzały), wynosił w przypadku Pogoni 2,72, tymczasem ekipa ze Szczecina kończyła zawody tylko z jednym trafi eniem. – To nie tak, że my nie chcemy zdobyć drugiej czy trzeciej bramki w meczu. Mieliśmy z pięć dogodnych szans do tego, a oczywiście nie umiemy ich wykorzystać. Nie zawsze zagramy na zero w obronie i nie możemy polegać wyłącznie na defensywie. Musimy od siebie wymagać więcej z przodu – powiedział przybity Kamil Drygas po remisie z Zielonymi.

Piasta i Michaela Ameyawa łączy niechęć do rzutów karnych. Zarówno młodzieżowiec jak i jego klub mają problem z ich wykorzystywaniem.
Michael Ameyaw w pełni rozumie niechęć do ustawiania piłki na białym punkcie znajdującej się w polu karnym. Dla niego to miejsce na boisku przeklęte. Wszystko zaczęło się w Częstochowie. Cztery kolejki przed końcem sezonu RTS grał na wyjeździe ze Skrą Częstochowa. To był bardzo ważny dla łodzian mecz w perspektywie awansu do I ligi. Przy wyniku 1:1 w doliczonym czasie gry sędzia podyktował rzut karny dla Widzewa, a że żaden ze starszych piłkarzy nie chciał wykonywać jedenastki, do piłki poszedł Ameyaw. – Byłem wściekły. Nie na Michaela, bo on przynajmniej podjął rękawicę. Byłem wściekły na kolegów, że bali się podejść do karnego – mówił po tym meczu jeden z zawodników, który całą sytuację oglądał z ławki rezerwowych i widział, jak piłka po strzale Ameyawa trafi a w słupek i oddala się od bramki przeciwnika, a wraz z nią oddalał się też awans Widzewa. – Zrobiłbym to jeszcze raz – deklarował później kilkakrotnie piłkarz. […] W Bytowie Ameyaw odżył i szybko udowodnił, że jeśli obdarzy się go zaufaniem i da spokojnie pracować, może dać wiele drużynie. […] I gdyby nie te przeklęte rzuty karne, pół roku w zespole Adriana Stawskiego mógłby uznać za udane. W półfi nale zespół z Bytowa grał z Resovią. Po 90 minutach nie było goli, w dogrywce każda z drużyn strzeliła po jednym. Do wyłonienia fi nalisty potrzebna była seria jedenastek. Gdy Ameyaw podchodził do piłki, było 3:3, ale rywale strzelili raz więcej. Wypożyczony z Widzewa gracz uderzał dwukrotnie, bo za pierwszym razem sędzia dopatrzył się błędu bramkarza, ale niewiele to zmieniło, bo obie szanse pomocnik zmarnował. Gdyby trafi ł, Bytovia grałaby w fi nale baraży. Gdyby trafi ł rok wcześniej, możliwe, że Widzew wcześniej wywalczyłby awans do I ligi.

Rozmowa z Adamem Radwańskim z Bruk-Bet Termaliki Nieciecza.
Dla pana były to dopiero pierwsze spotkania w ekstraklasie. Mimo to nie wyglądał pan na nowicjusza i zaliczył kilka naprawdę dobrych, otwierających zagrań. Czy najwyższy poziom rozgrywkowy czymś pana zaskoczył?
Cieszę się, że w końcu małymi kroczkami doszedłem do ekstraklasy. W pierwszym meczu miałem asystę, w drugim spotkaniu strzeliłem gola, więc można powiedzieć, że nieźle wszedłem do tej ligi. Mam dobre odczucia. Jestem pozytywnie zaskoczony. Poziom na pewno jest wyższy niż w ligach, w których dotychczas grałem. Zauważyłem, że trzeba szybciej podejmować decyzje na boisku i sama gra wygląda inaczej.
W pierwszych meczach Bruk-Bet Nieciecza starał się dominować na boisku i mieć duże posiadanie piłki. W kolejnych meczach też zamierzacie grać taki futbol, niezależnie od tego, kto będzie waszym rywalem?
Trener Lewandowski już na zapleczu ekstraklasy zwracał wielu z nas uwagę, że dopiero uczymy się gry w piłkę na tym poziomie i dlatego będzie bardzo dbał o jakość naszego stylu, żeby było w nim jak najmniej przypadkowych kopnięć. Każdy z nas łapie pewność siebie, mamy mocny zespół i musimy to potwierdzać w kolejnych spotkaniach. Każdy mecz jest inny od poprzedniego i pokazała to ostatnio Wisła Kraków. Biała Gwiazda wcześniej wygrała wysoko z Zagłębiem Lubin, a w spotkaniu z nami miała trudną przeprawę. Mamy w drużynie wielu chłopaków, dla których to dopiero pierwsze przetarcie z tą ligą, a grają tak, jakby byli w ekstraklasie już od pewnego czasu. I dzięki temu prezentujemy się solidnie zarówno w ofensywie, jak i w defensywie. Każdy rywal oczywiście będzie inny i nasz sztab analizuje taktykę naszych przeciwników, ale my nie chcemy odchodzić od swoich założeń. W pierwszej lidze długo utrzymywaliśmy się przy piłce i chcieliśmy kontrolować każde spotkanie. Teraz chcemy to kontynuować. Niezależnie od tego, czy będziemy grali z Legią Warszawa, czy zespołem z dolnej części tabeli. Możemy wygrać z każdym i dlatego musimy być tak bardzo skoncentrowani na każdym kolejnym rywalu.

Początki Jakuba Kamińskiego. Skrzydłowy został kiedyś królem strzelców młodzieżowego turnieju, mimo że grał jako… bramkarz.
– Pamiętam, że później przed moim pierwszym treningiem z nimi przyszła pani Jola z Kacprem, starszym bratem Kuby, i zapytała, czy młodszy ciągle mógłby przychodzić, bo zwyczajnie byłoby jej łatwiej dowozić obu niż każdego osobno. Nie było z tym problemu, tym bardziej że bronił się na boisku – wraca do przeszłości Filipiak. – Wyróżniało go to, że gdy prowadził piłkę, nie tracił szybkości. Co innego jest być szybkim bez futbolówki przy nodze, a co innego z nią. Kuba miał to od samego początku. Jakby się z tym urodził – mówi Skorzec. Z tego powodu szkoleniowiec przy okazji halowego turnieju w Bytomiu dla rocznika 2002 zdecydował się postawić Kamińskiego… w bramce. Nie miał wielu chłopców z tej kategorii wiekowej i chcąc zwiększyć szansę na sukces zespołu, wymyślił dla swojego najlepszego zawodnika rolę lotnego bramkarza. – Miał korzystać ze swojej dynamiki i rozgrywać od tyłu – wyjaśnia trener. – I co z tego wyszło? – pytamy. – Został królem strzelców i wybrano go na najlepszego piłkarza turnieju – odpowiada Skorzec. Pozornie Kamiński zaczynał jak wszyscy – kopiąc pod blokiem w Rudzie Śląskiej. Na pobliskim trawniku za bramki robiły młode drzewka otoczone palikami albo kępy świeżo skoszonej trawy. Dopiero z czasem zaczęły wyrastać w okolicy orliki czy tartanowe boiska przyszkołach, ale często bywały zajęte, więc z kumplami i tak grał właśnie tam. Ponadto ćwiczył gimnastykę akrobatyczną, w której specjalizowali się rodzice – Jola i Paweł. – Było widać efekty tych zajęć, mocno stał na nogach, mimo że był mniejszy od reszty – tłumaczy Filipiak.

Leandro wspomina, jak lata temu rodzina Ptaków oszukała go, prawie niszcząc mu karierę. Potem trafił do Radomia i został legendą.
Wtedy był pan młodym, wyróżniającym się piłkarzem, który wpadał w oko przedstawicielom silnych klubów. Ale kolejne lata, z tego co wiem, były najgorszymi w pana karierze.
Syn pana Ptaka, Dawid, kupił klub w Brazylii i nagle okazało się, że mamy w nim grać. Był na totalnej prowincji, czułem się samotny, bo znajdowałem się daleko od rodziny, a w dodatku nie dostawałem za grę pieniędzy. Stwierdziłem, że mam tego wszystkiego dosyć i zwyczajnie uciekłem, podobnie zresztą jak koledzy z drużyny. Ale z panem Ptakiem miałem podpisany aż pięcioletni kontrakt.
Wiedział pan wtedy, jakie dokumenty podpisywał?
Nie, nie wiedziałem. Podejrzewam, że inni też byli nieświadomi. Po tym wszystkim nie wiedziałem, co zrobić. Kolega zorganizował mi testy w klubie z III ligi, trenowałem z tamtym zespołem przez trzy miesiące i dostałem nawet dwie pensje, ale powiedzieli, że w Polsce nie mogą im wydać moich dokumentów, właśnie z powodu tamtej umowy z panem Ptakiem, i musieliśmy się pożegnać. Na dodatek nagle zmarł mój bardzo bliski przyjaciel. Poszedł z kolegami popływać, utonął. Wpadłem w depresję i ten stan trwał bardzo długo. To w zasadzie były dwa lata. Nie grałem w piłkę, nie miałem też żadnego planu B. Wstawałem w południe, szedłem coś zjeść i po posiłku znów kładłem się do łóżka albo zamykałem się w pokoju, z którego praktycznie nie wychodziłem i grałem godzinami w PlayStation. Koledzy dzwonili, mówili, żebym wyszedł z nimi pograć w piłkę, ale niczego mi się wówczas nie chciało.
Kto pana z tego wyciągnął?
Ojciec. Powtarzał: „Synu, s p o k o j n i e . Chcę, żebyś dalej grał w piłkę i jestem przekonany, że dobre czasy jeszcze przyjdą”. Tata zawsze był silnym człowiekiem. Pracował w rzeźni i pamiętam, że bardzo chciałem zobaczyć to miejsce. Kiedy mnie tam zabrał, wzbudziło to we mnie strach. Stwierdziłem, że wolę dalej kopać piłkę niż być rzeźnikiem. (śmiech) Mama z kolei pracowała jako pielęgniarka i radziła, żebym odpuścił futbol i skoncentrował się na nauce, ale nie posłuchałem jej. W mojej rodzinie w piłkę w niższych ligach grał wujek. Pewne ambicje miał też mój brat. Któregoś dnia, w okresie gdy było ze mną źle, namówił mnie, żebyśmy poszli na boisko. Stanął na bramce, ale miał dziwną technikę bronienia i po jednym z pierwszych uderzeń złamałem mu rękę.

Chwila z Michałem Pazdanem. Obrońca opowiada Izie Koprowiak o życiu i grze w Turcji.
W Turcji miał pan najwyższy kontrakt w życiu, ale czy wypłacony?
Na razie w 75 procentach. O to się jednak nie martwię, prawo w lidze tureckiej bardzo chroni obcokrajowców. Prędzej czy później muszą to uregulować, bo po pół roku zaległości może zostać na nich nałożony zakaz transferowy. Trzeba poczekać, ale swoje pieniądze się odzyskuje.
Kiedy wygasła panu umowa, musiał pan się odnaleźć w nowej rzeczywistości – na bezrobociu.
Pierwszy raz w życiu byłem w takiej sytuacji. Przez dwa miesiące, mimo że nie miałem klubu, każdego dnia coś robiłem. Wiedziałem, jaki w styczniu miałem problem, by wrócić na odpowiednie tory, nie chciałem przeżywać tego raz jeszcze. Wciąż byłem i jestem pod prądem, by nie wypaść z obiegu. Poza tym, że to potrzebne, to po prostu to lubię, gdy skończę grać w piłkę, na pewno będę coś robił, nawet hobbystycznie. Po dobrym i fajnym treningu, niekoniecznie piłkarskim, lepiej się czuję i mam więcej energii.
W Turcji kłopoty ze zdrowiem dopadły pana dopiero pod koniec pobytu w Ankaragücü. W Polsce urazy były u pana częstą przypadłością.
To prawda, często mnie dopadały. Mój organizm był wtedy przemęczony, nigdy nie było czasu, abym mógł się raz w roku ale konkretnie zregenerować. W Turcji po raz pierwszy przekonałem się, co to znaczy mieć 5–6 tygodni prawdziwego wolnego. Po takim czasie człowiekowi faktycznie wraca chęć do gry w piłkę. Kiedy jest przeładowany, to jeden- -dwa mecze można zagrać dobrze, ale w końcu to zmęczenie wyjdzie. Gra w piłkę nie cieszy tak, jak powinna. Aby sprawiała radość, konieczna jest też dobra regeneracja. W pewnym wieku to właśnie ona staje się w naszej pracy najważniejsza.
Dziś jest pan jeszcze naładowany dobrą energią z Turcji, ale ona może być wyczerpywalna. Co się stanie, jeśli jednak nie będzie pan w Białymstoku ministrem obrony narodowej? Oczekiwania są duże.
To będę po prostu Michałem Pazdanem. Na początku, przez chwilę faktycznie myślałem: wrócę, znów wszyscy będą na mnie patrzeć, oceniać, doszukiwać się błędow. Po chwili jednak stwierdziłem: „I co z tego? Przynajmniej coś będzie mnie nakręcać”. Tak to teraz traktuję.

Gazeta Wyborcza
Nic o piłce.
fot. FotoPyK