Porażka z Dinamo Zagrzeb i eliminacja z Ligi Europy. Siódme miejsce w Premier League i sześć punktów straty do czwartego West Hamu United. Perspektywa bycia wyprzedzonym przez Everton, jeśli The Toffees ograją Tottenham na Goodison Park. I tylko ten Puchar Ligi, i tylko te 30 milionów funtów odszkodowania.
Z jednej strony – sytuacja całkiem komfortowa. Jeśli cię zwolnią, dostaniesz taką odprawę, że już naprawdę nigdy nie będziesz musiał wchodzić do trenerskiego bajorka. Rola eksperta telewizyjnego będzie czekała na ciebie otworem, znowu będziesz mógł robić świetne wrażenie, współpracując z Arsenem Wengerem.
Medal ma jednak dwie perspektywy. Ta druga już tak kolorowa nie jest. Praca w Tottenhamie naprawdę może być ostatnim trenerskim działaniem 58-letniego Jose Mourinho. Odejście w takich okolicznościach – chociaż biznesowo opłacalne – byłoby potwarzą, być może dowodem, że to świat miał rację, nie zaś Portugalczyk.
Skłócenie z zarządem, rozbita szatnia oraz – pierwszy raz od czasów pracy w UD Leiria – brak nowych trofeów w gablotce prowadzonego przez siebie klubu. To wszystko jest możliwe, wszak nawet w tym Pucharze Ligi, gdzie londyńczycy awansowali do finału, czekać na nich będzie nie Southampton, ani nawet Leicester City, ale Manchester City, mający ochotę na zgarnięcie wszystkich możliwych trofeów.
Co więcej – coraz głośniej mówi się o tym, że Jose Mourinho zostanie zwolniony niezależnie od wyniku batalii w Carabao Cup. Przegrana oznacza niemal natychmiastowe pożegnanie się, wygrana przeciągnie jeszcze współpracę. Na ile? Prawdopodobnie do końca sezonu, o ile oczywiście Spurs nie dokonają cudu i nie awansują do Ligi Mistrzów.
Zarówno Mourinho, jak i prezes Tottenhamu – Daniel Levy – znaleźli się między Scyllą a Charybdą. Problem w tym, że żaden z nich nie będzie Odyseuszem. Drogi ucieczki nie ma, powrotu do domu też. Niezależnie od końcowego wyniku, obie strony prawdopodobnie będą stratne.
Równia pochyła
Pora zadać sobie pytanie, czy Tottenham nie słabnie z miesiąca na miesiąc. Wydaje się, że ta teza jest całkiem trafna, wszak Spurs liderowali Premier League. Myślimy o tym, jakby było to lata temu, wszak hegemonia Manchesteru City wygląda na przedwieczną, ale nie.
Londyńczycy naprawdę dawali radę, naprawdę byli jednym z odkryć pierwszym tygodni bieżącego sezonu. Duet Harry Kane & Heung-min Son dawał o sobie znać tak często, że podbijał rankingi najlepszych duetów w historii angielskiej ekstraklasy. Mourinho tryumfował, niewiele brakowało a już zaczynałby orszak zwycięzców, siedząc rozpostarty w swojej lektyce.
W pierwszych dwunastu kolejkach przegrali zaledwie raz – z Evertonem, na samym starcie rozgrywek. Później zdejmowali skalp niemal z każdego – pod ich ostrze dostał się i Manchester United, i ich sąsiedzi z niebieskiej części, i Arsenal. Do tego remis z WHU oraz Chelsea, naprawdę trudno było się do nich przyczepić. Nikt nie zakładał wówczas, że w meczu z Liverpoolem staną nad przepaścią, a następnie wykonają krok do przodu.
Ostatnie ligowe starcie, w trakcie którego ograły ich Czerwone Diabły, było ukoronowaniem tendencji, jaka zakorzeniła się na THS. Zaczęli nieźle – objęli prowadzenie w pierwszej połowie, nie pozwolili rywalowi na zbyt wiele. Ba! Podopieczni Solskjaera przed przerwą nie oddali żadnego celnego strzału na bramkę. Były podstawy ku temu, by sądzić, że coś się z tego da wyciągnąć. Ułuda.
Znowu nie poszli za ciosem, znowu zabrakło im determinacji. Porównanie tych dwóch połów – tylko pod statystycznym kątem – jest kolejnym policzkiem dla fanów Tottenhamu.
Co z tego, że oddali więcej strzałów, skoro żadna akcja nie była w połowie tak dobra, jak ta, która przyniosła im trafienie. Znowu oddali rywalom kontrolę nad spotkaniem, kopnęli piłkę w ich stronę, prowokując do tego, by dali z siebie wszystko. No i dali, bo jak już raz Manchester United poczuł krew, to strzelił po raz drugi, a przed końcowym gwizdkiem także i trzeci raz.
Tottenham tego genu zwyciężania nie ma.
Abstrahując od dokładnych założeń taktycznych, podopieczni Jose Mourinho nie potrafią zamknąć meczu. Z Dinamem Zgrzeb popełniali błąd za błędem, z Newcastle United mylili się w kontrach trzech na dwóch, zaś z Arsenalem idiotycznie zachował się Erik Lamela. Ale ile jeszcze wymówek może znieść Daniel Levy i sam portugalski szkoleniowiec?
Zasłona dymna i zrzucanie winy na niesprzyjający układ gwiazd mogłoby zdać egzamin od wielkiego dzwonu. Szkopuł tkwi jednak w tym, że Tottenham jest jedną z najgorszych drużyn w Premier League, jeśli spojrzymy na drugie połowy ich meczów. Gdyby spotkania trwały tylko 45 minut – walczyliby z Manchesterem City o mistrzostwo. Rzeczywistość jest jednak zgoła odmienna – wypuścili trzy punkty ze wspomnianymi Czerwonymi Diabłami, dwukrotnie z Newcastle United, Wolverampton, Fulham, WHU czy Crystal Palace. To naprawdę nie są hegemoni, Spurs powinno być w stanie nie tyle dowozić zwycięstwo, co po prostu na nie zasługiwać.
Nie mają złego składu. Mourinho też nie zawsze miewa złe pomysły. Giovanni Lo Celso grał z Manchesterem United naprawdę nieźle, pomysł z Argentyńczykiem ustawionym na boku sprawdzał się, ale… tylko w pierwszej połowie. W drugiej Portugalczyk zmienił formację, były piłkarz Realu Betis wrócił do środka pola i zaczęła się rzeź.
Problemem Tottenhamu nie jest to, że nie mają odpowiednich zawodników, albo trenera-idiotę. Problemem Tottenhamu jest to, że ich pewność siebie jest tak łatwa do obalenia, jak zamek stojący na filarach z piasku i soli. Wystarczy mocniejszy ruch, by wszystko się przewróciło. Ktoś ponosi za to odpowiedzialność. Nawet jeśli nie wyłącznie Jose Mourinho, to w dużej części właśnie on.
Ogniu krocz ze mną
Spotkanie z Evertonem to ostatnia szansa na odnalezienie remedium. To właśnie Carlo Ancelotti był tym, który ograł go na starcie rozgrywek, ale potem Tottenhamowi szło tylko lepiej. Teraz muszą mieć nadzieję, że uda się tę sytuację odwrócić, ale nie ma na to zbyt wielu perspektyw. W końcu nawet z nadzieją jest u nich krucho.
Nie da się jej zbudować, jeśli nie masz dobrych relacji ze swoimi zawodnikami. A nie trzeba być psychologiem sportu, żeby stwierdzić, że Jose Mourinho nie najlepiej dogaduje się z podopiecznymi. Jasne – Kane jest dla niego jak syn, Son zresztą też. Ale co innego z Dele Allim, Harrym Winksem i Ryanem Sessegnonem. Cała trójka Anglików mogłaby pełnić rolę przynajmniej wartościowych zmienników, tymczasem Portugalczyk nie zdał sobie nawet trudu, by zbudować ich od strony mentalnej. Alli bywał zresztą tym, który obrywał najbardziej. Ich przyszłość na THS zależy w dużej mierze od 58-latka. Tego samego, który czasami zdaje się sprawiać wrażenie, że zapomniał o ich egzystencji.
Pod względem czysto piłkarskim też najlepiej nie jest, bo chociaż wyprzedzają ekipę z Goodison Park, to wcale nie jest to przewaga bezpieczna. Everton ma mecz zaległy i zrobi wszystko, by dopisać dziś trzy punkty. Tam też mają nadzieję na europejskie puchary, nawet jeśli Liverpool, Chelsea i WHU są po prostu lepszymi zespołami.
Tottenham i The Toffees gonią w tym peletonie razem. Nie bez powodu jednak odstają od reszty.
Chociaż paszcza byłego zdobywcy Ligi Mistrzów pochłonęła już dziesiątki piłkarskich istnień, proces ten zwykle zaczynał się w trzecim sezonie jego pracy w danym klubie. W wypadku Tottenhamu zdaje się kierować na autostradę. Rzeczy dzieją się naprawdę szybko, raz po raz oblewa się kibiców Spurs wrzątkiem i zimną wodą.
Mourinho miał przynieść im trofea, dlatego zmienił Pochettino. Być może to osiągnie, ale tylko być może. Na pewno zaś nie zapewnił Tottenhamowi dalszej stabilizacji. Zamiast pogody ducha, kroczy za nim pożoga. Wątpliwe, by dało się ją jeszcze ugasić.
Ten sezon jest ucieleśnieniem najgorszych koszmarów związanych z Jose Mourinho. Jeśli naprawdę przegrają z Manchesterem City w Carabao Cup, bańka otaczająca Portugalczyka może pęknąć raz na zawsze. W końcówce bieżącej kampanii – niezależnie od frontu, na którym toczą się piłkarskie zmagania – Mourinho coraz częściej jest po prostu bezradny. Co rusz przychodzi do niego dziewczyna i prosi o ogień, a on ma tylko popiół.
Fot.FotoPyk