Są El Clasico, które możemy zakwalifikować jako przeciętne. Niektóre jako dobre. Ten odcinek najważniejszej hiszpańskiej rywalizacji był jednak po prostu kapitalny i nie przeszkodził w tym nawet deszcz, który lał tak mocno, że transmisja przypominała momentami przekazy rodem z końcówki lat 90.
Na tym jednak powiązania z minioną epoką się kończą, bo obie strony zagwarantowały nam widowisko przystające do współczesnych standardów futbolu. Było wszystko – począwszy od nieoczywistych bohaterów, przez czerwone kartki, piękne gole i kontrowersje. Chociaż jest to sezon dziwaczny dla Barcelony i Realu Madryt, które nieco rozczarowują swoich fanów, to w tym wypadku nie ma na co narzekać. Przynajmniej jeśli idzie o emocje, mieliśmy równorzędny koncert dwóch doskonałych orkiestr.
Boisko zweryfikowało jednak Dumę Katalonii nader boleśnie w pierwszej połowie. Okazało się, że ani Ronald Koeman, ani jego podopieczni, nie wyciągnęli wniosków z ostatniego meczu Realu Madryt w Lidze Mistrzów. Królewscy znowu przechytrzyli rywala, Zidane znowu dobrał skuteczną taktykę. Tym razem wystarczyła kalka tego, co wydarzyło się przeciwko Liverpoolowi.
Kto sieje wiatr, ten zbiera gole
Jeśli była jedna rzecz, na którą musiała bezwzględnie Barcelona uważać w tym meczu, to była to wysoko ustawiona linia defensywy. Nie zrobiła tego, przynajmniej nie w pierwszej części meczu. Notorycznie odsłaniali newralgiczne korytarze na boisku, co mogli wykorzystać dynamiczni zawodnicy Realu Madryt z Viniciusem na czele. Mogli wykorzystać głównie z tego względu, że po boisku biegał Toni Kroos – architekt zwycięstwa Królewskich nad Liverpoolem.
Jednakże to nie dzięki Niemcowi Barcelona została pokarana po raz pierwszy. Mózgiem akcji, w której kapitalną bramkę zdobył Karim Benzema, był Fede Valverde. Urugwajczyk przejął piłkę na swojej połowie, a następnie zaczął rajd. Mijał pomocników Dumy Katalonii bez większego problemu, jednak co najważniejsze – dobrze wypatrzył Lucasa Vazqueza, który był wolny na prawym skrzydle.
Wielka w tym wina Jordiego Alby, który odpuścił pogoń za prawym obrońcą gospodarzy. Skończyło się trafieniem po asyście wspomnianego Hiszpana i początkiem przewagi, której Real nie wypuścił już do końca spotkania.
Już po tych kilkunastu minutach widać było doskonale efekt tego, co miało od początku stanowić największą broń podopiecznych Zidane’a. Szybkie ataki rozrywały na strzępy Barcelonę. Co z tego, że miała ona większe posiadanie piłki, co z tego, że oddawała więcej strzałów, skoro były to akcje niedokładne, pasywne, bez życia? Dla kontrastu – Real Madryt atakował tak, że często nie było czego z Dumy Katalonii zbierać. Kiedy już zapędzili się na połowę rywala, wiadomo było, że pod bramka ter Stegena zacznie się robić gorąco.
A to urwał się Vazquez, a to doskonale wybiegał Vinicius Junior. Po kolejnej akcji z jego strony i po kolejnym wykorzystaniu bardzo wysoko ustawionego bloku obronnego, Brazylijczyk minął Minguezę, ale nadział się na Araujo. Gracze Koemana nie potrafili sobie poradzić z długimi piłkami, które może nie zadawały im od razu ciosu, który odrąbałby głowę, ale stopniowo upuszczały trochę krwi. Skrzydłowy Realu wywalczył rzut wolny, którego na gola – dość szczęśliwie – zamienił Toni Kroos.
Nie minęło nawet 30 minut, a wiele osób sądziło, że jest już pozamiatane.
Tym bardziej, że Real notorycznie atakował z większym przekonaniem niż Barcelona. Leo Messi zaliczał kolejne anonimowe minuty, zaś Dembele zmarnował dwie dogodne sytuacje, w których nie zdołał opanować piłki. Dośrodkowanie Alby przeciął Courtois i tak można by wyliczać bez końca.
Tymczasem gospodarze zabierali się do roboty nieco rzadziej, ale była to robota konkretna. Jeszcze przed końcem pierwszej połowy mogli zamknąć to spotkanie. Najpierw jednak Valverde huknął w słupek, a później dobitkę zdołał sparować ter Stegen. Znowu jednak Barcelona dostała przez plecy mokrą ścierką, znowu zamachnął się nią Vinicius. Nadal jednak nie potrafili wyciągnąć z tego konsekwencji, bowiem odmiana w grze przyszła dopiero w drugiej połowie.
Po pierwszych 45 minutach było już jasne, dlaczego ukończenie Sagrada Familia trwa, trwa i trwa. W Katalonii po prostu się nie spieszą, mimo że deadline goni.
Cierpienia doświadczonego Zidane’a
Czy jednak Real Madryt zagrał doskonałe spotkanie? Ano nie. Wiele do tego miana Królewskim zabrakło. Przede wszystkim: Dembele miał kilka sytuacji, podobnie jak i Leo Messi. Nader często podopieczni francuskiego szkoleniowca faulowali pod polem karnym. Oczywiście – skuteczność Argentyńczyka była w tym El Clasico nie do pozazdroszczenia, ale Real sam prosił się o kłopoty.
O ile jednak w pierwszej połowie było to ciche przyzwalanie na problemy, o tyle w drugiej kibice Królewskich mogli osiwieć. Zamiast bowiem zamknąć spotkanie – a szansę ku temu mieli Isco, Vinicius, Kroos, Marcelo – przedstawiciele ich klubu męczyli okrutnie bułę. Dopadł ich syndrom Barcelony z początków spotkania i zamiast cieszyć się z kolejnych bramek, trzeba było drżeć, gdy ustawiony wysoko de Jong napędzał kolejną akcję gości.
W końcu jedną z nich udało się spożytkować. Mingueza – który nie grał najlepszego meczu – zapędził się w pole karne Realu niczym Gerard Pique za najlepszych lat. Był to manewr doskonały, bowiem to właśnie Hiszpan wykorzystał dośrodkowanie od Jordiego Alby. Miał mnóstwo szczęścia – uderzył koślawo, nieczysto, ale liczył się efekt. Dzięki jego trafieniu Barca miała dwa kwadranse. Okazało się jednak, że to zbyt mało, by złamać pakt, jaki z duszami nieczystymi podpisał rzekomo Zinedine Zidane.
Real Madryt był w tym meczu wyrachowany, był w tym meczu ofiarny. Był też jednak zespołem, który miał los po swojej stronie. Porządek, który panował w pierwszej połowie, uległ zmianie, posypał się jak zamek z piasku. Najbardziej rozgoryczony mógł być Moriba, który w samej końcówce huknął w poprzeczkę, zaś ter Stegen (tak, tak) nie zdołał poprawić jego uderzenia. Swoje za uszami miał też Alba, który chociaż świetnie dograł do Minguezy, to kompletnie olał Pedriego. Lewy wahadłowy pomknął swoją stroną boiska, zapędził się w szesnastkę Realu, ale zamiast podać do młodego pomocnika, którego kryły jedynie cienie, na siłę próbował pokonać Courtoisa. Nie wyszło, tak jak nie wyszła ta remontada.
Pytania, pytania, pytania
Siłą rzeczy będą ciągnęły się kontrowersje za tym spotkaniem. W dużej mierze dotyczą one Barcelony. No bo Leo Messi zaczął niepokojąco trząść się w okolicach 70. minuty. No bo były dwie stykowe sytuacje w polu karnym, gdzie sztab Dumy Katalonii zgłaszał duże pretensje. Czy jednak mieli rację?
Za pierwszym razem Dembele walczył ze swoim rodakiem – Mendym. Francuzi starli się na granicy szesnastego metra, aż w końcu skrzydłowy Barcelony padł na murawę. Ujmiemy to w ten sposób – były podstawy ku temu, by wskazać na wapno. Mendy blokował Dembele, ale blokował w sposób nie do końca czysty.
Dembele zabiera się na lewą nogę, Mendy zastawia jego prawą nogę. W co trafił? To jest poprawna interwencja w tej sytuacji? Weź sobie nie żartuj pic.twitter.com/lTxprNRkpk
— Ozzy (@7Baster7) April 10, 2021
Wydarzenia z końcówki są zaś nieco prostsze w ocenie, przynajmniej na ten moment. Barcelonie nie należał się rzut karny. Jasne, Mendy znowu bardzo ryzykował, jasne był kontakt między nim, a Braithwaitem. Duńczyk padł jednak niczym rażony prądem, zaliczył fikołka. Sędzia nie dał jednak się omamić i wstrzymał się przed podyktowaniem rzutu karnego.
mendy asking for braithwaite’s hand in marriage. u love to see it 💕 pic.twitter.com/J4YaQE8m5U
— bishrab (@bishrab99) April 10, 2021
Koniec końców wypada jednak oddać Realowi Madryt to, co Królewskie. Zgarnęli trzy punkty, wyprzedzili Barcelonę, przynajmniej do jutra zrównali się punktowo z Atletico. Z przebiegu całego El Clasico… Po prostu na to zasłużyli.
Fot.Newspix