Wydawało się w pewnym momencie, że Arsenal powoli odnajduje swoje prawdziwe “ja”. Na przełomie lutego i marca wygrał z Leicester City i Tottenhamem, wyrzucił z Ligi Europy Olympiakos. Później jednak został sprowadzony na ziemię i wszystko wróciło do normy. Szarej, ponurej, nudnej, której najbliżej do ostatniego meczu z Liverpoolem.
Arsenal w permanentnym kryzysie
Chociaż czy można określić to mianem meczu? Arsenal schował się na własnej połowie, w nosie miał jakiekolwiek atakowanie zawodników The Reds. Średnia pozycja graczy Kanonierów była więcej niż alarmująca – Lacazette poruszał się głębiej niż Dani Ceballos, zaś Martin Odegaard był jedynym zawodnikiem, który operował głównie na połowie rywala.
Reszta była stłamszona na własnej połowie. Trudno się zatem dziwić, że koniec końców Arsenal piąty raz od osiemnastu lat oddał mniej niż trzy celne strzały. Co jednak najbardziej alarmujące – czwarty raz uczynił to za kadencji Mikela Artety.
Chociaż kibice Kanonierów nie mieli w stosunku do Hiszpana specjalnie wygórowanych oczekiwań, z pewnością liczyli na coś więcej. Londyńczycy są teraz typowym klubem ze środka tabeli Premier League, który wykonał zero progresu. Walka w ćwierćfinale Ligi Europy nie zmienia tej perspektywy, wszak doszło do sytuacji, w której Slavia Praga nie jest underdogiem, tylko równorzędnym rywalem. A być może nawet faworytem dwumeczu.
Arsenal zaczyna sypać się od środka. Nie dzieje się to w tempie, którego nie da się wytrzymać. To nie jest tak, że tama pękła i teraz zostali zalani falą brzydko pachnącej cieczy. Arsenal kruszy się niczym stary fresk. Powoli odpadają kolejne elementy. A to uderza brak lidera, a to mecz, w którym są widoczni niczym wampir w lustrze, a to następna kontuzja i mętne tłumaczenia. Nie widać też mistrza, który potrafiłby go odmalować.
Powód do radości jest jeden – Bukayo Saka. Nie można jednak wiecznie wykorzystywać młodego Anglika do wycierania sobie oczu. Póki co sytuacja wygląda bowiem tak, że skrzydłowy prędzej z The Emirates wyjedzie, niż Arsenal wróci na czwarte miejsce. Tak przecież wyśmiewane za czasów Wengera.
Zero progresu, zero zmiany
Jeśli porównany sobie pierwszych 50 meczów za kadencji Mikela Artety, Unaia Emery’ego i 50 ostatnich Arsene’a Wengera, brak progresu nie będzie jedyną konkluzją, jaką będziemy w stanie wysnuć. Arsenal nie tyle nie idzie do przodu, co cofa się.
Spojrzenie na suche statystyki jest dla byłego asystenta Pepa Guardioli spojrzeniem pełnym krytyki. W porównaniu do swoich poprzedników, Arteta wypada gorzej, jeśli idzie o:
- punkty na mecz – 1.5 vs 1.76 vs 1.76
- liczbę porażek – 17 vs 12 vs 16
- zdobyte bramki – 72 vs 91 vs 96
- czyste konta – 15 vs 10 vs 16
Siłą rzeczy nieciekawie sprawa ma się też wtedy, gdy mówimy o odniesionych zwycięstwach.
Jedyny aspekt, w którym Arsenal Artety góruje nad drużynami z przeszłości, dotyczy bramek straconych. Ich faktycznie nie ma dużo, bo 56. Jednak i tutaj można przyczepić się i zwrócić uwagę na to, że wcześniej Kanonierzy grali w Lidze Mistrzów, co zwykle oznacza mocniejszych rywali. Stołeczny klub ma jednak tyle problemów, że taka aptekarskość w ich krytyce nie jest konieczna. Problemy są bowiem zauważalne gołym okiem.
Często mówiło się o tym, że Kanonierzy pod wodzą Unaia Emery’ego nie mają planu na grę lub mają zły. Narzekano na rozgrywanie piłki od bramki, mimo że Hiszpan nie dysponował odpowiednimi wykonawcami. Czy jednak w jakimkolwiek stopniu różni się to od tego, co pod względem taktycznym oferuje Arteta?
SLAVIA PRAGA NIE PRZEGRA NA THE EMIRATES? KURS: 2,42 W FUKSIARZU
Nie było stanowczego zakazu grania piłką od pierwszej linii, mimo że konstruowanych w ten sposób skutecznych akcji londyńczycy mieli może 10 przez cały sezon. Zwiększyła się natomiast liczba dośrodkowań, co jednak nie do końca Arsenalowi pasuje. Trudno bowiem oczekiwać, żeby Aubameyang wygrywał pojedynki w powietrzu z Benem Mee, skoro nie jest w stanie zrobić tego nawet na ziemi.
39-latek nie wyleczył też swoich piłkarzy z popełniania tendencyjnych błędów. Być może dzieje się to nieco rzadziej, ale wystarczy obejrzeć na spotkanie z Liverpoolem, by stwierdzić, że problem pozostał. Gabriel popełniał względem Mo Salaha te same błędy, co kilka miesięcy temu David Luiz
Nie dojeżdżał też Cedric, chociaż bardzo się starał. Oddał nawet celny strzał! Pytanie, czy Portugalczyk jest w ogóle piłkarzem na miarę (przedsezonowych) aspiracji Arsenalu. Jeśli stwierdzimy, że tak, może pora przestać dziwić się, że jest w tym miejscu, w którym jest.
Brak lidera, obecność kłopotów
Oczywiście uznanie, że to boczny obrońca jest najbardziej dobitnym dowodem na degrengoladę Arsenalu, byłoby założeniem bzdurnym. Jest nim przytoczony wcześniej Aubameyang. Już pal licho, że Gabończyk ma za sobą fatalny sezon, w którym więcej bramek w Premier League zdobył Callum Wilson czy szalony Ilkay Gundogan.
31-latek po prostu się nie stara. Przejście obok meczu jest dla niego tak normalne, jak dla Roberta Lewandowskiego strzelanie goli. Trudno w pamięci odszukać mecz, w którym skrzydłowy wziął na swoje barki całą drużynę i pociągnął ją ku ostatecznemu zwycięstwu lub przynajmniej remisowi. Częściej w tę rolę wchodzi Lacazette, a nawet młodziutki Smith-Rowe i Saka. Aubameyang nie jest żadnym liderem klubu na boisku, a ostatnio zdaje się tracić zaufanie ze strony szatni.
Spóźnienie się na odprawę przed meczem z Tottenhamem, powinno być dla kapitana Kanonierów powodem dla największego wstydu. Gabończyk wydaje się jednak być z tym zupełnie w porządku. I może ma rację, bo paradoksalnie pomógł swojemu zespołowi. Wątpliwe bowiem, by był on w stanie tak zdominować podopiecznych Jose Mourinho, gdyby po boisku nie biegał wspomniany Smith-Rowe, który w ostatniej chwili wskoczył za kapitana.
Po prostu kapitana. Trudno bowiem wyobrazić sobie, by młodzi zawodnicy Arsenalu wchodzili na ławki w szatni i niczym podopieczni Johna Keatinga w “Stowarzyszeniu Umarłych Poetów” recytowali wiersz Walta Whitmana. Arsenal takiego lidera po prostu nie ma.
Ligowy dżem
Niewykluczone, że jest to jeden z powodów, dla których Arsenal stał się wielu osobom po prostu obojętny. W angielskiej prasie coraz częściej dywaguje się, czy nie jest to wielki klub już tylko z nazwy. Obecność w środku tabeli to jedno, wszak taki sezon zdarzył się nawet Chelsea. Inną kwestią jest to, że Arsenal wcale się na tle Aston Villi, Leeds United i – o zgrozo – Crystal Palace nie wyróżnia.
Chociaż kadrowo stoją na prawdopodobnie znacznie wyższym poziomie, ich gra jest… żadna. Współczynnik bramek spodziewanych (xG) nie wywinduje Kanonierów w górę, tak jak dzieje się to w wypadku Brighton. Podobnie jest w wypadku xGA. W idealnie sprawiedliwym świecie Arsenal byłby dziewiąty. Jedno oczko wyżej. To nie jest powód do radości. Wręcz przeciwnie – to powód do obgryzania paznokci.
ARSENAL – SLAVIA – OBIE DRUŻYNY ZDOBĘDĄ BRAMKĘ? KURS 2.18 W FUKSIARZU
Często bagatelizowana statystyka jest bowiem kolejnym dowodem na to, że Kanonierzy sobie na swoją pozycję zapracowali i zasłużyli. Zebrali to, co zasiali. Problem w tym, że kiedy połowa ligi odkryła płodozmian i poczyniła krok do przodu, klub z The Emirates dalej utrzymuje, że najlepszy jest system żarowy.
***
Dwumecz ze Slavią Praga ma być jedyną okazją do tego, by bieżący sezon wspominać z choćby delikatnym cieniem uśmiechu. W Premier League coraz bardziej odjeżdża im perspektywa gry w Lidze Europy, nie mówiąc o Lidze Mistrzów.
Perspektywa braku europejskich pucharów byłaby dramatem dla klubu, który w okienkach transferowych wcale nie zaciskał pasa. A trzeba przecież jakoś zapracować na kolejne wzmocnienia. Są konieczne, jeśli Arsenal chce poczynić jakikolwiek krok naprzód. Wojowanie mając w wyjściowym składzie Aubameyanga bez formy, nierównego Davida Luiza, Mohameda Elneny’ego jako opcję z ławki, dośrodkowania jako plan na życie, jest jechaniem na czołgi z ułańską szabelką.
Fot.Newspix