Nie podbije w tym sezonie Leo Messi futbolowego świata. Dalej promieniuje wielkością, dalej na boisku potrafi mieć w sobie mnóstwo z dawnego omnipotentnego siebie, ale Liga Mistrzów pokazuje swoje – powoli nadchodzi czas młodszego pokolenia. Ostatni tydzień pokazał jednak dobitnie, że wcale nie musi to oznaczać smutniejszej wersji argentyńskiej legendy. Messi w rewanżu z PSG huknął przepięknie z dystansu, a z Huescą zapakował dwa gole, z czego jednego absolutnie prześlicznego. W konsekwencji Barcelona pędzi. Nie przegrała ostatnich siedemnastu meczów ligowych. I choć znany i lubiany Pacheta, sternik Hueski, nakazał swoim podopiecznym biegać za katalońskimi gwiazdami jak bulteriery, jak rozwścieczone czerwoną płachtą byki, a Rafa Mir dwoił się i troił, to na Barcę było to za mało.
Wielki Messi, mniejszy Griezmann
Pierwsza bramka Messiego to kwintesencja jego geniuszu. Za takie akcje będzie pamiętany po piłkarskie wieki. Niby Sergio Busquets zaliczył asystę, ale przy tym cudeńku miał podobny udział, jak dekadę temu w półfinale Ligi Mistrzów z Realem przy słynnym rajdzie argentyńskiego kolegi. Zabawne. Czasy się zmieniają, lata lecą, stawka inna, a dalej można znaleźć zabawne paralele. Signum temporis. Messi dzióbnął sobie piłkę całkowicie myląc Jorge Pulido, zrobił balans ciałem i przylutował od poprzeczki. Klasa. Druga bramka, ustalająca wynik, była mniej spektakularna, ale też sporo było w niej kunsztu, wyczucia i tego elementu magicznego dotyku, znanego sobie tylko przez Messiego, który do dwóch brameczek dołożył jeszcze asystę.
Kumplowi z ataku dorównać chciał Griezmann i prawie mu się udało. Jego trafienie też miało w sobie wszystko, czego potrzebuje ładny gol z dystansu – odpowiednią siłę, precyzję, trajektorię lotu, nawet cieszynka zwracała uwagę, ale w przypadku Francuza w Barcelonie zawsze będzie jakieś „ale”, jakaś wątpliwość. W pojedynczych meczach widać u niego jakość. Bronią go nawet przyzwoite statystyki. Ale co z tego, skoro miał być wielką gwiazdą, a jest wyróżniającym się zawodnikiem na miarę epickich start z Huescą.
I to z całym szacunkiem dla Hueski, która naprawdę się starała. Pacheta zaszczepił w tej drużynie ducha walki. Momentami wyglądało to naprawdę ciekawie. Najważniejsze, że był pomysł – agresja w obronie i szybkie kontry. Nawet to działało. Ter Stegen miał nawet niemały problem ze strzałem takiego Pablo Maffeo w pierwszej połowie. Największą robotę robił jednak Rafa Mir. Bohater awansu Hueski do La Liga naprawdę bardzo chciał. Efekty? Sporo dobrych akcji wyszarpanych na ambicji, sporo wygranych pojedynków, jeden groźny strzał po kontrze, zepsuta krew obrońców Barcy, gol z karnego i fatalne pudło z metra. Okej, zatrzymajmy się przy dwóch ostatnich.
Niezwykły przypadek Rafy Mira
Karny to niezły absurd. Fakt, że Rafa Mir uciekł Destowi i że Ter Stegen niepotrzebnie zostawił rękę, ale sędzia nie miał prawa tego gwizdnąć. Ale gwizdnął. I Rafa Mir trafił z wapna. Cóż, błędy sędziowskie są wszędzie. Nie jego wina. Napastnik musi być cwaniakiem. On zrobił swoje.
Ale to co zyskał w tej akcji, oddał w drugiej połowie. Gość przestrzelił w takiej sytuacji. Po co skakał, po co próbował piłkę podnosić? To już na zawsze pozostanie jego słodką tajemnicą. Karma.
Tym samym Barcelona wygrała. Trochę na osłodę nastrojów po dwumeczu z PSG. Aktualnie ma cztery punkty straty do Atletico. Wbrew temu, co wydawało się jeszcze nie tak dawno, liga nie jest stracona, tu wszystko może się zdarzyć. Tym bardziej, jeśli Messi dalej będzie robił swoje. A znosi się na to, że przynajmniej póki będzie zakładał koszulkę Barcy, to nic się w tej kwestii na gorsze nie zmieni.
FC Barcelona 4:1 Huesca
Messi 13′, 90′, Griezmann 35′, Mingueza 53′ – Rafa Mir 45’+4 z karnego
Fot. Newspix