Reklama

Klątwa drugiego sezonu beniaminka? W Premier League to mit

Jan Piekutowski

Autor:Jan Piekutowski

06 marca 2021, 12:38 • 12 min czytania 3 komentarze

W sezonie 1995/96, ponownie zreformowano angielską ekstraklasę. Premier League została zmniejszona do 20 zespołów i w takim kształcie pozostaje do dziś. W tym czasie awansowało i zdołało się utrzymać na przynajmniej jeden sezon aż 41 zespołów*. Statystyka pokazuje, że większość z nich utrzymała się także w kolejnym. Klątwa drugiego sezonu w Premier League jest niemalże mitem. 

Klątwa drugiego sezonu beniaminka? W Premier League to mit

Jest jakieś dziwaczne przekonanie, jakoby ten drugi sezon miał być dla beniaminków prawdziwą szkołą przetrwania. Testem brutalniejszym niż wszystko, czym byli poddawani przyszli wiedźmini w świecie wykreowanym przez Sapkowskiego. Tymczasem okazuje się, że większość z tych zespołów, która awansowała i nie zleciała od razu do Championship (lub Division One), została w lidze na nieco dłużej. Taka sytuacja spotkała 30 drużyn (73%). Spadek w drugim sezonie jest zatem rzadkością.

Nie można tym samym stwierdzić, że Sheffield United wpisało się w jakiś obowiązujący trend. Oni są pewnym wyjątkiem. Pewnym, bo chociaż większości ekip udało się utrzymać, to 14 z nich miało gorszą pozycję, w porównaniu do swojego pierwszego sezonu po awansie. Niektórzy przesuwali się marginalnie, niektórzy notowali skoki na głowę do pustego basenu.

Trzeba jednak pamiętać też o tych zespołach, które w swoim drugim sezonie radziły sobie jeszcze lepiej. Takich przykładów też mamy kilkanaście, a konkretnie… 14.

Jakie są najbardziej niezwykłe przypadki w ligowych życiu nowych ekip Premier League od 1996 roku?

Reklama

Nie takie Sheffield United straszne

Jeśli ktoś myślał, że Sheffield United zaliczy najbardziej spektakularny zjazd w nowej historii Premier League, to jest w grubym błędzie. W najgorszym wypadku The Blades zaliczą spadek o zaledwie jedenaście pozycji. Oczywiście słowo zaledwie trzeba wziąć w wielki nawias, ale i tak jest to wynik gorszy od tego, co wydarzyło się z Ipswich Town na początku XXI wieku. O ile bowiem ekipa Chrisa Wildera zajęła koniec końców po prostu przyzwoite miejsce w środku tabeli, o tyle gracze George’a Burleya awansowali do europejskich pucharów, a w następnym sezonie już witali się z angielską drugą ligą.

Sezon rok 2000 był przełomowy nie tylko dla całego świata. Do Premier League awans wywalczyła ekipa Ipswich Town. Zespół musiał przedzierać się przez play-offy, gdzie w emocjonującym dwumeczu rozprawił się z Boltonem (7:5) i w równie dramatycznym finale ograł Barnsley (4:2). Udało im się nawet wprowadzić dwa nazwiska do jedenastki sezonu – znalazł się tam Richard Wright oraz Marcus Stewart. Niemniej, traktowano ich jako kwiatek u kożucha. Zwracano uwagę, że jedyne przetarcie z Premier League zakończyło się dla nich cokolwiek słabo. Przegrali z ultraprzeciętnym Southampton w Pucharze Anglii. Ponadto, ekspertów nie przekonywały dokonywane przez Burleya transfery. Przed starem sezonu Ipswich ściągnęło trzech gości z Ajaxu (żaden nie był nawet drugoplanową postacią w ekipie z Holandii), doświadczonego, ale dość miernego Johna Scalesa i Hermanna Hreiðarssona, solidnego obrońcę z Islandii.

Znacznie bardziej liczono zatem na Manchester City, a przede wszystkim Charlton Athletic, które jako jedyne przekroczyło barierę 90 punktów. Obawy o Ipswich Town były spore, ale okazały się zupełnie nieuzasadnione. Przynajmniej w pierwszym sezonie.

Charlton poradził sobie naprawdę dobrze. Uplasował się na dziewiątym miejscu w tabeli. Jednocześnie zebrał kilka razy dość spektakularne baty, jak wtedy, gdy rozbił go Liverpool lub West Ham United.

Inaczej było z Manchesterem City. The Citizens nie wytrzymali nawet jednego sezonu. Spadli natychmiastowo, tracąc aż osiem punktów do bezpiecznego miejsca. Fani Ipswich Town naigrywali się z nich śpiewając: Blue moon you got promoted too soon / and now you’re going back down / while Europe’s coming to Town (Niebieski Księżycu, awansowałeś zbyt wcześnie/ teraz spadasz / tymczasem Europa, zmierza do Miasta).

Reklama

Europejski sen

Tak, tak. Skromny beniaminek z Ipswich grał olśniewająco. Zdołał pokonać takie marki jak Everton, Tottenham, Leeds United i Liverpool. Zajął piąte miejsce w tabeli, chociaż jeszcze na trzy kolejki przed końcem był… trzeci! Ostatecznie zamiast Ligi Mistrzów mieli Puchar UEFA, ale i tak byli więcej niż zadowoleni. Szczęście nie potrwało jednak zbyt długo.

George Burley nie umiał połączyć gry w Europie z tym, co działo się na krajowym podwórku. Chociaż jego podopieczni wyeliminowali Torpedo Moskwa oraz Helsingborg w pierwszych siedemnastu kolejkach Premier League zdobyli dramatyczne dziewięć punktów i zakopali się na dnie. Morale naprawił nieco dwumecz z wielkim Interem. Do Ipswich przyjechała wówczas śmietana włoskiego futbolu z Ronaldo, Zanettim, Toldo, Vieirim, Seedorfem, Adriano i Cordobą. I Ipswich zdołało im się przeciwstawić – pierwszy mecz wygrali 1:0, później ulegli 1:4 i odpadli w trzeciej rundzie. Wstydu nie było, przynajmniej nie w Europie.

W lidze kotłowali się bowiem w strefie spadkowej i nie zmieniła tego nawet imponująca seria siedmiu zwycięstw od grudnia do początku lutego (wygrali 87% meczów w tym okresie). Dziewiątego lutego 2002 roku rozgromił ich Liverpool. Skończyło się 0:6 i po tym ciosie Ipswich nigdy się już nie podniosło.

Od tego meczu do końca sezonu wygrali tylko raz i ostatecznie skończyli na osiemnastym miejscu. Spadek o trzynaście pozycji. Spektakularnie. Gdyby to była lista przebojów, pewnie uznalibyśmy, że utwór się słuchaczom znudził. W wypadku klubu sytuacja jest znacznie bardziej złożona.

Wiele wspólnego między Ipswich a Sheffield United

Marcus Stewart, jeden z najlepszych piłkarzy Ipswich, powiedział w rozmowie z The Athletic: Tamten sezon był inny z wielu powodów. W naszym klubie doszło do wielu zmian personalnych. Zaczęto masowo sprowadzać zawodników z zagranicy i to trochę wpłynęło na sytuację. George Burley chciał więcej jakości, więcej game-changerów. Ale sprawy nie do końca się ułożyły. Inne zespoły nas rozpracowały, nagle wiedzieli, jak nas zatrzymać. Utrata czynnika zaskoczenia była dla nas dramatyczna w skutkach. Podobnie jest w Sheffield United.

To krótka, ale trafna analiza. Być może wyspiarskość szatni faktycznie była istotnym czynnikiem w odniesionym przez Ipswich Town sukcesie. W sezonie 2000/01 było tam sześciu piłkarzy spoza Wielkiej Brytanii, w tym Jamajczyk David Johson, który odszedł zimą. W sezonie 2001/02 takich piłkarzy było już dziewięciu.

Nie do podważenia jest zaś element zaskoczenia, o którym wspomniał Stewart. Ipswich straciło na tym bardzo wiele, tak jak teraz zamykający tabelę The Blades.

W sezonie 2019/20, Sheffield United zdobyło uznanie doskonale wykorzystując ustawienie z pięcioma obrońcami. W bieżących rozgrywkach ich gra stała się zbyt czytelna, nikt nie ma problemów z zatrzymaniem Endy Stevensa, Jasona Bogle’a czy Maxa Lowe’a i George’a Baldocka. Co więcej – Chris Wilder znacznie bardziej kombinuje. Monolityczny blok defensywny został rozbity nie tylko przez kontuzje, ale i decyzje angielskiego szkoleniowca.

Podobnie było w Ipswich, gdzie Burley po prostu chciał za bardzo. Budujące jest jednak to, że żaden z tych trenerów nie stracił w tych znacznie gorszych sezonach pracy. Dali swoim kibicom wiele, bardzo wiele.

Jest tylko jedno Leicester City

Kilku klubom udało się zaliczyć progres, jeśli porównamy ich wyniki jako beniaminek, w stosunku do tego, co osiągali w kolejnym sezonie: Birmingham City, Blackburn Rovers, Derby County. Niektóre były dość spektakularne. Takie Burnley (2017/18) w swoim drugim sezonie nagle znalazło się na miejscu gwarantującym udział w europejskich pucharach, tak samo jak Newcastle United (2011/12).

Nic jednak nie może równać się z Leicester City. Sezon 2015/16 przeszedł do historii na zawsze i należy mieć podejrzenia, że nic nie będzie w stanie go pobić. Leicester nie tylko zaliczyło skok o trzynaście pozycji, ale wygrało Premier League. W drugim sezonie po awansie z Championship. Syndrom? Jaki syndrom.

Na temat tamtego wydarzenia powstają filmy, książki, piosenki. Sam Andrea Bocelli przybył na koronację nowych mistrzów Anglii. Leicester cieszyło się z pompą i trudno im się dziwić. To było ich pierwsze zwycięstwo w najwyżej klasie rozgrywkowej w całej historii. W dodatku wywalczone po sezonie, w którym Lisy niemalże spadły.

Po tym jak Leicester bezproblemowo awansowało w sezonie 2013/14 (18 punktów przewagi nad Derby County), wiele osób zastanawiało się, jak dobrze poradzą sobie mistrzowie Championship w lidze wyżej. Takie ekipy zwykle utrzymywały się w Premier League, lecz pierwsza połowa sezonu w wykonaniu podopiecznych Nigela Pearsona mogła zadawać kłam temu twierdzeniu. Mimo kilku imponujących transferów i niezłych meczów (5:3 z Manchesterem United, 1:1 z Arsenalem, 2:2 z Evertonem), po 18. kolejkach beniaminek zamykał ligową tabelę. Uzbierał tylko dziesięć oczek i sytuacja zrobiła się dramatyczna. Było niemal pewne, że zarząd King Power Stadium zetnie głowę Pearsona. Tak się nie stało, co miało gigantyczne znaczenie dla przyszłości klubu.

Po Bożym Narodzeniu Leicester City w końcu zaczęło grać. Pedał gazu wcisnęło zaś na samym finiszu sezonu. Dziewięć ostatnich kolejek to tylko jedna porażka, jeden remis i aż siedem zwycięstw. Drużyna, którą już witano w Championship, obudziła się, koniec końców zajmując bardzo bezpieczne czternaste miejsce.

Przyszłość pokazała, że zwyżka formy nie była przypadkiem, tak samo jak bardzo dobra dyspozycja Jamiego Vardy’ego, Kaspera Schmeichela, Roberta Hutha, Wesa Morgana, Marca Albrightona czy Riyada Mahreza. Oni wszyscy mieli kluczowe znaczenie w tym, co wydarzyło się już w następnym sezonie, gdy Leicester City u stóp miało całą Anglię.

Stabilizacja to podstawa

Chociaż nie są to przypadki choćby w połowie tak dramatyczne, jak ten Ipswich Town, Sheffield United, czy Leicester City, to ze statystycznego punktu widzenia warto zwrócić uwagę na to, co było udziałem tylko dwóch drużyn w historii Premier League od sezonu 1995/96.

Sunderland i Wolverhampton stanowią elitarne (4.88%) ekip, które w swoim pierwszym i drugim sezonie po awansie zakończyły sezon na tym samym miejscu. Co więcej, w obu przypadkach dotyczy to siódmej lokaty.

Czarne Koty osiągnęły to w latach 1999-2001, zaś Wilki całkiem niedawno, bo w okresie 2018-2020. Co więcej, podopieczni Paula Reida osiągnęli niemal identyczny wynik. W pierwszym sezonie udało im się uzbierać 58 punktów (Puchar UEFA uciekł im tylko przez słaby bilans bramkowy), zaś w drugim 57.

W wypadku Wolverhampton też wielkiej różnicy nie ma. Ba! W drugim sezonie – jakby nie patrzeć – poszło im nawet lepiej. Jako beniaminek zgarnęli 57 punktów. W następnych rozgrywkach 59. Co jednak ważne, to paradoksalnie drugi sezon był dla nich większym rozczarowaniem. Po pierwszym udało im się zakwalifikować do Ligi Europy, po drugim musieli obejść się smakiem z powodu pucharowych zwycięstw Arsenalu.

Całe to Hull City

Jeśli zapytacie przeciętnego kibica Premier League o przygody Hull City w Premier League, to nie spodziewajcie się cudów. Pewnie napomkną o początkach karier Harry’ego Maguire’a, Andrewa Robertsona. Ktoś wspomni Nikicię Jelavicia. Większość przywoła gola rodem z Kapitana Tsubasy, którego strzelili Diomande i Abel Hernandez.

Generalnie chodzi o to, że Hull City w Premier League bywało tylko przelotem. Nie zapisało się w tak spektakularny sposób jak na przykład Swindon Town, które w ekstraklasie spędziło tylko rok, ale za to jaki! W sezonie 1993/94, wpuścili 100 bramek. Rekord.

Tak więc Tygrysy wydają się być jedną z wielu drużyn, która się po prostu przewinęła przez angielską ekstraklasę. Stawia się ich na jednej półce z Bradford City, Blackpool albo klubami dryfującymi jak QPR, WBA, czy Watford. To założenie o tyle błędne, że Hull City ma swoje własne osiągnięcie, które wyróżnia ich spośród tłumu. Jak można się domyślić, nie jest ono szczególnie chlubne.

W Premier League Hull City spędziło łącznie pięć sezonów. Ostatni raz kopali w najwyższej klasie rozgrywkowej w 2017 roku. Zajęli wówczas 18. miejsce, spadli do Championship, później do League One, skąd teraz próbują się wydostać. Ale to nie o to chodzi.

Tak się bowiem składa, że Hull City jest jedyną ekipą od 1996 roku, która dwukrotnie awansowała do Premier League, utrzymała się, a w następnym sezonie… spadła. Taka sztuka udała się im się w latach 2008-10 i 2013-15.

W rozgrywkach 2008/09, Hull City miało więcej szczęścia niż rozumu. Od 20 grudnia do 24 maja, a więc przez pół roku, wygrali… jeden mecz! Jeden! Remisów wyszarpali całe pięć, co wygląda po prostu śmiesznie. Jak zespół, który zgarnia tylko nieco ponad jeden punkt na miesiąc może utrzymać się w Premier League?! Odpowiedź jest całkiem prosta – relatywnie udany początek sezonu i fatalna konkurencja.

Do ostatniej kolejki przed Bożym Narodzeniem, beniaminek radził sobie cokolwiek solidnie. Pokonali Arsenal, Tottenham, Newcastle United, West Ham United. Remis wyszarpali Liverpoolowi, Evertonowi, Manchesterowi City. Wchodząc w 2009, mieli na koncie 27 punktów i wydawało się, że walka o utrzymanie im nie grozi. Druga połowa sezonu była jednak brutalną weryfikacją. Koniec końców utrzymali się tylko dlatego, że ostatniego meczu w sezonie nie wygrało ani Newcastle United, ani Middlesbrough.

 Sprawiedliwość przyszła po Hull już w następnym sezonie. Znowu nie zaczęli źle, znowu Phil Brown wyglądał na trenera, który spokojnie ogarnia Premier League. Tym razem jednak nie wytrzymali właściciele. Gdy Tygrysy znowu zaczęły mieć wielkie kłopoty ze zdobywaniem punktów, Brown został zwolniony. Sądzono, że Iain Dowie zagwarantuje bezpieczne utrzymanie, nie trzeba będzie o nie drżeć do ostatniej kolejki. Nic bardziej mylnego.

Dowie zdobył z Hull City tylko sześć punktów. Okazało się, że to Brown wyciska max z takich zawodników jak Paul McShane, Kamel Ghilas, Steven Mouyokolo, czy Jan Vennegoor of Hesselink, który na poziomie Premier League strzelił znacznie mniej goli, niż ma liter w nazwisku.

Tygrysy Europy

W kolejnym sezonie blask Hull City próbował przywrócić Nigel Pearson. Zupełnie przemodelowano kadrę, odeszła większość zawodników, która grała na poziomie Premier League. Anglik nie dał jednak rady. Do elity Tygrysy wróciły w sezonie 2013/14. Jak już wiecie – tylko na chwilę.

Steve Bruce zdołał utrzymać ich w Premier League, a było to zadanie naprawdę niełatwe. Dość powiedzieć, że jedną z największych gwiazd ówczesnego beniaminka był Robert Koren. Kto?, możecie zapytać. No właśnie.

Nic więc dziwnego, że chociaż Hull City zajęło 16. miejsce, a nade wszystko awansowało do europejskich pucharów (!) poprzez sam fakt uczestnictwa w finale Pucharu Anglii (!!), to kibice z niepokojem patrzyli w przyszłość. Okazało się, że mieli rację. Przygoda na Starym Kontynencie była dla Tygrysów pocałunkiem śmierci. Tak jak w wypadku Ipswich Town.

Z Ligi Europy zawinęli się błyskawicznie – uporali się z Trenczynem, ale wyrzuciło ich Lokeren. W lidze zaś od listopada nic nie układało się po ich myśli. Mimo znacznych transferów, sprowadzenia Livermore’a, Snodgrassa, Maguire’a, Robertsona, Hernandeza, Diame, czy później Ben Arfy i Gastona Ramireza, Hull City nie zdołało utrzymać się w Premier League. W ostatnich czterech meczach zdobyli jeden punkt i ostatecznie uplasowali się na osiemnastej pozycji. Wrócili do Championship, pokazując, że w ich wypadku klątwa drugiego sezonu beniaminka naprawdę ma rację bytu. Są jednak w mniejszości.

***

41 beniaminków poszło bardzo różnymi drogami. Większości nie dotknęła klątwa drugiego sezonu. Zdołali zdać tej teorii kłam i utrzymać się w Premier League lub nawet powalczyć o coś więcej. Są jednak takie przypadki jak Ipswich Town, Reading (zjazd z ósmego na osiemnaste miejsce w sezonie 2007/08) czy Hull City, które sprawiają, że mit ten długo jeszcze z angielskich boisk nie zniknie.

Ciekawe, jak potoczą się losy Leeds United, które jest na dobrej drodze, by być najsilniejszym beniaminkiem od lat. Z pewnością zrobią wiele, by uniknąć smutnego losu The Blades i Traktorzystów.

*na potrzeby tekstu przyjęliśmy, że w bieżącym sezonie Premier League Sheffield United spadnie, zaś Aston Villa zajmie co najmniej 16. pozycję. Umówmy się, że jest to więcej niż prawdopodobne. 

Fot.Newspix

Angielski łącznik

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Czerwone Diabły coraz bliżej dna. Gol z rzutu rożnego i trzecia “czerwień” Fernandesa [WIDEO]

Paweł Wojciechowski
3
Czerwone Diabły coraz bliżej dna. Gol z rzutu rożnego i trzecia “czerwień” Fernandesa [WIDEO]
Hiszpania

Kibice Barcelony nie doceniają “Lewego”? Dostał tylko 3,6% głosów…

Kamil Warzocha
7
Kibice Barcelony nie doceniają “Lewego”? Dostał tylko 3,6% głosów…
Anglia

Koniec Edersona w City? Klub wytypował następcę z Włoch

Kamil Warzocha
2
Koniec Edersona w City? Klub wytypował następcę z Włoch

Anglia

Anglia

Czerwone Diabły coraz bliżej dna. Gol z rzutu rożnego i trzecia “czerwień” Fernandesa [WIDEO]

Paweł Wojciechowski
3
Czerwone Diabły coraz bliżej dna. Gol z rzutu rożnego i trzecia “czerwień” Fernandesa [WIDEO]
Anglia

Koniec Edersona w City? Klub wytypował następcę z Włoch

Kamil Warzocha
2
Koniec Edersona w City? Klub wytypował następcę z Włoch

Komentarze

3 komentarze

Loading...