Jeśli kibice Liverpoolu mieli doszukiwać się jakichś pozytywów przed tym meczem, to raczej wyłącznie w ostatniej formie Evertonu. Jak się okazało, nawet to nie wystarczyło, żeby pokonać rywali zza miedzy. Nie dość, że to pierwsza porażka Juergena Kloppa w derbach Merseyside, to jeszcze jego ekipa pobiła niechlubny rekord. Otóż “The Reds” przegrali cztery mecze z rzędu w lidze na własnym stadionie po raz pierwszy od prawie 100 lat. No i, gwoli ścisłości, skapitulowali z “The Toffees” po raz pierwszy od 24. spotkań. Co tu dużo mówić, tak złego okresu pracy na Wyspach niemiecki szkoleniowiec jeszcze nie miał.
Kto by się spodziewał, że gra defensywna Liverpoolu będzie wołała o pomstę do nieba już na samym wstępie. No kto? Rezerwowi nawet nie zdążyli dobrze zasiąść na ławce, mecz jeszcze się nie rozkręcił, a tu proszę: Everton ni stąd ni zowąd wpakował bramkę. Oczywiście to pewna norma, że podopieczni Juergena Kloppa miewają problemy z koncentracją, ale żeby tak w 3. minucie? Panowie, szanujmy się. Po zamieszaniu na połowie “The Reds”, bierności Thiago i braku w komunikacji między obrońcami piłka wylądowała na lewej nodze Jamesa. A wiadomo, że kiedy Kolumbijczyk znajduje się w takiej sytuacji niedaleko od pola karnego, rywalowi strach zagląda w oczy.
Pół sekundy, jedno spojrzenie i podanie prostopadłe. Richarlison idealnie wchodzi w tempo w pole karne, przygotowuje strzał na prawą nogę i posyła piłkę po długim słupku. Klasa sama w sobie. To wszystko wyglądało tak łatwo, że Klopp mógł tylko zaniemówić z wrażenia. Everton ustawił sobie mecz tak prędko, że aż musieliśmy sprawdzić w historii, czy w skali XXI wieku nie uczynił tego najszybciej.
Okazało się, że w obecnym stuleciu “The Toffees” nie strzelili gola w derbach Merseyside jeszcze tak wcześnie.
Z biegiem minut otworzyło nam się całkiem ciekawe widowisko. Po jednej stronie barykady szczęścia z dystansu próbował Henderson, oj, wtedy fenomenalną interwencją popisał się Pickford. Niewiele później, kiedy kapitan Liverpoolu musiał zejść do bazy z powodu kontuzji, setkę po dośrodkowaniu Digne’a zmarnował Coleman. Nie to jednak zwracało największą uwagę w pierwszej połowie spotkania, a nawet całym jego przebiegu. Wrażenie robił fakt, jak ekipa Carlo Ancelottiego organizowała się w grze kompaktowej. Potrafiła skutecznie bronić całym zespołem, niekiedy włączając tak zajadły pressing, że w pewnej chwili Alisson mógł skończyć na noszach po bliskim kontakcie z dwoma rywalami.
Everton był twardy, agresywny, bardziej zdeterminowany. Liverpool zaś – po prostu bezpłciowy. Po tym, jak na początku meczu Robertson zameldował się ostrym faulem Jamesowi, nie widzieliśmy nic więcej. No, co najwyżej bezsensowne faule elektrycznego Kabaka, ale to temat na inną historię. Chodzi o wolę walki, którą bardziej wykazali goście.
Niestety dla Kloppa brak Hendersona na boisku tylko uwydatniał ten niekorzystny kontrast.
Po zmianie stron widzieliśmy obrazek podobny do tego z pierwszych 45 minut. Dominacja Liverpoolu w posiadaniu piłki, raz na jakiś czas próby rajdów prawą stroną Alexandra-Arnolda, czasami szarpnięcia Mane. Ale czy można było powiedzieć o jakichś konkretach? W żadnym razie. Ewidentnie brakuje tej iskry, która cechowała najlepszą wersję zespołu Kloppa. Ogółem ten mecz nie odbiegał od tendencji, jaką prezentują w ostatnim czasie “The Reds”. Pomijając starcie Ligi Mistrzów z RB Lipsk, to już ich czwarty mecz z rzędu bez zwycięstwa. I któryś z kolei, kiedy atak pozycyjny nie przynosi żadnych efektów. To wszystko przypomina bicie głową w mur, a nie składne działanie, które widzimy choćby w maszynie Guardioli.
Kiedy patrzyło się dzisiaj na grę Liverpoolu, można było odnieść wrażenie, że po boisku krzątają się ludzie zagubieni. Ci w ofensywie mieli problem z minięciem jednego przeciwnika czy celnym strzałem na bramkę, linia pomocy nie oferowała nic ekstra, a środek defensywy złożony z sympatycznego Turka i Nathaniela Phillipsa z rezerw mógłby spełnić co najwyżej oczekiwania fanów Crystal Palace. Drugi jegomość z tej pary nie wyglądał źle, ale, kiedy przyszło co do czego, popełnił juniorski błąd w akcji zakończonej rzutem karnym dla Evertonu. Pewnie wykorzystanym przez Sigurdssona, choć oczywiście finalny stempel na tym zdarzeniu położył Trent Alexander-Arnold po faulu na Calvercie-Lewinie.
Taki to już los, że jak nie idzie, to nie idzie.
Optymiści mogli sądzić, że mecz Ligi Mistrzów będzie jakimś przełamaniem, ale nic bardziej mylnego. Póki co nic nie wskazuje na to, że Liverpool wykopie się z tego dołka. Oczywiście to nie oznacza, że trzeba w Juergena Kloppa strzelać z każdej strony, ot, nawet taki fachowiec potrzebuje czasu do wyjścia na prostą. O mistrzostwie Anglii nie ma już jednak mowy, to aż 16 punktów straty do lidera, ale kibicom i tak pozostaje wierzyć, że będzie lepiej. Jakiekolwiek wizje o zwalnianiu niemieckiego szkoleniowca przed zakończeniem sezonu nie trzymają się kupy. Na Anfield widzimy kryzys pokroju tego na Etihad Stadium, gdzie swego czasu Guardiola również przeżywał katusze. Ale skoro Hiszpan może teraz zmierzać po kolejne trofeum, dni trenera “The Reds” w Liverpoolu wcale nie muszą być przecież policzone.
Liverpool – Everton 0:2 (0:1)
Richarlison 3′, Sigurdsson 83′ (karny)
Fot. Newspix