Mateusz Szczepaniak rozegrał cztery sezony w PKO Bank Polski Ekstraklasie, kilka w pierwszej lidze, wyjechał na Cypr, szkolił się w Auxerre. Jesienią stanął przed dylematem – czy warto ryzykować zdrowie, by pograć jeszcze sezon-dwa? – Ból w poprzednim roku był bardzo duży. Gdybym grał dalej, za dwa lata mógłbym być pół inwalidą i kompletnie popsuć sobie komfort życia. Musiałbym mieć założoną endoprotezę, która nie pozwoliłaby mi na wiele codziennych czynności. Uznałem, że to ryzyko nie jest warte dwóch lat grania w piłkę, jakie mi zostały.
Jak wyglądały jego problemy ze zdrowiem? Co zamierza dalej? Ile palców wystarczy, by policzyć zawodników, którzy w Cracovii mieli dobrą relację z Probierzem? Dlaczego będąc zawodnikiem „Pasów”, zamiast grać ze Szkendiją trenował w Bielsku-Białej? W jakich okolicznościach trener na Cyprze uderzył sędziego? Czy odniesie sukces w menedżerce? Mateusz Szczepaniak, były już piłkarz, podsumowuje swoją karierę.
***
Dopiero co skończyłeś 30 lat.
Dobry wiek. Zawsze mówiłem, że jak będzie jakaś okrągła liczba, zrobię urodziny na wypasie.
Zrobiłeś?
Tak. Osiemnastki nie było, więc sobie odbiłem.
Mogłeś z czystym sumieniem pobalować.
Ale nie powiem, co robiłem. Teraz można wreszcie robić rzeczy, których nigdy się nie robiło.
Skończyłeś nie tylko 30 lat, ale i karierę.
Nie postanowiłem tego z własnej woli. Zmusiło mnie zdrowie. Mam zniszczone biodro. Gdybym grał dalej, za dwa lata mógłbym być pół inwalidą i kompletnie popsuć sobie komfort życia. Musiałbym mieć założoną endoprotezę, która nie pozwoliłaby mi na wiele codziennych czynności. Nie mógłbym na przykład uprawiać żadnego sportu. W ogóle. Uznałem, że to ryzyko nie jest warte dwóch lat grania w piłkę, jakie mi zostały. Zresztą, nie chciałbym iść do jakiegoś klubu i grać nie na sto procent. Ambicja by mi nie pozwoliła, a granie na tabletkach to nie to samo.
Ból w poprzednim roku był bardzo duży.
Jak to u ciebie wyszło? Zaczynałeś przygotowania do sezonu z poczuciem, że jeszcze kilka lat przed tobą.
W październiku pojawiła się oferta ze Stali Rzeszów. Byłem na nią zdecydowany. Niby dwie ligi niżej, ale to klub z fajną perspektywą na lata. I nawet, jeśli w tabeli nie jest teraz najlepiej, to kwestia czasu, aż pójdą w górę. Namówił mnie Jarek Fojut. Skoro on sam mając tyle lat przeprowadził się przez całą Polskę do Rzeszowa, klub musi być tego warty. Dogadałem się na warunki, było OK. Pojechałem na testy medyczne. Wiedziałem, że mam problem z biodrem, ale wydawało mi się, że to błahostka.
Na zasadzie – to normalne, że piłkarz po tylu latach czuje ból.
Tak. Ale w minionym roku był większy niż zawsze. Ten ból był tak właściwie od kiedy pamiętam. Jak byłem młodszy, trwało to dwa tygodnie i puszczało. A potem się nawarstwiało, lecz nigdy nie przeszkadzało mi to do momentu Warty Poznań i zawsze też przechodziłem testy medyczne. To schorzenie genetyczne. Niby pomagało, gdy robiłem ćwiczenia typowo gimnastyczne, żeby poprawić sprawność biodra, ale w Warcie grałem mniej minut, więc uraz nie postępował tak szybko, jak mógłby postępować. Gdybym grał tyle, co na Cyprze, byłoby teraz dużo gorzej. Problem generalnie nawarstwił się właśnie na Cyprze, bo tam grałem od dechy do dechy.
Na testach medycznych w Stali lekarz powiedział mi, że nie mogę kontynuować kariery, bo zniszczę sobie życie. I zetrę biodro już do końca. Już teraz kwalifikuję się na to, by zrobić endoprotezę, ale jeszcze nie odczuwam bólu, który przeszkadzałby mi w normalnym funkcjonowaniu, więc nie muszę tego robić. Mogę to zrobić za dziesięć, piętnaście albo dwadzieścia lat – zależy, jak będzie to wyglądać. Ale pewnie kiedyś nadejdzie ten moment.
Testów nie zaliczyłeś. Jak reaguje człowiek, któremu lekarz klubowy mówi, że nie powinien grać w piłkę?
Nie dochodziło to do mnie. Mówiłem sobie – pewnie jak pojadę do topowych lekarzy, ktoś to ogarnie. Konsultacje trwały dwa miesiące. Żyłem dużą nadzieją, zresztą jeszcze do niedawna. Na konsultacjach każdy miał jakieś rozwiązanie, z którego koniec końców się wycofywał, analizując całokształt badań – tomografię, rezonans, RTG. W Polsce byłem u kogo się da. W pewnym momencie kilku lekarzy zrobiło telekonferencję, na której dyskutowali, czy da się coś ze mną zrobić.
Dałem sobie jeszcze moment na to, by skonsultować to z lekarzami zagranicy. Próbowałem dostać się nawet do lekarza Bayernu, ale czasy są, jakie są. No i co? No i nikt nie był w stanie mi pomóc.
Opowiedz więcej, co to właściwie za uraz.
Mam od pół milimetra do milimetra przestrzeni w biodrze. Każdy ruch na boki wiąże się z tym, że chrząstka się trze. A jak ona się zetrze, powstaje duży problem, bo ściera się kość i wtedy już nie ma ratunku. Teraz jeszcze mogę to przerwać. Same mecze może nie dałyby mi się we znaki tak szybko, ale jeszcze są treningi, których nie mógłbym wykonywać na sto procent. A biodro dalej by się tarło. Oczywiście, brakuje mi bardzo piłki, ale co mi z tego, gdybym miał grać w takiej sytuacji?
Błędne koło – wiesz, że nie możesz grać na maksa, trochę odcinasz kupony, zdrowie sypie się z miesiąca na miesiąc.
Ciągle zgłaszają się do mnie kluby. I to nawet z niezłymi warunkami. Mógłbym kontynuować to, co robiłem. Ale postawiłem sobie najważniejsze pytanie – czy chcę męczyć się sam ze sobą, nie grać na sto procent? Lubię, gdy czynię jakiś progres. Marcin Robak miał 30 lat, gdy zaczął strzelać. Z tyłu głowy miałem – kurde, nie jest jeszcze za późno. Nie chcę robić jednak czegoś wiedząc, że będzie się sypało i z miesiąca na miesiąc będzie coraz gorzej – i zdrowotnie, i sportowo. Nie miałoby sensu siedzenie na ławce po raz kolejny. Zresztą, gdybym zgodził się na jakiś kontrakt, byłoby to nieprofesjonalne. Wiele rzeczy ludzie robią dla pieniędzy, ale to nie w moim stylu. Nie miałbym nawet motywacji, by trenować z poczuciem, że to skończy się za maksymalnie dwa lata. Nie walczyłbym już o lepszy kontrakt. Nie chcę więc robić czegoś, co jest nieprawdziwe. Uważam się za osobę ambitną. Może to nieskromne, ale tak jest. Nie będę robił czegoś na pół gwizdka. Trzeba było stanąć przed lustrem i powiedzieć sobie: po co ci to?
Mam trochę niedosyt. Chciałem strzelić jeszcze te dziesięć bramek w sezonie jak w Podbeskidziu, przypomnieć się, mieć fun z gry.
Grałbyś i jednocześnie się frustrował.
A to ma wpływ na całe życie. Nie wiem, czy bym kontynuował grę nawet wtedy, gdybym miał bardzo duży kontrakt. Ale pewnie byłbym wtedy na innym etapie życia, więc nie miałbym tego dylematu. Miałem też z tyłu głowy, że pojadę jeszcze na Cypr, gdzie miałem fajny początek i do pewnego momentu grałem wszystko. Trener Giorgos Kosma, który mnie ściągnął, mocno stał za mną. Dostał płytkę z moimi meczami i strasznie się na mnie nafokusował. Takie wsparcie miałem chyba tylko u trenera Stawowego w Miedzi, który jak ceni zawodnika i pasuje mu on pod względem stylu gry, stawia na niego. Graliśmy bardzo dobrze, ale wszystko pechowo przegrywaliśmy.
Trener wyleciał w kuriozalnych okolicznościach po meczu z APOEL-em. Było 1:1 i sędziowie zaczęli tak kręcić, że to aż niewiarygodne. Nigdy nie grałem w takim meczu. Gdy pod koniec strzeliliśmy na 2:1, doliczyli 12 minut. Przegraliśmy 2:3, jedna bramka była z karnego, którego nie było. Odgwizdywali nam spalone, piłkarze APOEL-u wywracali się bez kontaktu na środku boiska i dostawali rzuty wolne. Wiadomo, o co chodziło. APOEL jest faworyzowany. Chcą, by grał w pucharach. Przyjeżdża do takiego Enosisu Paralimniou, przegrywa, słabo gra…
Po meczu trener był tak wkurzony, że wybiegł na boisko i zajebał sędziemu. Odepchnął go, zaczął się sadzić. Nasz maser go odciągał, a trener… wybił mu zęby łokciem. Potem chodził przez dwa tygodnie bez zębów. Większość drużyny była za trenerem, ale prezes wymyślił sobie, że musi go zwolnić.
Jak odebrali ten incydent Cypryjczycy? Z naszej perspektywy brzmi to jak skandal, o którym mówi się tygodniami, dla nich to normalne?
Temat był wałkowany. Ale to kręcenie było tak ewidentne, że pewnie nawet kibice APOEL-u wstydzili się za to, co zrobił sędzia. Można się zastanowić, dlaczego Cypr jako jeden z nielicznych krajów nie ma VAR. A jak zareagowali? Był szok. Trener nie może robić takich rzeczy. Ale naprawdę nie dziwię się mu.
Mieliśmy bardzo mocny obóz przygotowawczy – trzy treningi dziennie. Czułem się po nim świetnie. Trener przyszedł z drugiej ligi, jest ambitny, to była dla niego życiowa szansa. A Cypr jest mały, to nie jest Polska, gdzie masz sto konkretnych klubów, w których możesz dostać pracę. Dla niego była to przepustka, by zadomowić się w cypryjskiej ekstraklasie. Mógł dostać więcej zaufania, ale ludzie są tam impulsywni. Bardzo sympatyczni, świetni pod każdym względem, oprócz tego, że są leniwi. Od kiedy wróciłem, mam trochę czasami dość ludzi. Mało uśmiechu, siedzą zmuleni. Rozumiem, czasy są jakie są.
Wiele wynika z tak prostej rzeczy jak pogoda.
Oczywiście. Wstawałem rano, trening mieliśmy czasami o 7:30. O 11 jesteś po treningu – i co robić z czasem? Złapałem się z kumplami i chodziliśmy na plażę. Opalanko, siedzenie pod parasolem, 40 stopni, turyści wszędzie. Zajebiste życie. Piłkarze generalnie cenią sobie życie na Cyprze, chyba że trafią do Nikozji, która nie leży nad morzem. Lepiej mieszkać na obrzeżach jak Pafos czy Limassol. A jak trafisz na fajny klub, to już w ogóle.
Ty trafiłeś do turystycznego miasta?
Niemalże do Aya Napy. To taka cypryjska Ibiza. Miałem 50 metrów do prywatnej plaży. Właścicielem klubu miał apartamentowce w tym miejscu, oprócz tego kilkadziesiąt innych w Europie, więc nam je udostępniał. Ci z rodzinami mieli willę z basenem, ja miałem mieszkanie w małym bloku z basenem.
Sam klub był fajny. Słyszy się o Cyprze, że są ciężary z wypłacaniem pieniędzy, ale ja nigdy nie miałem tego problemu. Nawet jak się z nimi rozstawałem, bazowaliśmy na zaufaniu. Nie mieliśmy spisane na papierze, ile mają mi wypłacić, a normalnie wszystko przesłali. Szacun. Jakby ktoś kiedyś miał opcję – polecam zdecydowanie. Wydaje mi się, że wrócę tam kiedyś na dłuższe wakacje, jak już się skończy pandemia.
Skoro było tak dobrze, czemu wróciłeś do Polski? A konkretnie – do Warty?
Bo był tam trener Tworek, którego znałem i któremu zaufałem. Powrót do Polski był spowodowany w większości sprawami rodzinnymi. Miałem pewne problemy, dwa pogrzeby. Musiałem wrócić dla rodziny. Miałem kontakt z trenerem Tworkiem i wiedziałem, że to fajny projekt. Mogłem siedzieć na Cyprze, ale nie chciałem walczyć o utrzymanie. Warta szła wtedy po sukces, a ja potrzebowałem jakiegoś sukcesu. Koniec końców go wywalczyliśmy – w męczarniach, ale wywalczyliśmy. Fajnie, że ta drużyna awansowała, choć tej obecnej to już za bardzo nie znam.
Po awansie musisz chyba wprowadzić do klubu sporo świeżej krwi. Wielu jechało na składzie z I ligi i się przeliczyło.
Gra w pierwszej lidze i Ekstraklasie jest zupełnie inna. Dawno nie grałem na zapleczu, ostatni raz w Miedzi, jeszcze przed Podbeskidziem. Na Cyprze piłka jest totalnie techniczna, szybka, dużo konstruowania akcji, wahadła takie, że każdy w FIFIE ma 93 szybkości. Napastnik stoi i czeka na wrzutki, nie martwi się, by schodzić i grać klepę. Trener nie pozwalał mi schodzić, mówił: – Masz stać w polu karnym!
Niby trzeba ściągnąć po awansie nowych piłkarzy, bo jest przepaść. Gdy patrzyłem na pierwszy mecz w Warcie z GKS-em Jastrzębie, myślałem sobie: co za kopanina, wszyscy lecą naraz piłki. Jakaś przesada. Rzeczywiście coś w tym jest, że musisz mieć wzmocnienia. Ale z drugiej strony jest tylu fajnych chłopaków w pierwszej lidze, nie trzeba nikogo ściągać zza granicy. Dużo przypadku, decydują niuanse i przygotowanie fizycznie. Są piłkarze, którzy nie potrafią tak naprawdę kopnąć piłki, ale są dobrze zbudowani, zapierdzielają i grają na zapleczu. Ale na Ekstraklasę to nie wystarczy.
Zagrałeś jeszcze w barażu, o problemach ze zdrowiem dowiedziałeś się w październiku. Co się działo w międzyczasie, gdy nie grałeś?
Decyzja trenera.
Sportowa?
Nie mam żalu. Zrobiliśmy awans, ale miałem większe oczekiwania w stosunku do siebie. Zagrałem niespełna 300 minut, zrobisz z tego trzy pełne mecze. Bardzo mało. Dostałem raz szansę od pierwszej minuty i strzeliłem bramkę. Chciałbym grać więcej, ale moje zdrowie też mogło mieć znaczenie.
Po awansie powiedzieliśmy sobie z trenerem Tworkiem, że zrobiliśmy fajną robotę. Dla klubu to trochę ratunek. A dla trenera i zawodników promocja. Zwłaszcza dla takich jak Bartek Kieliba, który jest po przejściach. Mega go cenię jako człowieka i jako jednego z lepszych stoperów w lidze. Powinniśmy zapomnieć o tamtym etapie – i ja, i Warta. Może miałbym więcej żalu i wkurzenia, gdyby nie problemy z biodrem. Teraz to, uważam, nie ma znaczenia.
Co teraz zamierzasz?
Przez osiem lat pracowałem z jednym agentem, Pawłem Kopciem. Gdy zaczynałem, miałem Michela Thiry’ego. Był wtedy na topie – robił Dudkę do Auxerre, Wasyla do Anderlechtu. Sprowadził mnie do Francji. Jak to z agentami – trochę się pokłóciliśmy. Olewał sprawę, zmieniłem więc agenta na menedżera Ireneusza Jelenia, Tomka Kaczmarczyka z Łodzi, który miał firmę Tico. Zamiast sobie pomóc, pogorszyłem sprawę. Jeleń był w trakcie negocjacji z Auxerre, wynegocjował świetny kontrakt. A jak negocjujesz takie mocne kontrakty będąc menedżerem, musisz wejść w konflikt z dyrektorem sportowym. Trochę się na mnie to odbiło.
Ale to była moja głupota, w ogóle nie zwalam tego na niego. Na koniec zostałem z tym sam. Mogłem poczekać. Byłem młody, podejmowałem decyzje nagle na zasadzie – coś się dzieje, chcę to zmienić. Teraz byłbym mądrzejszy. Później sam sobie znalazłem klub, choć miałem podpisaną umowę z Kołakiem. Na tym dajmy kropkę.
Z każdym miałem złe relacje. Paweł zrobił mi transfer do Miedzi. Nasza relacja też była początkowo napięta. Jestem taki, że jak coś się dzieje, to mówię wprost, co mi się nie podoba. Powiedziałem mu 2-3 rzeczy i od tamtej pory mój agent stał się moim przyjacielem. Gdy miałem największe problemy, sam zresztą wiesz, Paweł zawsze stał po mojej stronie i mi pomagał, obojętnie, jaki to miało wpływ na jego dalszą współpracę z danym klubem.
A były dwa konflikty – w Podbeskidziu i Cracovii. Stał za mną i robił wszystko, co mógł. Parę razy zrzekł się prowizji, by przyspieszyć temat. Doszło do momentu, że pracowaliśmy bez umowy, na totalnym zaufaniu. Wielokrotnie miałem oferty z innych agencji. Mówiłem „jak chcecie współpracować, to współpracujcie z Pawłem, bo ufam mu prywatnie i zawodowo”. Kilka razy agenci próbowali ominąć mojego menedżera. Zdarzało się, że mieli dla mnie jakieś propozycje, ale jak słyszeli o Pawle to ofert nagle nie było. Słabe – pokazywało mi to, że jakby mi nie szło, mogliby mnie odstawić mnie na boczny tor. Tak było u poprzednich agentów. Jak Paweł mnie prowadził, widziałem w tym dużo strategii, zaufania. Jak gadałem z kumplami, nie widziałem takiej relacji z agentem.
Po tym wstępie wnioskuję, że wchodzisz w menedżerkę.
Tak. Paweł wyszedł z propozycją rozszerzenia swojej agencji w nowym projekcie – ze mną w składzie i dość nieoczekiwaną osobą, o której nie mogę teraz powiedzieć. Zajmę się reprezentowaniem zawodników pod patronatem 100PRO-ACTIVE. Wchodzimy w nowy projekt, który będzie atrakcyjny dla zawodników. Dla mnie to motywacja, zawsze chciałem zostać w świecie piłkarskim. Nie w roli trenera, bo to ciężkie i wymaga jeszcze więcej wyrzeczeń niż praca piłkarza. Mamy fajne kontakty w Niemczech, na Cyprze, w Portugalii i innych krajach. I dosyć duże wsparcie osób, które mają tam duży autorytet.
Parę razy się to przewijał temat „kiedy skończysz, będziemy coś robić razem”, a teraz po prostu nadeszło to szybciej niż zakładaliśmy. Mam motywację, żeby działać. To jest fajne, że nie ma tak, że kończę karierę i zastanawiam się, co robić. Plan był już wcześniej. Po prostu nadarzyła się „okazja”.
Odnajdziesz się w tym świecie?
Myślę, że tak. Znam go od podszewki. Może jeszcze nie z perspektywy rozmów z działaczami na innym poziomie znajomości, bo to już nie będą rozmowy piłkarz-trener. Ale tego się da nauczyć. To też ciężki kawałek chleba, lecz satysfakcja jest duża. Gdy już będziemy podejmować współpracę z zawodnikiem, chcemy opiekować się nim kompleksowo – finansami, zdrowiem, treningami. Wszystko na sto procent. Nie będzie tylko dzwonienia i „jak tam?”, a codzienna realna próba osiągnięcia progresu. Myślę, że się odnajdę. Wierzę w to mocno. Mam dobrego nauczyciela.
Jesteś twardym negocjatorem?
Były momenty, gdy musiałem coś sobie negocjować. Ale miałem z tym problem. Moja mama grała w piłkę ręczną. W tamtych czasach nie było agentów, sama negocjowała sobie kontrakty. Wiele razy mówiła, że było jej głupio negocjować podwyżki – robisz to co lubisz, a chcesz jeszcze więcej zarabiać? Tak byłem nauczony z domu, ale potem zobaczyłem, jak wygląda świat piłkarski. Im więcej zarabiasz, tym masz większy szacunek zespołu. Tu nie chodzi tylko o to, czy będziesz miał więcej pieniędzy na ciuchy. Im większa stawka, tym większe masz szanse na grę. Tak jest w piłce.
Macie już jakąś bazę piłkarzy?
Mamy wstępnie dogadanych, są starsi i młodsi zawodnicy. To na razie luźne rozmowy. Nie chcemy mieć dużo młodych, bo takiej opieki, jaką chcemy otoczyć zawodników, nie można poświęcić dla piętnastu piłkarzy.
Czyli to nie będzie farma.
Na pewno nie. Kierowanie się doświadczeniem i najlepsze wybory. To też nie jest też tak, że będziemy agencją, do której piłkarze sami będą bić. Musimy wyrobić sobie markę. Mamy już szkic, który Paweł wyrobił przez te lata, a teraz wchodzimy na wyższy poziom.
Jestem zajarany, bo dla mnie praca w piłce to priorytet. Znam ludzi, wiem jak to się robi. Jakbym miał wejść w inną branżę, musiałbym się uczyć wszystkiego od początku. I nie wiadomo, jakby mi to wyszło. A na pewno by mnie to nie jarało. Trzeba robić to, co się lubi. Nawet, jeśli na tym możesz stracić finansowo.
Rola agenta jest generalnie niedoceniona. To nie tak, że upychasz gdzieś piłkarza, kasujesz prowizję i temat się kończy. Wspomniałeś o tym, że agent pomagał ci w konfliktach z Podbeskidziem i Cracovią. Jak one wyglądały? Może najpierw pomówmy o Podbeskidziu.
Byłem wypożyczony z Miedzi Legnica. Miałem zapisaną opcję wykupu, ale Podbeskidzie nie miało ustalonych warunków ze mną. Mogli mnie wykupić, ale tylko wtedy, jakbym ja się na to zgodził. A nie chciałem się zgodzić i zaczęło się robić dziwnie. Dzisiaj gdy jadę do Bielska, kibice maja mnie za wroga, a nie znają całej sytuacji, bo nigdy się na ten temat nie wypowiadałem. W końcówce sezonu, gdy walczyliśmy o utrzymanie, miałem kontuzję. Przecież jej sobie nie wymyśliłem.
A były takie teorie.
No tak, jakbym specjalnie chciał spaść z ligi. Wiadomo, że nie chciałem. Zaczęły się konflikty. Chcieli mnie wykupić, a ja chciałem iść gdzie indziej. Zaczęli robić mi na złość. Byłem podpisany z Cracovią, ale miałem kontrakt do końca czerwca i musiałem jeździć z Krakowa na treningi Podbeskidzia aż do ostatniego dnia. Gdy Cracovia grała ze Szkendiją, ja trenowałem w Bielsku. Walczyłem z tym mocno, bo chciałem zagrać w europejskich pucharach. Liczyłem na to, że Cracovia przejdzie, ale niestety się nie udało. Zawsze się mówi, że zawodnik zrobił coś źle dla klubu, ale nigdy się nie mówi odwrotnie. To trochę bolączka piłki, bo często klub może wszystko i zostaje to bez echa. A jak zawodnik coś zrobi, od razu jest nagonka.
To się zmienia. W sytuacji z Wdowiakiem opinia publiczna poszła za piłkarzem.
Może się zmienia. Ja ten klub szanuję, a kto wtedy pracował, to już inna kwestia. Nie do wszystkich mam pretensje. Ale na pewno mogły być to lepsze relacje.
A konflikt z Cracovią?
Nie miałem konfliktu z Cracovią, a z panem Michałem. Ten etap jest już oczywiście zakończony i wyrzucony do śmieci. Nie mieliśmy dobrego kontaktu. Ale patrząc na to głębiej, można dojść do wniosku, że nie byłem wyjątkiem, bo pan Michał generalnie nie ma dobrego kontaktu z piłkarzami. Tych, z którymi ma dobre relacje, może policzyć na palcach swojej ręki. Chciałem doczekać się momentu, kiedy jego przedsezonowe obietnice zostaną w końcu spełnione, z zachowaniem wszelkich zasad moralnych i etycznych, o których zawsze mówi, a trochę o nich odbiega.
Co konkretnie obiecywał, a jak było?
Wielu osobom podziękował, wielu nie zaufał. Kiedy wróciłem z Piasta do Cracovii, miałem rozmowę z panem Michałem. Powiedział, że już nie będę w pierwszym zespole i mam sobie szukać klubu. No i w porządku, szukałem, a w międzyczasie przygotowywałem się z drugą drużyną. Do początku sierpnia, gdy kontuzję złapał Gerard Oliva. Dostałem telefon, żebym przyszedł na trening pierwszej drużyny. Przyszedłem. Potem była rozmowa. Pan Michał stwierdził, że mamy czystą kartę i zaczynamy od nowa.
Zaufałem mu. Można powiedzieć, że w jakimś stopniu się dogadaliśmy. Po trzech tygodniach, gdy wchodziłem z ławki, ściągnęli Cabrerę. Trenowałem normalnie, a zostałem odpalony bez słowa. Nie znalazłem się w kadrze meczowej. Gdy pan Michał szedł do autobusu, zapytałem, dlaczego nie ma mnie na liście i co teraz, skoro była rozmowa, że dajemy sobie czystą kartę.
– Mateusz, dla ciebie byłoby lepiej, gdybyś jednak znalazł sobie klub.
Straciłem trzy tygodnie, a w międzyczasie zrezygnowałem z wielu opcji. Po co mnie przywracał, skoro za chwilę znowu mnie odpalił? Okienko trwało do końca sierpnia, nagle znalazłem się pod ścianą. Na szczęście trafiłem do Legnicy i tak się skończyła moja historia z klubem z Krakowa i tym panem. Zresztą, gdy byłem jeszcze w Podbeskidziu, pan Michał dzwonił do mnie, bym przyszedł do Jagiellonii. Odmówiłem. Gdy przyszedł do Cracovii, przypomniał mi o tym już przy przywitaniu.
Cracovia to dla ciebie chyba największe rozczarowanie sportowe.
Nie. Kapela była bardzo mocna. Erik Jendrisek, Budzik, Cetnar, Covilo, fajni stoperzy, przyszedł wtedy Helik. Mega zespół. Jeszcze Piątek, z którym walczyłem o skład. W pierwszym sezonie była fajna rywalizacja. Było czuć, że jeden i drugi chce grać.
To była wyrównana rywalizacja? Czy od razu czułeś, że gość zrobi poważną karierę?
W pierwszym sezonie była wyrównana. Kto był lepszy, ten grał. Później to się trochę zmieniło. Ale to logiczne – był młodym zawodnikiem, chcieli go promować, no i się sprawdził, dał Cracovii zarobić, wywiązał się z oczekiwań.
Później w Cracovii wszystko się rozwaliło, to już nie była ta drużyna, która sięgnęła po czwarte miejsce. Dla mnie to był główny powód przejścia do Cracovii – to, że zrobili taki wynik. Miałem propozycje nawet z zagranicy, ale mówiłem sobie „jeszcze jeden przystanek w Polsce, jak odpalę, to gdzieś pójdę”. Miałem fajny początek, potem zacząłem grać na prawej pomocy.
Przez całą karierę cię tam generalnie rzucali.
A gdzie ja na skrzydło? Prędkość w FIFIE 77, słabiutko! A drybling 26. Byłem typowym napastnikiem, rozbieganym.
Co w tobie dostrzegali trenerzy, że rzucali cię na skrzydło?
Dużo biegałem, po 12 kilometrów na mecz. Może to? Przyjęło się w Polsce, że boczny skrzydłowy ma wspierać obronę. Ale skrzydłowym nigdy nie byłem. No, może jak byłem młodszy, gdy byłem dużo szybszy, może przez lata przez biodro straciłem na szybkości.
Mówiąc o rozczarowaniu w Cracovii, miałem na myśli twój bilans strzelecki.
Sześć bramek, wszystko w pierwszym sezonie. Większość na początku, później ze skrzydła już nie szło. W Podbeskidziu też zagrałem jeden mecz na skrzydle. Też narzekałem, od razu była demotywacja. Kurde, jak ja mam stamtąd strzelić bramkę?! Do pewnego momentu asysty nie miały dla mnie znaczenia. Chciałem tylko strzelać bramki. Niby ze skrzydła też się da, ale nie wychodziło.
Generalnie dałeś się zapamiętać jako mistrz szkaradnej bramki.
No, bez kitu! Pięknych bramek w swojej przygodzie strzeliłem może ze trzy. Pamiętam derby Krakowa, gdy trzymaliśmy się z Głowackim za łokcie, razem robiliśmy wślizg, z wślizgu strzeliłem z główki…
Albo kazior w Podbeskidziu.
Tak! Takie błoto było, nie?
Leciała i płakała. Powiedziałeś, że chciałeś w Cracovii zrobić pomost do zagranicznego klubu. Zakładałeś wtedy, że zrobisz o wiele większą karierę? Po Cracovii byłeś raczej gościem, który wchodzi z ławki.
Można tak powiedzieć. Liczyłem, że zrobię dużo więcej. Ale jest jak jest, już tego nie zmienię. Najlepszy okres to pierwsza runda w Podbeskidziu, później indywidualnie było gorzej. Postawiłem sobie za cel dwucyfrówkę i skończyłem na dziesięciu trafieniach. Później mówiłem sobie, że musi być piętnaście i początek w Cracovii był niezły. Zbieg różnych zdarzeń zdecydował, że się posypało – sytuacja z trenerem po APOEL-u, zwolnienie Jacka Zielińskiego, długa pauza w Miedzi.
O Miedzi się wtedy mówiło, że gra bez napastnika.
Trochę tak było. Fabian Piasecki też grał na skrzydle. Teraz można mówić, że zrobiliśmy coś źle, bo spadliśmy. Szkoda, bo jestem bardzo związany z Miedzią. Byłem jej pierwszym transferem gotówkowym. Prezes Dadełło pozwolił mi odejść po rozmowie, w której mówiłem mu, że chcę – w cudzysłowie – spełniać marzenia. Długo nie mogliśmy awansować, miałem 24 lata, chciałem już iść do Ekstraklasy. Miedź mi dała dużą szansę, zresztą Podbeskidzie też, dlatego z żalem przyjmuję sytuację, że kibice z Bielska chcą mnie wyzywać. Nic nie jest czarnobiałe.
Dorobiłeś się na piłce? Kończysz karierę zabezpieczony finansowo?
Tak. Nie powiem, że dorobiłem się tak, że nie muszę nic teraz robić. Ale jestem zadowolony z tego, co oszczędziłem i w co zainwestowałem, choć były też inwestycje nieudane. Żyłem fajnie, jeździłem, gdzie chciałem, nie było tak, że sobie czegoś odmawiałem.
Skoro masz zmysł do pieniędzy, to dobry prognostyk przed twoją pracą w roli menedżera.
Dużo się nauczyłem przez inwestycje. Były nieudane jak sklep we Wrocławiu, były udane jak kryptowaluty.
Miałeś w pewnym momencie ksywkę „biały Murzyn”, prawda?
Tak, zawsze lubiłem muzykę, kiedyś hip-hop, teraz bardziej dance.
Byłeś bohaterem anegdot?
Często odwalałem dziwne rzeczy – coś powiedziałem, coś zrobiłem, było to opowiadane.
Nie boisz się, że te osoby, które cię kojarzą jako luźnego gościa, nie będą cię poważnie traktowały jako biznesmena?
Zawsze będę uśmiechnięty. Jak będę prowadził zawodnika, mam nie być pozytywny? To dwie różne kwestie. Tak jak na boisku nigdy nie było u mnie grania na odpierdol, tak nie będzie też w nowym zawodzie, niezależnie od tego, jaki jestem prywatnie. Rzeczywiście, może tak być, że prywatnie ktoś może mnie tak odbierać. Ale szybko wyprowadzę go z błędu.
Odwaliło ci kiedyś?
Tak, jak byłem młody, jeszcze we Francji. Nie było rodziców, którzy mogliby mnie walnąć w łeb i powiedzieć, żebym się ogarnął. Byłem tam z Francuzami, którzy mają najpierw pewność siebie, a potem umiejętności. Naprawdę – mają oczywiście jakość piłkarską, ale ta ich pewność siebie dodaje im 20 procent do umiejętności. Idą na kozaka. Jak coś nie wyjdzie, mają w dupie, próbują nadal. Byłem blisko pierwszej drużyny, wtedy mi odwaliło. Ale szybko zostałem sprowadzony na ziemię przez to, co zrobiłem z menedżerem.
Jak to się objawiało?
Byłem przekonany, że jestem najlepszy. Że gdzie nie pójdę, tam będę grał. Wkurzałem się – dlaczego nikt nie robi nic w tym kierunku, żebym gdzieś poszedł grać?! Zaczęło mnie to w pewnym momencie frustrować. Pojechałem do Francji i nie gram nawet w drugiej drużynie. A Krychowiak gra, ci co zostali w Polsce są promowani w lidze. Czułem, że ucieka czas. Poszedłem do trenera drugiej drużyny i mówię:
– Co to ma być? Po co ja tu przyjeżdżałem, żeby siedzieć? Ile ja mam lat?!
A miałem 19. No, odwaliło konkretnie!
– O co ci chodzi? – pytał trener.
– Ja chcę grać! Muszę grać!
Potem zadzwonił do mnie, że na drugi dzień mam być w drugiej drużynie na mecz. Nie no, jakaś podpucha, myślę sobie. Ale rozgrzewka, przebieram się, faktycznie wyszedłem w pierwszym składzie. Trener powiedział do mnie przed meczem: jak dzisiaj nie zagrasz dobrze, to już cię nigdy nie ma w drugiej drużynie.
Trener pierwszej drużyny prawie nigdy nie obserwował rezerw. Moje szczęście polegało na tym, że akurat przyszedł na mecz. Graliśmy z PSG. Dałem dwie asysty. Grałem na prawej pomocy, bo jeszcze wtedy byłem szybki. Nie dość, że zmienili nastawienie do mnie w drugiej drużynie, to jeszcze wzięli mnie do pierwszej i pojechałem z Auxerre na mecz Ligue 1. Z jednej strony to mega fajne, bo pokazuje moją pewność siebie. Wywalczyłem sobie sam treningi z pierwszą drużyną. Z drugiej strony tak jak popłaca być pewnym siebie, tak warto mieć z tyłu za sobą gościa, który cię sprowadzi na ziemię. Ojca albo menedżera. Do tego dążę, żeby pokazać młodym, że oprócz ojca możesz mieć gościa, który grał w piłkę – może nie na europejskim poziomie, ale wie, z czym to się je. I może cię pokierować. Walnąć w łeb, gdy trzeba. Niby jak nie popełnisz swoich błędów, to się nie nauczysz. Ale w piłce jest o tyle niedobrze, że niektóre błędy są nieodwracalne.
Jak wyobrażałeś sobie koniec kariery, gdy miałeś 25 lat?
Byłem wtedy po zajebistym sezonie w Podbeskidziu. Wyobrażałem sobie, że wrócę po europejskich wojażach w wieku 35 lat do Miedzi, zagram rok i będę kimś w stylu dyrektora sportowego. Taki był cel. Stało się trochę inaczej.
Twój licznik zatrzymał się na 118 meczach i 23 bramkach w Ekstraklasie. Kończysz granie z poczuciem, że zrobiłeś coś fajnego?
Raczej jest niedosyt. Fajnie, że rozegrałem te mecze, dołożyłem do tego pierwszą ligę, wiele występów w młodzieżówkach. Ale jednak grając w piłkę oczekujesz, że ta kariera się potoczy do wieku 35 lat. Miałem przed sobą dwa lata gry na wysokim poziomie, które chciałem jeszcze wykorzystać. Jest duży niedosyt. Gdybym strzelił 50 goli w Ekstraklasie byłoby OK. Mam 23, nie za dużo. Ale z drugiej strony i tak się cieszę, że było mi dane tyle pograć. Zapytałem lekarza, czy gdybym wiedział o tej kontuzji wcześniej, mógłbym coś zrobić. Powiedział, że nie. Po prostu szybciej skończyłbym karierę. Dlatego i tak długo pograłem. Ta nieświadomość trochę mi przedłużyła karierę. I trochę pogorszyła zdrowie.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Fot. archiwum prywatne / FotoPyK