Reklama

Nie tylko Son i Kane – kto tworzył najlepszy duet napastników w historii Premier League?

Jan Piekutowski

Autor:Jan Piekutowski

09 stycznia 2021, 13:34 • 31 min czytania 9 komentarzy

Popisy, które w ostatnim czasie prezentują fanom Premier League Harry Kane i Heung-min Son, pozwalają nam sądzić, że rzeczony duet jest w stanie zapisać się w kartach historii na zawsze. Zdążyli zagrozić już dwóm ustanowionym przed laty rekordom, ale z drugiej strony nie postawili jeszcze kropki nad “i”. Czy zatem można zaliczyć Anglika i Koreańczyka do dziesiątki najlepszych duetów napastników, jakie przewinęły się przez blisko 30 lat istnienia Premier League? Mówimy: “sprawdzam”.

Nie tylko Son i Kane – kto tworzył najlepszy duet napastników w historii Premier League?

Wiemy, że nie zadowolimy wszystkich. To kwestia oczywista, tym bardziej, że pod lupę braliśmy nie ostatnie sezony, nawet nie ostatnie dziesięć lat, ale wszystko, co wydarzyło się w angielskiej piłce po 1992 roku. Dlatego, by nieco zwęzić obszar poszukiwań, zrezygnowaliśmy z kilku duetów. Nie będzie zatem Gerrarda i Torresa, Giggsa i Cantony, Lamparda i Drogby oraz Aguero i Davida Silvy. Włączenie do tego zestawienia piłkarzy, którzy występowali stricte na pozycji pomocnika, byłoby zbyt problematyczne i wywróciło je do góry nogami.

Znajdą się natomiast zawodnicy, którzy duet napastników tworzyli może i sporadycznie, ale zapadli w pamięć na tyle mocno, że musieliśmy im zrobić miejsce. Duety przez nich tworzone formowały angielski futbol.  Są to najczęściej skrzydłowi, którzy od czasu do czasu ustawieni byli w bardziej centralnej części boiska.

Mimo tego pewnie znajdzie się ktoś, kto będzie kręcił na ten ranking kręcił nosem. Ale to nic złego – w końcu lubimy polemikę.

Zaczynamy!

Reklama

Wyróżnienia

Byłoby nam niezmiernie głupio, gdybyśmy zupełnie nie wspomnieli o kilku gościach, którzy do samego końca walczyli o miejsce w zestawieniu. Do ostatniej chwili ważyły się losy kilku duetów. Wypadały z różnych względów – strzelili mniej bramek, niż sądziliśmy, grali ze sobą bardzo krótko, ich szczytowe okresy nie spotkały się ze sobą, a część po prostu była gorsza od wybranej przez nas dziesiątki.

Mimo tego poniżej lista tych, którzy mogli się tutaj znaleźć, ale… było jakieś ale.

  • Demba Ba & Papiss Cisse (Newcastle United)
  • Teddy Sheringham & Juergen Klinsmann (Tottenham)
  • Mark Viduka & Alan Smith (Leeds United)
  • Sergio Aguero & Edin Dzeko (Manchester City)
  • Alan Shearer & Les Ferdinand (Newcastle United)
  • Niall Quinn & Kevin Phillips (Sunderland)
  • Stan Collymore & Robbie Fowler (Liverpool)
  • Wayne Rooney & Ruud van Nistelrooy (Manchester United)
  • Jermain Defoe & Peter Crouch (Tottenham, Portsmouth)

Teraz pora na danie główne.

10. Darren Anderton & Teddy Sheringham (1992-1997 & 2001-03, Tottenham)

To było niesamowite. Najlepsze zrozumienie,  jakiego doświadczyłem w swojej karierze. Tak długo jak tylko Anderton otrzymał piłkę, wiedziałem, gdzie pójdzie. Tak długo jak tylko ja miałem piłkę, wiedziałem, że zawsze będzie na nią czekał ~ Teddy Sheringham

Najstarszy duet w tym zestawieniu, bo i złożony z gości, którzy nie byli już młodzieniaszkami w momencie formowania Premier League. Szczególnie Sheringham – w 1992 roku miał za sobą osiem lat w Milwall, rok w Nottingham Forest, a także wypożyczenie do Szwecji, która była dość popularnym kierunkiem dla angielskich piłkarzy na przełomie lat 80. i 90. Grał tam między innymi Peter Crouch, a Roy Hodgson prowadził aż trzy zespoły – Halmstad, Malmo i Orebro.

Anderton był nieco mniej doświadczony, ale i tak zdołał zagrać dwa sezony w Portsmouth, rywalizującym wówczas w drugiej lidze. Żaden z nich nie był zatem wychowankiem Tottenhamu  – Spurs na konto Tricky Trees przelali ponad 2 miliony funtów, zaś Pompey wzbogaciło się o 1.7 miliona. Czy to dużo? Z perspektywy czasu nie, ale gdy londyńska ekipa sprowadzała duet napastników, najwyższym transferem pozostawał ten Alana Shearera do Blackburn Rovers. Można więc śmiało powiedzieć, że stołeczny klub ryzykował sporo. Ale ryzyko w pełni się opłaciło.

Reklama

Tandem występował w Premier League łącznie przez siedem sezonów, spokojnie zapewniając Tottenhamowi byt w najwyższej klasie rozgrywkowej. Siłą rzeczy błyszczał przede wszystkim Sheringham, który był głównym beneficjentem podań od Andertona, ustawionego z boku lub za głównym napastnikiem. Młodszego z Anglików też jednak wypada wyróżnić, bo mimo swej mniej bezpośredniej roli, zdołał zdobyć 17 trafień w trzy ligowe sezony. Przyszły piłkarz Manchesteru United dołożył do tego 52 gole, co było jego najlepszym wynikiem od czasów gry dla Millwall na pierwszym i drugim szczeblu klasy rozgrywkowej.

W sezonie 1997/98, wspomniane Czerwone Diabły sięgnęły po Sheringhama. Napastnik miał wówczas 31 lat, ale w jego wypadku była to dopiero połowa drogi, bo grał jeszcze przez dziesięć lat. Do Londynu wrócił po czterech sezonach spędzonych na Old Trafford, gdzie zaliczył zdecydowanie najlepsze momenty w swojej karierze, sięgając po mistrzostwa Premier League oraz triumf w Lidze Mistrzów. Anderton zaś przez cały czas pozostawał wierny Tottenhamowi, grając tam aż do kampanii 2004/05, gdy trafił do Birmingham City. W całej karierze wygrał tylko Puchar Ligi. Już bez Sheringhama.

Ciekawostka, którą warto znać:

To nietypowy duet, bo nie składa się z dwóch nominalnych napastników. A jednak to właśnie współpraca Sheringhama z Andertonem zapisała się w pamięci kibiców Spurs jako przykład doskonałego zrozumienia. Mimo że Teddy miał tak wspaniałych partnerów jak Klinsmann, czy Chris Armstrong, to właśnie do spółki ze sprowadzanym z Portsmouth piłkarzem wykręcił 27 bramek na zasadzie ty do mnie, ja do ciebie. Pod tym względem zajmują piąte miejsce w rankingu wszech czasów Premier League.

9. Peter Beardsley & Andy Cole (1993-1995, Newcastle United)

Pamiętam, jak Peter mówił do mnie: “po prostu stój”. Rozglądałem się wtedy jak idiota, krzycząc do niego: “nie mogę tak po prostu stać, to głupie!”. Ale słuchałem go, bo był starszy. Stojąc, możesz wykreować przestrzeń. Zrozumiałem to dopiero po latach ~ Andy Cole

Zadziwiające, jak wiele osób zapomina o tym duecie. A przecież to on dał podwaliny pod wszystkie pary superstrzelców, które w późniejszych latach z maniakalnym upodobaniem prześladowały zastępy obrońców w Premier League. Patrząc na liczy, jakie wykręcił Beardsley oraz Cole, aż żal, że grali ze sobą tylko dwa lata. W dodatku dla Newcastle United, które w sposób początkowo wytłumaczalny tylko sobie nie zdobyło mistrzowskiego tytułu.

“Zabawiacze” byli ekipą genialną do oglądania, ale niestety dla ich fanów zupełnie nieokrzesaną i w gruncie rzeczy źle zorganizowaną. Ówczesne Sroki nie potrafiły zagrać meczu brzydkiego, ale skupionego na wyniku. Za wszelką cenę chciały zapewnić widzom jak najlepszą rozrywkę. W sezonie 1993/94 frycowym, które przyszło im zapłacić, był puchar Premier League. Gdyby Newcastle sięgnęło wtedy po mistrzostwo, angielski duet napastników pewnie umieścilibyśmy znacznie wyżej.

Cole trafił na St. James’ Park jeszcze za czasów ich występów w drugiej lidze. Był wyróżniającym się piłkarzem, mimo że zdołał odbić się od Arsenalu i Fulham. Dla Bristol City grał jednak na tyle dobrze, że Srok i pobiły swój rekord transferowy, płacąc za wychowanka Kanonierów 1.75 miliona funtów. Przygodę z nowym klubem rozpoczął bardzo dobrze – w dwunastu ligowych meczach strzelił dwanaście bramek. Keegan wiedział jednak, że na poziom Premier League jeden Cole może nie wystarczyć. Po awansie zdecydował, że znajdzie dla Anglika partnera.

Wybór padł na bardzo doświadczonego Petera Beardsleya. Piłkarz ten miał już na karku 32 lata, a za sobą występy dla Carlise United, Liverpoolu, Evertonu… Newcastle United czy Vancouver Whitecaps. Wydawało się, że będzie powoli zbliżał się do zakończenia kariery. Jednak tak jak w przypadku Sheringhama – jedynie się wydawało. Keegan zapłacił za swojego byłego partnera z The Reds 1.5 miliona funtów. Tak narodził się duet, który w swym debiutanckim sezonie rozniósł w puch całą ligę.

W sezonie 1993/94 Newcastle United strzeliło 82 gole. Najwięcej ze wszystkich klubów. Aż 67% tych trafień było bezpośrednią zasługą angielskiego duetu. Bramki te pozwoliły Srokom odnieść aż 23 zwycięstwa, ale jednocześnie nie były w stanie uchronić ich przed jedenastoma porażkami. Żaden inny zespół z ówczesnego TOP5 nie przegrywał tak często. Prawdopodobnie żaden inny zespół nie miał też takiej tendencji do głupiego tracenia punktów – “Zabawiacze” wypuścili korzystny wynik w dziewięciu meczach. Znamienne, że w pięciu z nich trafiał ktoś z duetu Cole & Beardsley.

Kolejna kampania nie była dla podopiecznych Keegana aż tak udana. Zakończyli sezon na szóstym miejscu, ale para napastników znowu dała o sobie znać, byli bowiem ex-equo najskuteczniejszymi zawodnikami swojego klubu. Na tym jednak ta historia się kończy, bo Cole trafił do Manchesteru United, gdzie zbudował inny genialny duet, zaś Beardsley pozostał na St. James’ Park do sezonu 1996/97. Później kopał jedynie w niższych ligach.

Osiągnięcie warte odnotowania:

W debiutanckim sezonie panowie strzelili łącznie 55 bramek. Celowo unikaliśmy tej liczby wcześniej, żeby teraz móc ją wam zaprezentować z podniesioną głową – 34 razy Cole, 21 razy Beardsley. 55 bramek. Rekord skoczni. Żaden inny duet nie był w stanie pobić tego wyniku.

8. Didier Drogba & Nicolas Anelka (2008-12, Chelsea)

Ja i Didier chcemy grać razem w pierwszym składzie. Świetnie się uzupełniamy, rozumiemy. Nasza współpraca wygląda rewelacyjnie ~ Nicolas Anelka

Mieliśmy nielichy problem z oceną tej dwójki. No bo niby nie pamiętają o nich wszyscy, a jednak zagrali kilkanaście wspaniałych meczów. Niby Anelka i Drogba są deprecjonowani, a jednak w historii kilku klubów odegrali niebagatelną rolę. Niby na Stamford Bridge udał im się tylko jeden wyjątkowy sezon… ale za to jaki.

W sezonie 2008/09, Iworyjczyk był cieniem samego siebie. Prześladowały go kontuzje, a ligę zakończył z dorobkiem zaledwie pięciu bramek. Pojawiły się pytania, czy powoli nie nadchodzi czas rozstań, tym bardziej, że napastnik nie był już młodzieniaszkiem. Nie wiadomo, jak potoczyłyby się losy Drogby, gdyby w Chelsea pozostał Luis Felipe Scolari. Brazylijczyk został jednak zwolniony już w lutym, a stałego trenera zatrudniono dopiero przed startem kolejnych rozgrywek. Został nim Carlo Ancelotti, który nie widział powodów, dla których miałby rezygnować z 31-letniego zawodnika. Co więcej, postanowił, że będzie on występował w duecie z Nicolasem Anelką. Francuzem, który godnie zastąpił Afrykańczyka, gdy ten musiał podnosić się po serii urazów. Wychowanek PSG strzelił wówczas 19 goli, zdobywając Złotego Buta. Trafił też do jedenastki sezonu Premier League.

Włoski szkoleniowiec zamiast kombinować i rozwodzić się nad tym, na którego z nich postawić, postawił na obu. Było to idealne rozwiązanie problemu. Wówczas to pierwszy raz zafunkcjonowali jako pełnoprawny duet w dłuższym wymiarze i przyniosło to nad wyraz dobre efekty. Chelsea sięgnęła po mistrzostwo kraju, zaś dwie główne strzelby zdobyły łącznie 40 bramek. Odżył przede wszystkim Drogba, który pokonywał bramkarza rywali aż 29 razy. Nie sposób jednak nie docenić wkładu Anelki, dobrze podporządkowującego grę pod dyktando Iworyjczyka, często wykonującego dobrą robotę w organizowaniu miejsca dla afrykańskiego czołgu. Zresztą Francuz też złego wyniku nie wykręcił. W Premier League częściej strzelał tylko trzy razy.

Wydawało się zatem, że na fali doskonałego sezonu 2009/10, duet poniesie Chelsea także w następnym roku. No niestety. Zawiódł przede wszystkim Drogba, który jedenaście razy wpisał się na listę strzelców. Gdyby nie był pierwszym napastnikiem, w dodatku takim, który rozniósł konkurencję jeszcze rok wcześniej, byłby to wynik wytłumaczalny. A tak można było łapać się za głowę i zastanawiać się, czy poprzednie rozgrywki nie były w dużej mierze spowodowane szczęściem. Anelka dorzucił skromne sześć trafień, co łącznie pozwoliło im na zebranie 17 bramek.

W dużej mierze przez to w swej oryginalnej formie duet przetrwał tylko do zimy 2011 roku, gdy na Stamford Bridge trafił Fernando Torres, który dostawał szanse przede wszystkim przez wzgląd na swoją cenę.

Ciekawostka, którą warto znać:

Duet został na chwilę reaktywowany w… Chinach. W sezonie 2012/13, Drogba i Anelka trafili do tamtejszego Shanghai Shenhua. Długo nie pograli, bo Francuz zaliczył dziwaczne wypożyczenie do Juventusu, a Iworyjczyk już szykował się do gry dla Galatasaray, ale sam fakt jest godny odnotowania. W bramki lepiej nie wchodzić, bo wynik był cokolwiek przeciętny, tym bardziej jak na standardy ligi, w której wylądowali. Fani klubu, dla którego grali, po dziś dzień wspominają ich pobyt jako katastrofę.

7. Luis Suarez & Daniel Sturridge (2012-2014, Liverpool)

Daniel Sturridge mógł zostać moim najlepszym boiskowym partnerem ~ Luis Suarez

Ale jak to? Tak wcześnie? No niestety tak. Panom udało się stworzyć legendę, której widmo wyczuwalne jest na Anfield niczym moc w Gwiezdnych Wojnach, ale zabrakło nam przede wszystkim sukcesu. To pod tym względem para podobna do tej, którą stworzył Beardsley i Cole – najlepsi w lidze, ale jakimś cudem bez żadnego pucharu. Na tym zresztą podobieństwa się nie kończą, bo tak jak Newcastle United otarło się o tytuł w sezonie 1993/94, tak Liverpool otarł się o niego całym sobą w rozgrywkach, które miały miejsce… dokładnie 20 lat później.

No dobra, tytułu nie było, ale była absolutnie rewelacyjna współpraca, chociaż panowie za sobą niespecjalnie przepadali. W gruncie rzeczy to właśnie Sturridge i Suarez, do spółki ze Stevenem Gerrardem, mogli zadecydować o tym, czy The Reds osiągną ostateczny sukces. To oni ciągnęli maszynę Brendana Rodgersa, tuszując jej liczne mankamenty. To, że ujrzały ono światło dzienne tak późno, to zupełnie inna kwestia, za którą odpowiedzialny jest właśnie Urugwajczyk i Anglik. Ich blask przysłonił fanom Liverpoolu rzeczywistość, zapraszając do krainy pięknej ułudy. Czuli się wtedy błogo niczym bohaterowie Las Vegas Parano. Analogii jest więcej, bo zderzenie z prawdziwym światem było dla nich równie brutalne.

Pierwsze przejawy tego, jak dobre może być połączenie latynoamerykańskie i wyspiarskie, pojawiły się w sezonie 2012/13. Był to debiutancki sezon Sturridge’a na Anfield, w którym strzelił 10 bramek w czternastu ligowych meczach. Suarez dorzucił wówczas 23 trafienia, przegrywając jedynie z Robinem van Persie. To, co wydarzyło się później, przerosło jednak oczekiwania wszystkich. Duet był najskuteczniejszą parą napastników od czasów wspomnianego już Beardsleya i Cole’a. Strzelili łącznie 52 gole, dominując rozgrywki. To nadal mniej niż Anglicy, ale z drugiej strony tamci mieli do rozegrania cztery spotkania więcej.

Liverpool sezon 2013/14 zakończył na drugim miejscu, dając się wyprzedzić Manchesterowi City na samym finiszu rozgrywek. Najpierw była wywrotka Gerrarda z Chelsea, później dramat na Selhurst Park, gdzie The Reds oddali prowadzenie 3:0. Ale nie ma co rozdrapywać ran. Zamiast tego lepiej wspominać, jak genialnie prezentowali się razem na boisku. Przynajmniej pozornie, bo wieloletni kapitan Liverpoolu powtarzał, że zawsze istniała między nimi szorstka rywalizacja.

Ciekawostka, którą warto znać:

Bramkostrzelny duet stworzony ze Sturridgem, nie był pierwszym, ani ostatnim w karierze Luisa Suareza. O tym, co udało mu się osiągnąć w Barcelonie, wiedzą w zasadzie wszyscy, ale interesujące jest to, że w sezonie 2007/08 Urugwajczyk rozniósł Eredivisie do spółki z Klaasem-Janem Huntelaarem. Strzelili wówczas 50 bramek.

Anglik poszedł w drugą stronę. Poza współpracą z Suarezem, jego kariera nie potoczyła się zbyt dobrze. W kolejnych sześciu latach sukcesywnie zawodził, łącznie strzelając zaledwie 19 bramek na poziomie Premier League. To mniej, niż w legendarnym sezonie 2013/14.

6. Robin van Persie & Wayne Rooney (2012-2015, Manchester United)

Robin i Wayne będą pewnego dnia punktem odniesienia dla wszystkich graczy na świecie, nie mówiąc o kraju ~ David Moyes

Najlepszym napastnikiem, który grał dla Manchesteru United w erze Premier League, jest dla wielu kibiców Ruud van Nistelrooy. Holender w duecie pojawiał się jednak stosunkowo rzadko, co w dużej mierze wynikało z przyjętego przez niego stylu. Inaczej jest z kolejnym reprezentantem Oranje, który pojawił się na Old Trafford. Jak sam przyznaje, chciał tego transferu, by móc zdobywać trofea.

Robin van Persie w 2012 roku był piłkarzem znanym już doskonale. W Premier League pojawił się w tym samym momencie co Wayne Rooney w Manchesterze. Zapewne nie sądził wówczas, że pewnego dnia utworzy z Anglikiem zabójczy duet. Tym bardziej, że Holender został piłkarsko wyszlifowany przez Arsene’a Wengera. A wiadomo – jak Wenger, to tylko Arsenal, czyli odwieczny wróg Czerwonych Diabłów. A jednak.

W lipcu 2012 roku van Persie zapowiedział, że nie podpisze nowej umowy z Kanonierami. Oznaczało to tylko jedno, ale mimo wszystko szokiem dla fanów stołecznej ekipy była wiadomość o przenosinach na Old Trafford. Holender podobno miał inne opcje, ale chciał zostać w Anglii, a nade wszystko – chciał wygrywać. Wówczas lepszego wyboru niż Manchester United nie było. Sir Alex Ferguson wyłożył za nowego podopiecznego blisko 25 milionów funtów. Sporo, patrząc na wiek Holendra, który dołączał do niego mając 29 wiosen. Drzewiej taka kwota mogłaby wywołać niemały skandal, ale Szkot pokazał, że doskonale wie co robi.

Po osamotnieniu przez Cristiano Ronaldo, Wayne Rooney potrzebował nowego piłkarza, z którym mógłby wygrywać Czerwonym Diabłom trofea. Dostał van Persiego i duet ten przez trzy sezony szalał na boiskach Premier League. Główną gwiazdą przez większość czasu pozostawał wychowanek Feyenoordu, ustawiony bliżej bramki rywala, ale Anglik też swoje dorzucał. Chociaż wcale nie musiało być tak pięknie, bo Ferguson… posadził Rooneya na samym początku przygody Holendra w Manchesterze. Później jednak zmienił zdanie, a ostatecznie spoił ich ze sobą David Moyes. W samej Premier League duet na dość krótkim odcinku czasu zdołał wbić 99 bramek. Imponujące.

Oglądając kompilacje ich występów nie sposób nie dostrzec analogii do duetu Harry’ego Kane’a i Heung-min Sona. W obu przypadkach to Anglicy odpowiadają za rozegranie akcji, pozwalając kąpać się w odbitym blasku swoim partnerom.

Ciekawostka, którą warto znać:

Panowie dogadują się ze sobą nie tylko na boisku. Nie jest to częsta praktyka – Harry Kewell i Mark Viduka, którzy tworzyli skuteczny duet w Leeds United, po prostu się nienawidzą i bez względu na upływ czasu, regularnie dogryzają sobie w wywiadach. Tutaj jest inaczej. Mimo, że obaj zakończyli już swoje kariery, to wciąż pozostają w kontakcie. To pokłosie lat spędzonych razem w Manchesterze, gdzie udało im się zaprzyjaźnić na tyle, iż ich rodziny spędzały ze sobą święta. Na klubowym, bożonarodzeniowym karaoke Rooney wystąpił w duecie z… żoną van Persiego. Anglikowi poszło oczywiście gorzej niż na boisku.

5. Harry Kane & Heung-min Son (2015-?, Tottenham)

Walczą jak zwierzęta. Z całym szacunkiem do zwierząt, rzecz jasna. Ja kocham zwierzęta ~ Jose Mourinho

Pretekst całego tego rankingu. Czy nisko, czy wysoko, to już oceńcie sami, ale ich obecność w tym zestawieniu była naszym zdaniem nie do zakwestionowania. Część z nas widziała ich niżej, część jeszcze wyżej. Wygrała frakcja centrystów, argumentując pozycję Kane’a i Sona stosunkowo krótkim okresem, w którym funkcjonują oni jako faktyczny duet. Oczywiście jest to nierozerwalnie sprzężone z kadencją Jose Mourinho w Tottenhamie, ale panom zdarzało się i wcześniej tworzyć parę napastników, która rozrywała bloki defensywne z taką łatwością, z jaką Adamowi Mickiewiczowi przychodziłyby rymy.

Warto przy tym pamiętać, że i w tym sezonie nie są oni umieszczani na grafice meczowej jako dwóch napastników. Taka sytuacja zdarzyła się tylko przeciwko Liverpoolowi oraz Wolverhampton. A mimo tego nikt z nas nie ma wątpliwości, że to doskonale rozumiejących się dwóch piłkarzy, jest powodem jakiegokolwiek ewentualnego sukcesu Spurs portugalskiego szkoleniowca. Co ciekawe, w rolę bardziej ofensywnego zawodnika w tym duecie wciela się Heung-min Son, de facto występując na szpicy. Harry Kane gra głównie za jego plecami, obsługując Koreańczyka dokładnymi piłkami za plecy obrońców, o czym boleśnie przekonał się Jan Bednarek. Tottenham zdemolował Southampton 5:2, a opisywana tutaj dwójka miała 90% wkładu we wszystkie strzelone bramki.

Jak Mourinho wpadł na pomysł takiego ustawienia, tego nie wie nikt. Anglik uchodził bowiem za piłkarza dość jednowymiarowego. Mauricio Pochettino nigdy nie powierzyłby mu aż tak dużej roli w rozegraniu, natomiast Roy Hodgson był wyśmiewany, gdy Kane kopał rzuty rożne. Teraz wygląda na to, że doświadczony szkoleniowiec nie mylił się aż tak bardzo, bo kapitan reprezentacji naprawdę dobrze posyła piłkę w pole karne. Kto widział 27-latka u portugalskiego szkoleniowca, ten się z byłego selekcjonera Anglii nie śmieje.

Współpraca układa się im znakomicie, wypracowali w tym sezonie 13 trafień, wyrównując tym samym rekord duetu, o którym jeszcze tu usłyszycie. Trzeba jednak zauważyć, że nie jest to pierwsza kampania, w której gołym okiem widać, że Son i Kane rozumieją się cokolwiek dobrze. Na przestrzeni lat dołożyli 20 trafień na zasadzie ty do mnie, ja do ciebie, niejako zaprzeczając myśleniu, które przez wiele lat pokutowało w Tottenhamie, a które zakładało, że Koreańczyk w ataku radzi sobie tylko wtedy, gdy Anglika… nie ma. A tutaj proszę – ogólny dorobek 33 trafień stawia ich na drugim miejscu w historii Premier League, za Frankiem Lampardem i Didierem Drogbą (36). Biorąc pod uwagę dyspozycję piłkarzy Tottenhamu w bieżących rozgrywkach, kwestią czasu pozostanie przeskoczenie genialnego tandemu z Chelsea.

Ciekawostka, którą warto znać:

Przebywając razem na boisku, panowie zdobyli już 132 gole, co średnio daje 1.32 gola na 90 minut. Więcej niż inni, skądinąd też świetni piłkarze biegający obecnie po boiskach Premier League – Salah & Mane oraz Aguero & Sterling. Wyprzedzają nawet dotychczasowych rekordzistów – Piresa i Henry’ego, którzy wykręcili wynik na poziomie 1.21. Krótko mówiąc – są najlepsi w historii.

4. Alan Shearer & Chris Sutton (1994-1996, Blackburn Rovers)

To nie jest tak, że się nie dogadywaliśmy poza boiskiem. Po prostu nie byliśmy kumplami od kieliszka, co nie przeszkadzało nam we współpracy. Zawsze było między nami dobrze, no i szczerze mówiąc, to poszedłem do Blackburn, właśnie po to, by móc zagrać z Alanem. 

Wewnętrznie targały nami różne uczucia w kwestii tej dwójki, ale trudno było postąpić inaczej. Genialny sezon zakończony zdobyciem mistrzostwa Premier League i współpraca, do której porównywane są wszystkie inne od tamtej pory. Oryginalne, jedyne w swoim rodzaju – SAS. Nic dziwnego, że fani Blackburn Rovers wciąż dostają dreszczy na myśl o tym duecie, który obrósł legendą.

Kilkanaście lat temu Blackburn nie było ekipą z Championship, lecz górnej połówki angielskiej ekstraklasy. Stać ją było na największe krajowe gwiazdy, co potwierdziła w 1992 roku, gdy ściągnęli do siebie Alana Shearera. Napastnik wyróżniał się co prawda w Southampton, ale daleko było mu do statusu, jaki osiągnął później. Mimo tego właściciel klubu – Jack Walker – wyłożył na niego 3.5 miliona funtów, przebijając tym samym sam Manchester United. Był to ówczesny rekord transferowy na Wyspach. Osamotniony Shearer nie był jednak w stanie ziścić mistrzowskich aspiracji, więc sprowadzono mu partnera. I znowu pobito rekord. Tym razem wzbogaciło się Norwich City, które za Chrisa Suttona otrzymało 5 milionów funtów.

W związku z astronomicznymi jak na owe czasy kwotami, SAS od początku musiało mierzyć się z narastającą presją. A rywalizacja nie była wcale taka łatwa, bo trzeba było konkurować z Manchesterem United, Newcastle United, Liverpoolem, Nottingham Forest czy Leeds United. Okazało się, że był to czynnik mobilizujący, bo w swoim debiutanckim sezonie duet Shearera i Suttona uczynił z Blackburn Rovers mistrzów Premier League. Pierwszy i jedyny raz.

Chociaż oczywistym wydaje się być fakt, że to najlepszy strzelec w historii angielskiej ekstraklasy po 1992 roku był tym, który lśnił wyraźniej, to nie dajmy się zwariować. Były piłkarz Norwich City miał taki wkład w mistrzostwo, że nie sposób go jakkolwiek deprecjonować. Przede wszystkim był tym, który brał na siebie trudność, jaką jest wykładanie piłki i rozbijanie bloków defensywnych rywala. Był też tym, który pierwszy rzucał się do odbioru piłki, co związane jest z przeszłością Suttona w barwach Kanarków, gdzie zaczynał jako środkowy obrońca. Dzięki unikalnemu zestawowi cech stał się partnerem wyjątkowym. Nie był bowiem skoncentrowany na sobie, tak jak Sturridge i Suarez, ale poświęcony dobru drużyny. Bez żadnego zawahania oddał Shearerowi wykonywanie rzutów karnych, co znacznie ułatwiło starszemu z Anglików drogę do tytułu króla strzelców, który zdobył, zamykając licznik z 34. trafieniami na swoim koncie.

Nie sposób zatem nie żałować, że w kolejnym sezonie duet po prostu się rozsypał. Chris Sutton długo musiał leczyć kontuzję, przez co zdążył zagrać tylko w kilkunastu ligowych meczach. Shearer nawiązał wówczas współpracę z Mikem Newellem, ale pozostawała ona lata świetlne za osiągnięciami SAS. Wychowanek Norwich wrócił pod koniec sezonu, ale nie zdołał strzelić choćby jednego gola. Dołożył asysty, lecz było to zbyt mało, by Blackburn mogło realnie myśleć o obronie trofeum. Zajęło szóste miejsce, a Shearer trafił do Newcastle United, gdzie stworzył skuteczną, ale nieutytułowaną parę z Lesem Ferdinandem.

Ciekawostka, którą warto znać:

Wybór mógł być jeden. 13 trafień na znanych już wam dobrze zasadach stanowią rekord Premier League. Oczywiście Son i Kane mają jakieś 99% szans na ustanowienie nowego, ale póki co warto oddać cesarzom to, co cesarskie.

3. Cristiano Ronaldo & Wayne Rooney (2004-2009, Manchester United)

To była wspaniała współpraca. Nazywałem go pitbullem, bo tak zaciekle potrafił walczyć o piłkę. Co jeszcze mogę o powiedzieć? Tęsknię za nim. Chciałbym znów kiedyś z nim zagrać ~ Cristiano Ronaldo

Są na najniższym stopniu podium tylko dlatego, że palmę pierwszeństwa daliśmy innemu duetowi z Old Trafford, który złożony był z piłkarzy, co do pozycji których nie było najmniejszych wątpliwości. A w wypadku Ronaldo i Rooneya tak prosto nie jest, bo i Portugalczyk, i Anglik często rotowali swoim ustawieniem na boisku. Wbrew obiegowej opinii, to wcale nie jest tak, że Cristiano zaczął grać jako napastnik dopiero po transferze do Hiszpanii. Jasne, w Premier League był przede wszystkim skrzydłowym, ale i tutaj zdołał rozegrać kilka meczów ustawiony na szpicy. A już na pewno był takim kozakiem, że jego duet z wychowankiem Evertonu po prostu musiał się tutaj znaleźć.

Początki musiały być trudne i nieoczywiste, bo obaj trafiali na Old Trafford w młodym wieku, a do tego na pozycji numer dziewięć niekwestionowaną pozycję miał Ruud van Nistelrooy. Mimo tego widać było pewne znaki, które mogły świadczyć o tym, że przyszłość będzie należała do Portugalczyka i Anglika. Nim jednak na dobre się rozkręcili, większość uważała, że jeden z nich opuści Manchester. Wcale nie dlatego, że przewyższał poziomem Premier League, ale przez incydent z mistrzostw świata 2006.

Wyspiarze zmierzyli się z reprezentantami z Półwyspu Iberyjskiego w ćwierćfinale. To był trudny mecz. Pełen napięcia, z atmosferą tak gęstą, że można ją było chwycić gołą dłonią. Wiadome było, że ktoś w końcu pęknie, biorąc pod uwagę stawkę i cały przebieg meczu. Nie wytrzymał Wayne Rooney, który przez większość czasu był ściśle kryty przez portugalskich defensorów. Piłkarz Czerwonych Diabłów w przypływie agresji zaatakował Ricardo Carvalho, któremu stanął na nodze. Pierwszym zawodnikiem, który ruszył w kierunku sędziego, krzycząc aby wyrzucić Wazzę z boiska, był nikt inny jak Cristiano Ronaldo. Arbiter ugiął się i skierował napastnika do szatni, co miało położyć na szali przyszłą współpracę, którą przed laty zaplanował Alex Ferguson. Wątpiący byli jednak w błędzie. Tamto wydarzenie skierowało duet na inne tory, ale nie kończyły się one nad urwiskiem.

Z Old Trafford odszedł Ruud van Nistelrooy, który przeniósł się do Realu Madryt. To umożliwiło Szkotowi delikatną korektę formacji, a co za tym idzie większą swobodę dla Anglika i Portugalczyka. Zadziałało znakomicie – Czerwone Diabły powróciły do stylu opartego na kontrach, wykorzystując cechy, które były wspólne dla obu piłkarzy w tamtym okresie. Duet błyszczał szybkością, diagonalnym podaniami, strzałami z dystansu i boiskową inteligencją, rozumiejąc się dobrze nie tylko ze sobą nawzajem, ale całą jedenastką Manchesteru United. W sezonie 2006/07 wychowanek Evertonu strzelił 14 goli i zanotował 12 asyst, zaś produkt akademii Sportingu miał 17 trafień i 14 ostatnich podań.  Panowie oficjalnie pogodzili się za zaszłości sprzed kilku miesięcy i emanowali pewnością siebie. Wykręcili bardzo dobre liczby, ale jedynie zwiastujące to, co miało dopiero nadejść.

W kolejnym sezonie nowym Czerwonym Diabłem został Carlos Tevez, co pozwoliło na uformowanie najlepszego trio w Europie. I chociaż to Argentyńczyk zgarnął splendor, jakim do tej pory cieszył się Rooney, to wciąż Anglik był tym, z którym Cristiano Ronaldo rozumiał się najlepiej. To właśnie Wazza zaliczył sześć podań do Portugalczyka, co stanowiło niemal 50% jego całego dorobku w tamtym sezonie Premier League. Manchester United wzbił się wówczas na wyższy poziom, a wycofanie się Rooneya i oddanie pola jego klubowemu koledze, pozwoliło Portugalczykowi na osiągnięcie wielkiego indywidualnego sukcesu. W 2008 roku pierwszy raz w karierze otrzymał on Złotą Piłkę. De facto był to początek czegoś zupełnie świeżego w futbolu. Nadeszła nowa era.

Ostatnia wspólna kampania oznaczała zdobycie kolejnego mistrzostwa Premier League. Idealnym przykładem tego, jak wielki wpływ miał ten duet na poczynania Manchesteru United, jest starcie z Tottenhamem, które Czerwone Diabły przegrywały już 0:2 do przerwy. Podopiecznym Fergusona udało się zupełnie odwrócić bieg meczu i wbić rywalom pięć bramek – dwie strzelił Ronaldo, dwie Rooney, jedną Berbatov. Asysty? Dwie Rooney, jedna Ronaldo. Było to zresztą ostatnie spotkanie, w którym jeden zdołał asystować drugiemu. Po finale Ligi Mistrzów w Barcelonie Portugalczyk odszedł do Realu Madryt, zaś Ferguson rozpoczął poszukiwania nowego towarzysza dla Wazzy. Dobrze wiecie, w kim je ostatecznie znalazł.

Ciekawostka, którą warto znać:

W sezonie 2007/08, Manchester United strzelił 80 bramek w lidze. Wayne Rooney i Cristiano Ronaldo wbili aż 54% z nich, co było jednym z najwyższych wyników od czasu duetu Beardsley & Cole. Jeśli dołożymy do tego dorobek Carlosa Teveza, otrzymamy zawrotny wynik – 71.5%.

2. Dwight Yorke & Andy Cole (1998-2001, Manchester United / 2002-04, Blackburn Rovers / 2007/08, Sunderland)

Był taki czas w naszym życiu, gdy mieliśmy dokładnie ten sam samochód. Jasna cholera, nawet kolor był identyczny ~ Dwight Yorke

Cóż to było za zjawisko. Nikt inny od czasów Shearera i Suttona nie podziałał na wyobraźnię kibiców tak mocno, jak kolejny duet, który znany jest przede wszystkim z Manchesteru United. Dwóch typowych egzekutorów, bez wydziwiania, bez grania podwieszonego, bez kombinowania i cofania się do rozegrania. Futbol bardzo prosty, futbol piekielnie skuteczny. Gdyby wrzucić Cole’a i Yorke’a do współczesnej piłki, pewnie mieliby problem z odnalezieniem się. Ale wtedy, na zbiegu wieków, dawali wszystko, czego można było oczekiwać. Bramki i radość z tytułów.

Współpracę zaczęli w 1998 roku, trzy lata po tym, jak były snajper Newcastle United został wprowadzony na Old Trafford. Niewiele jednak brakowało, aby duet nigdy nie został sformowany. Sir Alex Ferguson rozglądał się bowiem za nowym napastnikiem do swojej drużyny. Wypatrzył faceta, który przez blisko dekadę reprezentował Aston Villę – Dwighta Yorke’a. Ówczesny szkoleniowiec The Villans – John Gregory – zaakceptował stosunkowo niską kwotę transferu, ale pod warunkiem, że do Birmingham trafi… Andy Cole. Anglik koniecznie chciał mieć zastępstwo 1:1, bowiem Yorke był dla niego tak cenny, że groził, iż go zastrzeli, gdy dowiedział się o ofercie z Manchesteru. Szkot na szczęście nie zgodził się na tę propozycję, podwyższył ostatecznie pierwotną kwotę i za 13 milionów funtów ściągnął do siebie reprezentanta Trynidadu i Tobago. Wypaliło od razu.

Obrońcom rywali mogło mienić się w oczach. Czasami wydawało się, że widzą nie dwóch, ale czterech snajperów Manchesteru United. Była to zasługa nie tylko umiejętności, ale też fizis obu piłkarzy. Wyglądali niemal jak bliźniacy, a co więcej cechowali się podobnym stylem gry – bezpośrednim, otwartym, skupionym na tym, by wyrządzić rywalowi jak największą krzywdę. W ich debiutanckim sezonie zdołali wbić przeciwnikom aż 35 bramki w samej lidze, zaś 53 we wszystkich rozgrywkach. I chociaż wspaniałych trafień było wiele, to i tak kibice Czerwonych Diabłów najmocniej zapamiętali to z meczu przeciwko Barcelonie, gdzie Yorke i Cole po prostu ośmieszyli defensorów Dumy Katalonii. Mimo, że duet ostatecznie nie trafił w finale przeciwko Bayernowi Monachium, to nie było cienia wątpliwości, że Potrójna Korona jest przede wszystkim efektem transferu pewnego napastnika z Aston Villi i tego, jak dobrze rozumie się on z angielskim wyjadaczem.

Na przestrzeni trzech sezonów, Manchester United aż trzy razy z rzędu sięgał po tytuł Premier League. Za każdym razem wyjściowym duetem Fergusona był Yorke i Cole, których wspierali David Beckham, Ryan Giggs, czy Paul Scholes. Mieszanka iście wybuchowa, ale działająca tylko i wyłącznie w komplecie. Dotyczy to przede wszystkim pary napastników, która – w przeciwieństwie do większości ówczesnych piłkarzy na Old Trafford – musiała rozdzielić się na spotkania reprezentacji. A tam Andy Cole wyglądał fatalnie, nie potrafiąc odnaleźć wspólnego języka przede wszystkim z Alanem Shearerem. Yorke w Trynidadzie był oczywiście gwiazdą, ale też grał gorzej bez swojego boiskowego bliźniaka.

Nic więc dziwnego, że niedługo po tym, jak Anglik został odpalony z Old Trafford, Manchester pożegnał również wychowanek Aston Villi. Miał on dość współpracy z Fergusonem, który coraz częściej sadzał go na ławce, kosztem swojego nowego ukochanego napastnika – Ruuda van Nistelrooya. Szkot nie sądził zapewne, że przyniesie to kres dominacji jego klubu na krajowym podwórku – w sezonie 2001/02, ligę wygrał Arsenal.

Ostatecznie Yorke został sprzedany do Blackburn Rovers w 2002 roku za śmieszne dwa miliony funtów (ponad sześć razy mniej niż płaciło za niego United). To nie był najlepszy biznes ze strony Czerwonych Diabłów, bowiem okazało się, że 31-letni napastnik wciąż coś potrafi. Tym bardziej, że na Ewood Park czekał już na niego nikt inny jak Andy Cole.

To tylko kwestia czasu, gdy znowu zaczną się doskonale rozumieć. To jak z jazdą na rowerze lub rozkochiwaniem w sobie pięknej kobiety. Nigdy tego nie zapominasz – Graeme Souness, trener Blackburn

Włodarze The Blue And Whites mieli nadzieję, że duetowi uda się chociaż w maleńkim stopniu nawiązać do tego, czego świadkami mogliśmy być za czasów ich wspólnej działalności na Old Trafford. Chyba nie byli rozczarowani, bo mimo stosunkowo skromnego ligowego dorobku bramkowego (15), Blackburn zajęło wysokie, szóste miejsce w Premier League, co pozwoliło im na grę w Pucharze UEFA. Tam poszło im fatalnie – odpali już w pierwszej rundzie, kompromitując się z tureckim Genclerbirligi (2:4 w dwumeczu). Niemniej fani ówczesnej ekipy z Ewood Park mieli swoją pociechę z legendarnego duetu, który łącznie w ich barwach zdobył 41 bramek we wszystkich rozgrywkach.

Gdy wydawało się, że po przygodzie z Blackburn, wyjeździe Yorke’a do Australii oraz nieudanych pobytach Cole’a w Manchesterze City, Fulham, Portsmouth, a nawet drugoligowym Birmingham City, panowie dadzą już sobie spokój, zadzwonił Roy Keane. Duet został reaktywowany raz jeszcze, a ich destynacją był Sunderland. Celem nie walka o mistrzostwo, europejskie puchary, a o utrzymanie w Premier League.

Razem wystąpili tylko w jednym sezonie – 2007/08 i może skończmy tylko na tym, że zadanie, które zostało im powierzone przez byłego kolegę z Manchesteru United, zostało wykonane. Co prawda przez kogo innego, bo duet wyglądał na boisku jak niemieccy turyści na wycieczce w Gdańsku, którzy z rozrzewnieniem wspominają przeszłość, ale kto by o tym myślał. Przez kilka długich lat to byli prawdziwi wymiatacze.

Gdyby krótkometrażówka “Jak kozacy w piłkę grali” była kręcona na przełomie 1999 i 2000 roku, w rolę sympatycznych postaci śmiało można by zaangażować tych bliźniaków…

Ciekawostka, którą warto znać:

Piękna jest anegdota mówiąca o pierwszej rozmowie Roya Keane’a – trenera Sunderlandu z Dwightem Yorkiem – piłkarzem Sydney FC. Reprezentant Trynidadu odebrał telefon i po chwili small-talku, Irlandczyk wypalił: “jak tam w tej Ameryce?”. Do tej pory nie wiadomo, jakim cudem wpadł na pomysł ściągnięcia byłego kolegi, skoro nie wiedział nawet, w której gra lidze.

1. Thierry Henry & Dennis Bergkamp (1999-2006)

Będę to zawsze powtarzał. Dennis był najlepszym zawodnikiem, z jakim mogłem grać. Moim najlepszym partnerem. Prawdziwe marzenie dla napastnika. 

Skoro Yorke oraz Cole dawali wszystko, czego można było oczekiwać, to para z Arsenalu dawała jeszcze więcej. Duet złożony z piłkarzy genialnych, nieprzeciętnie utalentowanych pod względem technicznym. Kibice Kanonierów mogą być naprawdę szczęśliwi, że Arsene Wenger zdołał sprawić, że Henry oraz Bergkamp grali w jednym klubie tak długo, porywając przy tym setki postronnych fanów.

Jeśli w futbolu faktycznie chodzi o coś więcej niż tylko gole i tytuły, a wrażenia artystyczne mają niebagatelne znaczenie, to właśnie tym Holender i Francuz wygrywają z Colem i Yorkiem. No bo nie tytułami, nie tymi samymi kolorami samochodów, nie byciem przywracanym do życia trzy razy. Sztuką. Henry i Bergkamp to dwóch malarzy, nie bojących się tworzyć fresków nawet na bardzo wilgotnych ścianach i to w czasach, gdy większość ligi rzeźbiła jeszcze w glinie. Byli fenomenalni.

Jeśli Ryan Giggs jest wart 20 milionów funtów, to Dennis Bergkamp jest wart 100 milionów ~ Marco van Basten

Do Arsenalu trafiali w różnych latach, ale z podobnego powodu: niepowodzenia w czołowej drużynie Serie A. Bergkamp po latach w Ajaksie nie zdołał przebić się Interze. Cierpiał z powodu ograniczonej przestrzeni, miał zbyt mało czasu, by zrobić z piłką wszystkie cuda, które potrafił. We Włoszech wydawało się, że Holender nie będzie w stanie wejść na najwyższy poziom. Jego lata w Anglii zmieniły postrzeganie Dennisa o 180 stopni. Trafił do ligi mniej taktycznej, ale bardziej spektakularnej, przez co mógł zachwycać niektórych angielskich kibiców tak, jak pierwszych ludzi zachwycił ogień. Jasne, wcześniej był chociażby Eric Cantona, lecz wydaje się, że to Holendra cechowała większa elegancja ruchów. To jednak nieistotne. Ważne w gruncie rzeczy jest to, iż Bruce Rioch de facto uratował jego karierę, z czego skwapliwie skorzystał Wenger. W Mediolanie próżno było liczyć na pomnik przed stadionem. A w stolicy Anglii proszę bardzo, stoi.

Bergkamp nie jest tam osamotniony. Towarzyszy mu między innymi Thierry Henry, który do Londynu trafił po tym, gdy brutalnie odbił się od Juventusu. Ale w Turynie nie miało prawa mu wyjść. Niuanse taktyczne włoskiego futbolu również nie odpowiadały Francuzowi, podobnie jak jego ustawienie na boisku. Wielki talent marnował się w Starej Damie, co w 1999 roku wykorzystał poczciwy Arsene. Arsenal otrzymał kolejnego genialnego piłkarza, którego trzeba było tylko odkurzyć. Za ten duet zapłacono łącznie skromne 18.5 miliona funtów. Patrząc na wszystko, czego wspólnie dokonali, była to naprawdę duża okazja.

Na dzień dobry zajęli drugie miejsce w Premier League, przegrywając jedynie z niepowstrzymanym Manchesterem United. W Pucharze UEFA dotarli zaś do samego finału, gdzie – co dość zaskakujące – przegrali z Galatasaray po serii rzutów karnych. Nikt w klubie nie był jednak przesadnie smutny. Duet rozumiał się doskonale od samego początku – Henry był czołowym strzelcem ligi (17 trafień, szóste miejsce), zaś Bergkamp z dziewięcioma ostatnimi podaniami jednym z najlepszych asystentów.

Po tak obiecującym początku spodziewano się, że drugi sezon będzie równie dobry. No niestety – Kanonierzy znowu zostali zatrzymani przez Manchester United Fergusona i ich parę napastników Yorke&Cole. W Lidze Mistrzów też nie udało się osiągnąć przełomowego wyniku, bo w ćwierćfinale zatrzymała ich Valencia. Jakby tego było mało, Arsenal przegrał jeszcze finał Pucharu Anglii z Liverpoolem. Jedynym pocieszeniem były występy Henry’ego, który znowu strzelił 17 goli i dołożył 9 asyst. Zagwarantowało mu to miejsce w jedenastce sezonu. Bergkamp natomiast musiał przejść swój pierwszy tak poważny kryzys na Wyspach – łącznie zdobył tylko 5 bramek, oddając miejsce w składzie Sylvianowi Wiltordowi.

Henry to jeden z tych piłkarzy, którzy naprawdę mogą spartolić ci cały dzień ~ Gianfranco Zola

W końcu jednak nadszedł ten sezon, na który wszyscy tak mocno czekali. Arsenal wykorzystał lukę, którą stworzyło pożegnanie Cole’a z Old Trafford, po to, by przedstawić lidze nowy najlepszy duet. Henry rozbłysnął pełnią swoich możliwości. Bergkamp otrząsnął się po szoku, który wywołał u niego poprzedni sezon i tym razem był w stanie dotrzymać kroku Francuzowi. Wychowanek Monaco zgarnął Złotego Buta, zaś Holender zajął drugie miejsce w klasyfikacji asystentów, ustępując tylko klubowemu koledze – Robertowi Piresowi. Strzelił również TEGO gola przeciwko Newcastle United.

To był szczyt możliwości tego duetu. Nie było sposobu, by ich powstrzymać. Dzięki wymienności pozycji okazali się być jeszcze trudniejszymi rywalami niż Cole i Yorke. Ówcześni defensorzy w Premier League nie byli wystarczająco mobilni, by poradzić sobie z futbolem totalnym tamtego Arsenalu, dowodzonego przez Holendra i Francuza. Mimo że to Henry pozostawał główną strzelbą, często na pozycji numer dziewięć pojawiał się Dennis, zaś Thierry schodził na skrzydło, a czasami zapuszczał się w głąb boiska. Jeśli dołożymy do tego małego śmierdziela Ljungberga oraz doskonale funkcjonującego w tym systemie Piresa, otrzymamy przepis na wygranie angielskiej ekstraklasy. W sezonie 2001/02, Kanonierzy zrobili to w cuglach – mieli siedem punktów przewagi nad drugim Liverpoolem i dziesięć nad rywalami z Manchesteru United.

Gdy pierwszy raz wszedłem do szatni Barcelony, nie mogłem spojrzeć mu prosto w twarz. Wiedziałem o wszystkim, co zrobił w Anglii ~ Lionel Messi

Nigdy później Henry i Bergkamp nie zdołali złapać takiej nici porozumienia, jak wtedy. Czy to oznacza, że byli słabi i sprawdzili się tylko wtedy? Oczywiście, że nie. Chociaż Holender nie miał aż tak bezpośredniego wkładu w drużynę Niezwyciężonych (2003/04), to pozostawał jej bardzo istotnym elementem, bez którego ostateczny sukces nie byłby możliwy. To oczywiste, że uwagę skupia przede wszystkim Francuz – jest jednym z najlepszych snajperów w całej historii ligi, a także zanotował najwięcej asyst w pojedynczym sezonie ligowym, ale bez poświęcenia ze strony wychowanka Ajaksu, nie byłoby to możliwe. Dennis wkraczał w mecz z otwartą głową, doskonale dogadując się z Henrym, który myślał w podobny sposób. Zresztą jak można na nich narzekać, skoro przez siedem lat gry razem zdobyli w Premier League 198 bramek i mieli 133 ostatnie podania.

Utarło się, aby Henry’ego i Bergkampa chwalić, doceniać, łechtać. Wszelakim ludziom przyprawia się w tej kwestii gębę. My nie będziemy z nią zrywać – nie udało się u Gombrowicza, nie ma na to szans i u nas. W “Ferdydurke” niestety, tutaj… no nie mamy z tym większych problemów.

Ciekawostka, którą warto znać:

90% meczów, w których razem grali, ogląda się z przyjemnością. Fakt ten nie jest potwierdzony naukowo, ale możecie się sami przekonać. Polecamy.

Fot. Newspix

Angielski łącznik

Rozwiń

Najnowsze

Boks

Olbrzym nie dogonił króliczka. Usyk ponownie pokonał Fury’ego!

Szymon Szczepanik
11
Olbrzym nie dogonił króliczka. Usyk ponownie pokonał Fury’ego!
Anglia

Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League

Bartosz Lodko
1
Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League
Hiszpania

Cierpiące Atletico wygrało w końcówce! Koszmarne pudło Lewandowskiego

Jakub Radomski
54
Cierpiące Atletico wygrało w końcówce! Koszmarne pudło Lewandowskiego

Anglia

Anglia

Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League

Bartosz Lodko
1
Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League
Anglia

Takiego kryzysu Guardiola jeszcze nie miał. “Nie sądzę, żeby chciał odejść”

Patryk Stec
4
Takiego kryzysu Guardiola jeszcze nie miał. “Nie sądzę, żeby chciał odejść”

Komentarze

9 komentarzy

Loading...