Reklama

PRASA. „Za Lewandowskim stał jakiś cień. Dla mnie to ewidentnie Tomasz Zawiślak”

redakcja

Autor:redakcja

02 stycznia 2021, 08:59 • 14 min czytania 17 komentarzy

Nowy rok w prasie zaczyna się obiecująco. Jest reportaż o działalności opiekuńczo-wychowawczej rodziców Piotra Zielińskiego, jest duża rozmowa z Cezarym Kucharskim o konflikcie z Robertem Lewandowskim, znajdziemy też tekst o trudnych losach Tomasa Petraszka i kilka niezłych materiałów z lig zagranicznych. 

PRASA. „Za Lewandowskim stał jakiś cień. Dla mnie to ewidentnie Tomasz Zawiślak”

PRZEGLĄD SPORTOWY

– Wiem, że dobre serce niekiedy mu przeszkadza, ale nam zależało, by przede wszystkim wychować dobrego człowieka – mówi mama Piotra Zielińskiego. Jego rodzice od lat prowadzą placówkę opiekuńczo-wychowawczą dla dzieci, które miały w życiu mniej szczęścia.

– Porozmawiajmy wieczorem, wtedy powinno być już spokojniej – pan Bogusław doskonale wie, że w ciągu dnia ani on, ani jego żona nie są w stanie wygospodarować ani jednej wolnej godziny. Ósemka dzieci, z których najmłodsze chodzi do przedszkola, a najstarsze do ósmej klasy, to praca nie na pełen etat, ale zajęcie całodobowe. Szczególnie w czasach pandemii, gdy wszyscy przebywają w domu i uczą się zdalnie.

– Jest przy tym trochę roboty. O ile starsze dzieciaki same sobie radzą, o tyle z maluchami trzeba nad tymi lekcjami posiedzieć. Szaleństwo – przyznaje pani Beata. Z jednej strony zmęczona, ale z drugiej wciąż pełna energii. Energii tak dużej, że od zawsze szukała sposobów, by ją dobrze spożytkować.

Reklama

– Kiedy chłopcy mieszkali z nami, życie mijało nam od treningów do meczów. Gdy powyjeżdżali z domu, zrobiło się trochę nudno, zajęte mieliśmy tylko weekendy – kobieta wraca do czasów, kiedy wpadła na pomysł, by zajmować się opieką nad obcymi dziećmi.

– Najpierw spróbowaliśmy z pogotowiem rodzinnym. Usłyszeliśmy, że ciotka znajomej się tym zajmuje, zainteresowałam się – wspomina. Na początek czekał ich kurs kwalifikacyjny. Musieli uczestniczyć w nim oboje, choć pan Bogusław nie był z tego zadowolony. Jednak go ukończył, szybko dostali pierwsze dziecko, potem kolejne.

– Trafiały do nas na miesiąc, trzy miesiące, do pół roku, po tym czasie sąd kierował je w inne miejsca. Mąż bardzo dużo czasu spędzał wtedy w szkole, ja to sobie prowadziłam, spodobało mi się – wspomina pani Beata. Wówczas przyjmowali podopiecznych pod swój dach w Ząbkowicach Śląskich. Ich dom zaczęli zamieszkiwać nowi ludzie, do czego przywyknąć musieli nie tylko oni, ale także ich synowie. Najmniejszym obciążeniem sytuacja ta była dla Tomasza – najstarszego dziecka państwa Zielińskich.

Wisła Kraków już zimą może pożegnać się z Fatosem Becirajem. Miał być dużym wzmocnieniem, okazał się nieporozumieniem.

(…) – Pomimo nadwagi, tego, że wyglądał na boisku dość zabawnie, to mógł w każdym spotkaniu zdobyć bramkę – zauważa Kosowski.

Reklama

Królewski nie chce przesądzać o przyszłości tego zawodnika, na pytania o Beciraja odpowiada: – Mogę jedynie powiedzieć, że jego dotychczasowy dorobek piłkarski i CV, a dokładnie liczby, które widnieją w rubrykach obok jego nazwiska, wskazywały i wciąż pozwalają myśleć o nim jako o zawodniku, który będzie konkurencją do gry w ataku. O szansę na grę trzeba zapytać trenera Hyballę, to on dokonuje wyborów i dzięki obserwacji na treningach posiada wiedzę na temat danego piłkarza, także Fatosa – mówi współwłaściciel Wisły. To może jednak nie być tylko kwestia decyzji szkoleniowca, bo Beciraj ma kontrakt do 2022 roku. W grę wchodzi więc przedwczesne rozwiązanie umowy – i tutaj ważne jest podejście samego zawodnika. Jeśli uzna on, że przesiadywanie na ławce Wisły Kraków zablokuje mu reprezentacyjną karierę, to zapewne zgodzi się na rozstanie za porozumieniem stron. A taka przyszłość może go właśnie w Krakowie czekać, bo zdecydowanie wyżej w hierarchii stoi Felcio Brown Forbes, którego Wisła zakontraktowała w październiku.

Alan Uryga od teraz może już oficjalnie negocjować z innymi klubami i kto wie, czy nie wróci do Wisły Kraków.

26-latek na brak ofert nie powinien narzekać. Rok temu o tej porze zainteresowane polskim obrońcą było grające w angielskiej Championship Barnsley, w którym obecnie występuje Michał Helik. Jesienią Uryga miał zapytania z ligi tureckiej i 2. Bundesligi. Z naszych informacji wynika, że w ostatnim czasie dość nieoczekiwanie pojawiła się także polska opcja – przejście do Wisły Kraków. Dla kapitana Nafciarzy byłoby to dobre rozwiązanie o tyle, że wróciłby do swojego rodzinnego miasta i klubu, w którym się wychował (odszedł w 2017 roku). Nowy trener Białej Gwiazdy Peter Hyballa zaczyna przebudowywać zespół i częścią tych zmian miałoby być właśnie przyjście Urygi.

Żeby Podbeskidzie utrzymało się w lidze, nowy trener Robert Kasperczyk musi rozwiązać kilka problemów.

Dostosowanie taktyki do możliwości

W sezonie 2019/2020 Podbeskidzie zajęło drugie miejsce na koniec rozgrywek I ligi i pewnie awansowało do ekstraklasy, strzelając najwięcej goli w całej stawce (64). Oglądając Górali w ekstraklasie, można było odnieść wrażenie, że trener Brede postanowił grać w podobnym stylu, ofensywnie, licząc, że to starczy na niektórych rywali. Wymiana ciosów z Cracovią zakończyła się remisem 2:2, ale później nie było już tak dobrze. Z meczu na mecz zaczął się powtarzać scenariusz, w którym Podbeskidzie przegrywa i traci gola po banalnym indywidualnym błędzie, gdy obrońca nie wybija piłki (druga bramka dla Lecha po fatalnym zachowaniu Milana Rundicia), albo próbuje ją nieudolnie rozgrywać (pierwszy gol dla Śląska Wrocław). Paradoksalnie najlepszym spotkaniem Podbeskidzia w tym sezonie było to ze Śląskiem u siebie, przegrane 0:2 po niewytłumaczalnych błędach, w którym Górale atakowali i mieli okazje, ale byli nieskuteczni. Z kolei przeciwko Stali Mielec Podbeskidzie zagrało inaczej – cofnęło się, wpuszczało rywala na własną połowę, czekało na swoje szanse. Wygrało 1:0.

Inny beniaminek, Warta, w sezonie 2019/2020 I ligi zdobył pięć punktów mniej od Podbeskidzia, awansował po barażach i, patrząc na skład, wydaje się mieć najmniejszy potencjał w całej stawce. Tyle że zespół z Poznania, mając tego świadomość, gra zupełnie inaczej. W wielu meczach umiejętnie się broni, rzadko kreując okazje strzeleckie. Efekt? Dwa razy mniej straconych bramek niż Górale (tylko 19), a strzelonych tyle samo (13). Trzeba wiedzieć, jak dostosować taktykę do możliwości. Warta wykorzystuje je niemal w 100 procentach.

Kibice Milanu rok temu nie chcieli Stefano Piolego w swoim klubie. Dziś ten trener sprawia, że mediolański klub wstaje z kolan.

Grudzień 2020. Z powodu pandemii koronawirusa widzowie nie mają wstępu na trybuny, więc kibice z Curva Sud stawili się w ośrodku treningowym Milanello, by tam śpiewem dodać otuchy zespołowi przed ostatnimi meczami roku. W ciągu 14 miesięcy zmieniło się wiele w Rossonerich, ale akurat nie szkoleniowiec, czego domagali się fani. Dzisiaj mogą dziękować, że nikt ich nie posłuchał. Przed laty Siniša Mihajlović przekonywał, że jeśli on nie pomoże Milanowi, trzeba będzie zatrudnić egzorcystę. Może miał rację, bo dopiero trener nazywany „Ojciec Pioli”, w nawiązaniu do katolickiego świętego, zgodnie z pseudonimem sprawił cud i drużyna z Mediolanu zaczęła grać jak za dawnych lat.

Jeszcze za wcześnie na nazywanie Milanu wielkim, aczkolwiek ekipa Piolego rośnie w nieprzeciętnym tempie. W styczniu 2020 szkoleniowiec wywiesił w Milanello tabelę za dopiero co rozpoczęty rok, która po każdej kolejce miała być aktualizowana. To miało podziałać mobilizująco na zawodników. Być jak drogowskaz. Ponieważ po fatalnym starcie sezonu z Marco Giampaolo na ławce Rossoneri nie mieli najmniejszych szans na scudetto i równie niewielkie na czołową czwórkę, Pioli postawił przed zespołem inny cel – zdobycie największej liczby punktów w Serie A w 2020 roku. W tamtym momencie to wydawało się kompletnie niedorzecznym pomysłem. Wręcz nie do wykonania dla tych ludzi. Jakby ich trener obudził się z długiej hibernacji i nie wiedział, że Milan stał się średniakiem. Z piękną historią, ale jednak średniakiem. I co? I wykonali misję. Zebrali 79 punktów, o 6 więcej od drugiej ekipy minionych 12 miesięcy – Interu. Średnia punktów Rossonerich w 2020 roku to 2,26 na spotkanie i odkąd zwycięstwo nagradza się trzema, tylko raz notowali lepsze rezultaty (2,35 w 2004 roku).

Po wycofaniu się Mediapro z rekordowego kontraktu telewizyjnego klubom Ligue 1 grożą wielkie kłopoty finansowe.

A miało być tak pięknie. Władze Ligue 1 chwaliły się rekordowym kontraktem dotyczącym sprzedaży praw telewizyjnych. Na mocy podpisanej w 2018 roku umowy nadawcy mieli zapłacić aż 1,153 miliarda euro za sezon w latach 2020-24. W Europie drożej sprzedano tylko prawa Premier League.

Mediapro zobowiązało się wyłożyć 814 mln, resztą miało dołożyć BeIN Sports. Kwota ta obejmowała też możliwość pokazywania Ligue 2, ale wiadomo, że jej ogromną część stanowiły prawa do Ligue 1. Oznaczało to aż 60-procentowy wzrost kwoty w porównaniu do poprzedniego kontraktu.

Tymczasem w grudniu Mediapro ogłosiło wycofanie się z umowy. 22 grudnia zostało to zatwierdzone przez sąd. Mediapro zapłaciło dotąd 64 mln, ma dołożyć w pierwszym kwartale tego roku jeszcze 36. To dużo mniej od 325 mln, których nie zapłaciło, choć powinno na mocy umowy, od października. Teraz przetarg na prawa trzeba rozpisać od nowa. Faworytem jest Canal+. Jak podają francuskie media, oferuje jednak „tylko” 590 milionów rocznie i jeszcze kolejne 100 mln w ewentualnych bonusach.

Iago Aspas z Celty Vigo ma najwięcej goli i asyst w La Liga. Z Realem mu jednak nie idzie. Nie radził sobie też w mocnych klubach.

(…) W Celcie jest prawdziwą legendą, najlepszym strzelcem i chyba w ogóle zawodnikiem w historii klubu.

W wielkiej piłce ma jednak kłopoty, o czym przekonuje też jego bilans w kadrze. Zadebiutował w niej późno, dopiero w 2016 roku w wieku 29 lat. „Zasłynął” głównie zmarnowaniem decydującego karnego podczas mundialu w starciu z Rosją. Dlatego obecny selekcjoner Luis Enrique od początku nie miał do niego przekonania. Nie powołał go na pierwsze zgrupowanie, gdy po nieudanych mistrzostwach świata przejął kadrę. Gdy jednak kontuzji doznał Diego Costa, w trybie awaryjnym sięgnął po doświadczonego zawodnika. I tak mu się spodobała jego postawa na treningach, że wystawił go w swoim debiucie, gdy Hiszpania pokonała Anglię 2:1 w Lidze Narodów. – Masz w głowie czego możesz oczekiwać po piłkarzu, ale potem na zajęciach widzisz jak pracuje i rozumiesz swój błąd – przyznał Luis Enrique. I do końca tamtej edycji LM Aspas już grał w kadrze.

Potem z powodów rodzinnych (choroba, a potem śmierć córki) szkoleniowiec zrezygnował z prowadzenia drużyny, a jego zastępca Robert Moreno dał mu zagrać tylko raz w eliminacjach EURO. W zeszłym roku Luis Enrique wrócił na ławkę kadry, ale po Aspasa nie sięgnął. Trochę to może dziwić, bo Hiszpanie wbrew pozorom wcale nie mają nadmiaru klasowych napastników.

SPORT

Przez nieszczęsną pandemię zimowe przygotowania Górnika Zabrze stoją pod dużym znakiem zapytania. W takiej sytuacji znajduje się zresztą większość klubów.

Pierwsze spotkanie po świąteczno-noworocznych urlopach zaplanowano na najbliższy poniedziałek. Na początek drużyna przejdzie badania, na obecność SARS-CoV-2 również, i jeśli wszystko będzie w porządku, to wznowi treningi. Być może ci, którzy mają do Zabrza najdalej, przyjadą z lekkim poślizgiem, tym bardziej że środa (Święto Trzech Króli) będzie dniem wolnym od zajęć. Zanim rozpocznie się właściwy okres przygotowawczy, „górników” czeka arcyciekawy mecz kontrolny. Ich rywalem ma być ponownie mistrz i obecny lider austriackiej Bundesligi, Red Bull Salzburg. Do sparingu tych drużyn doszło w lutym zeszłego roku, a jego organizacji podjął się Jan Loscha, były działacz Górnika, od lat mieszkający w Niemczech. Mecz, w którym debiutował Roman Prochazka, zakończył się wygraną Austriaków 3:0.

Sparing planowany jest na 9 stycznia, ale patrząc na to, jak wygląda sytuacja epidemiczna oraz na to, co dzieje się w kraju pod Alpami, może być różnie. Do 17 stycznia włącznie w Austrii zamknięte są hotele, restauracje i ośrodki rekreacyjne. Ograniczone są również wyjścia z domu. Wyjątek stanowią wyjścia do pracy, zaspokajanie podstawowych potrzeb, uprawianie sportu i pomoc innym osobom. Jazda na nartach jest możliwa, jednak praktycznie tylko dla tych, którzy mieszkają w pobliżu stoków. O wakacyjnym wyjeździe do tego kraju nie ma teraz więc co marzyć.

Kapitan Rakowa Częstochowa, Tomas Petraszek przeszedł niezwykle burzliwy i trudny czas, by trafić do ekipy spod Jasnej Góry i reprezentacji Czech.

Zaczynał w FC Hradec Kralove, klubie I ligi. O ile w latach juniorskich był pewnym punktem swojego zespołu, o tyle z wielu stron dostawał sygnały, że nie jest dostatecznie dobry; że przez wzrost brakuje mu szybkości i zwrotności. Ostatecznie nigdy nie zadebiutował w pierwszym zespole, ani na najwyższym szczeblu rozgrywkowym w Czechach. Od 2012 roku był wypożyczany do klubów z niższych lig. Dopiero w 2014 otrzymał szansę debiutu w III lidze. W FK Kolin (obecnie klub IV ligi czeskiej) pierwszy raz wystąpił na drugim poziomie rozgrywkowym. Tam również długo nie zagrzał miejsca. Po rundzie jesiennej sezonu 2014/15 pojawiła się dla Petraszka szansa wyjazdu za granicę, a konkretnie do Floty Świnoujście.

Gdyby Petraszek ostatecznie trafił do ówczesnego I-ligowca, to prawdopodobnie jego historia potoczyłaby się zupełnie inaczej. Flota w tamtym czasie miała ogromne problemy finansowe, przez co zresztą – pod koniec sezonu 2014/15 – wycofała się z ligi. W przerwie zimowej szukała jeszcze wzmocnień. Wybór padł na Petraszka. Wystąpił w sparingu z Pogonią Szczecin. Flota nie straciła gola, a czeski stoper upilnował Marcina Robaka. Petraszek po tym meczu podpisał z Flotą kontrakt. Nie była to jednak najlepsza decyzja, do czego sam zawodnik przyznał się w jednym z wywiadów. Po podpisaniu umowy udał się do Niemiec, gdzie Flota miała zgrupowanie. Podczas niego rozegrano spotkanie z Babelsbergiem, klubem z IV ligi niemieckiej. Zespół z Świnoujścia sensacyjnie go przegrał. Petraszek w nim nie wystąpił i chyba na własne szczęście. Kilka miesięcy później PZPN wszczął wobec Floty postępowanie dyscyplinarne. Chodziło o potencjalne ustawienie tamtego spotkania. Po zgrupowaniu w Niemczech drużyna ze Świnoujścia udała się do Hiszpanii. Petraszek, jak sam mówił, był najgorszy ze wszystkich – zagrał tylko w jednym sparingu, który zdecydowanie mu nie poszedł. Flota zrezygnowała z jego usług, on sam źle się czuł w drużynie, dlatego wrócił do Czech, a podpisany wcześniej kontrakt unieważniono.

Z powodu pandemii nie mogliśmy emocjonować się zmaganiami o mistrzostwo Europy. Z innego powodu pożegnaliśmy zaś Tego Najlepszego. „Sport” podsumowuje minione 12 miesięcy.

7. Paraliż po europejsku

Koronawirus, niestety, w naszym podsumowaniu zakończonego roku odgrywa rolę istotną. Sparaliżował bowiem rozgrywki i przez dwa miesiące nie było czego oglądać. Jako pierwsza ruszyła Bundesliga, choć należy pamiętać, że rywalizacji nie przerwano np. na Białorusi. Dochodziło zatem do kuriozalnych sytuacji, że oglądaliśmy mecze właśnie zza naszej wschodniej granicy. Z całą pewnością kibiców przybyło takiemu klubowi, jak… Ruch. Konkretnie Ruch Brześć.

Gdy w połowie maja zaczęto wracać do rzeczywistości, nie wszystkie kraje zdecydowały się na wznowienie rywalizacji. Lig nie dokończono m.in. we Francji, Szkocji, Belgii i Holandii. Anglicy bardzo długo zastanawiali się nad podjęciem takiej samej decyzji. Na dodatek związek zawodowy piłkarzy w Anglii nie zgodził się pierwotnie na odgórne obniżenie kontraktów. Tymczasem cięcia finansowe nie ominęły innych pracowników klubów. Kuriozalna sytuacja zaistniała m.in. w Arsenalu. Po ponad 20 latach pracy zwolniono mężczyznę, który wcielał się w klubową… maskotkę. Co ciekawe, ów jegomość, Jerry Quay, od razu dostał propozycję pracy, w identycznej roli, w… Sevilli. Okazało się następnie, że takiej zniewagi nie są w stanie przełknąć piłkarze. Mesut Oezil, ofensywny pomocnik, zaproponował, by to piłkarze przekazali część swojego uposażenia na wynagrodzenie „Gunnersaursa”, bo tak właśnie nazywa się wspomniana maskotka. W listopadzie Quay wrócił do pracy i choć nie może prezentować swych wdzięków przy pełnych trybunach Emirates Stadium, to jego występy w przebraniu są dobrym prognostykiem.

SUPER EXPRESS

Nic ciekawego.

RZECZPOSPOLITA

Długa rozmowa z Cezarym Kucharskim o konflikcie z Robertem Lewandowskim.

(…) Umie pan wskazać moment, gdy wasza relacja zaczęła się psuć?

Przełom 2013 i 2014 roku.

Podobno Lewandowski miał od początku problemy z zaufaniem panu…

Tak. Czułem, że za nim stoi jakiś cień. Im więcej dostawał dowodów na to, że jestem dobry i skuteczny, tym więcej było problemów, tym bardziej koncentrował się na moich prowizjach. Gdy napisano coś o Ani na Pudelku, to miał do mnie pretensje, że nie kontroluję mediów itd. Czułem, że ktoś nim umiejętnie manipuluje.

Umie pan wskazać ten cień?

Dla mnie to ewidentnie Tomasz Zawiślak (od młodości przyjaciel Lewandowskiego, obecnie dbający o jego sprawy w social mediach – przyp. red.).

Szantażował pan Lewandowskiego?

Nie, to piramidalna bzdura i kłamstwo. Każdy, kto przeczyta niezmanipulowane zapisy naszych rozmów, będzie miał jasność, że nie ma mowy o szantażu. Negocjujemy kwotę porozumienia. Dlatego też wystąpiłem do prokuratury o możliwość upublicznienia stenogramów.

Dostał pan zgodę?

Nie. Natomiast wiem, jakie miałem intencje podczas tych rozmów, czytałem stenogramy i mimo że są nierzetelnie spisane, to jednak jasno z nich wynika, że nie było szantażu.

Nierzetelnie spisane?

Tak. Nie mają początku ani końca. Tylko w rozmowie z Monachium w moich wypowiedziach jest 288 trzykropków w nawiasie (tak się zaznacza niespisane fragmenty, gdy spisujący nie usłyszał bądź nie zrozumiał mówiącego – przyp. red.), a w wypowiedziach Roberta tylko osiem. To chyba dość duża różnica? Jest też wiele innych.

Dobrze, zapytam inaczej. Czy ta wersja, która ujrzała światło dzienne, ma według pana znamiona szantażu?

Nie, nawet ta nie ma. A mówimy o niepełnych nagraniach, bo przecież Business Insider z opublikowanego nagrania wyciął kilkadziesiąt sekund rozmowy. Tu nie ma przypadku.

Sugeruje pan, że dziennikarze są w zmowie z prokuraturą lub Lewandowskimi?

Nie ma przypadku w tym, że publikowane były tylko fragmenty naszych kilkugodzinnych rozmów, skompilowane w ten sposób, aby słuchacz lub czytelnik odniósł wrażenie postawionej tezy z szantażem. Zastępca redaktora naczelnego Business Insider Bartek Godusławski przyznał w obecności moich prawników, że redakcja opublikowała tylko fragmenty naszej rozmowy z Lewandowskim. Gdy zarzuciłem mu manipulację, stwierdził, że nie ma o niej mowy, bo w tekście jest przecież jasno napisane, że to tylko fragmenty nagrania. Problem w tym, że źle to opisał. Business Insider twierdzi, że usunął kilka sekund rozmowy, tymczasem zniknęło prawie półtorej minuty. W dodatku usunięty fragment podaje w wątpliwość 20 mln euro jako kwotę żądania. Niech każdy sam sobie oceni, co to jest, ale w mojej ocenie nie było to przypadkowe. Tak samo nieprzypadkowe było, że nie dano mi możliwości odniesienia się do tez zawartych w tekście.

Oczywiście prokuratura dysponuje pełnymi nagraniami?

Ze stenogramów i dokumentów, które otrzymali moi prawnicy, nie wynika, aby prokuratura miała pełne rozmowy. Moi pełnomocnicy zakwestionowali zarówno autentyczność nagrań, jak i rzetelność stenogramu.

Jak to?

No tak. Stenogramy to nie są całe rozmowy, od pierwszej minuty. Moim zdaniem w Monachium rozmawialiśmy ze trzy–cztery godziny, a spisane są dwie godziny, i to od 22. minuty. Rozmowa telefoniczna trwała trzy minuty i 19 sekund, a w stenogramie jest spisanych tylko 40 sekund. Podobnie nie ma całości rozmowy z Warszawy.

Fot. Newspix

Najnowsze

Komentarze

17 komentarzy

Loading...