Premier League zawsze musi się wyróżniać. To właśnie ta liga jako pierwsza podążyła w tak komercyjną stronę, bijąc rekordy przychodów z praw telewizyjnych. To właśnie ta liga regularnie ustanawiała kolejne najwyższe sumy za transfery. Nie wypada zatem się dziwić, że nawet w temacie zmian, Premier League chciała iść swoją drogą.
Pandemia koronawirusa, która wstrzymała rozgrywki na długie miesiące, kazała iść po rozum do głowy. Trenerzy jeszcze przed wymuszoną przerwą narzekali na zbytnie obciążenie zawodników, zapchanie kalendarza do granic możliwości i generalną konieczność zrobienia czegoś, co odciążyłoby nieco piłkarzy, zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Długo jednak przed tym pomysłem się wzbraniano, tłumacząc to zbytnią ingerencją w przepisy.
COVID sprawił, że wymówek nie było. Po testach, które nastąpiły we wznowionym sezonie, większość lig przyjęła pięć zmian. Nowy sezon – nowe zasady. Ligue 1 – proszę bardzo. Serie A – oczywiście. Bundesliga – jak najbardziej. La Liga – jasne. Nawet w Ekstraklasie zmieniono początkową decyzję i wprowadzono mniej restrykcyjne limity. Możemy się w sumie tym faktem pocieszać, bo w tym nasza liga okazała się być zwyczajnie lepsza od Premier League. Angielska ekstraklasa to ewenement. Tam wciąż trenerzy mogą dokonywać maksymalnie trzech zmian w trakcie meczu.
Nie jest to powód do dumy, wszak włodarze robią do własnego gniazda.
Wielkie szkody
Wystarczy tylko spojrzeć na długą listę nieobecnych, która trapi w tym momencie każdy zespół Premier League. Kontuzje, które wynikały z fauli rywala, są rzecz jasna w futbolu czymś normalnym, zatem absencja piłkarzy takich jak Thiago nie dziwi. Zdarzały się też groźne urazy, w tym roku zobrazowane przez groźny wypadek Raula Jimeneza. W sezonie 2020/21 doszła jednak dotychczas niespotykana na tę skalę liczba kontuzji mięśniowych oraz wykluczeń z powodu koronawirusa.
Warto tutaj zaznaczyć, że to diabelskie, samonapędzające się koło. Ograniczone przez pandemię kadry są narażone na obciążenie większe niż wcześniej, grają więcej niż wcześniej, co powoduje, że z trybun mecze ogląda… większa niż dotychczas grupa piłkarzy.
Skalę zjawiska najlepiej opiszą liczby. W tym wypadku będą oznaczały one liczbę zawodników, którzy nie mogli wziąć udziału w dziesiątej kolejce Premier League. Do tego dołożymy jeszcze tych, którzy się w trakcie ostatniego weekendu wysypali.
-
Crystal Palace – 5
-
Newcastle United – 8
-
Brighton – 4 + 2
-
Liverpool – 8 + 1
-
Manchester City – 0
-
Burnley – 4
-
Everton – 3
-
Leeds United – 5
-
WBA – 3 / 0 / 0
-
Sheffield United – 3
-
Southampton – 3
-
Manchester United – 7 + 1
-
Chelsea – 1
-
Tottenham – 2
-
Arsenal – 6 + 1
-
Wolverhampton – 2 + 1
-
Leicester – 5
-
Fulham – 3
-
West Ham United – 1
-
Aston Villa – 7 + 1
86 piłkarzy. Nieco ponad cztery absencje na jeden zespół, a przecież średnią mocno zaniża Manchester City, który stanowi pewnego rodzaju błąd w sztuce. W tym momencie Pep Guardiola może liczyć na wszystkich swoich piłkarzy. Wrócił Aguero, wrócił Jesus, koronawirusa nie ma nikt. A to szczególnie ważne w obecnym świecie futbolu.
No właśnie – COVID. Z jego powodu w tej kolejce nie mogło wystąpić siedmiu piłkarzy, w tym tak kluczowi dla swoich klubów jak Wilfried Zaha. Od momentu transferu na Selhurst Park, skrzydłowy nie mógł wystąpić w 25 meczach Premier League. Orły wygrały zaledwie sześć meczów. Jednakże brak 28-latka to brak tylko jednego zawodnika. Stanowiącego właściwie o sile całego zespołu, ale nadal tylko jednego. Problem zaczyna się, gdy choroba może pociągnąć za sobą w dół cały zespół. Dosłownie.
W meczu Crystal Palace z Newcastle United nie mógł wystąpić Isaac Hayden. Przyczyny można się domyślić. Wygląda jednak na to, że Anglik nie będzie na kwarantannie odosobniony. Sky Sports podało, że w tym momencie w ekipie Srok można spodziewać się aż pięciu przymusowych izolacji.
Klub z St. James’ Park szybko postanowił zamknąć bazę treningową i w poniedziałek zawodnicy nie wyszli na boisko. Jeśli liczba przypadków urośnie, możliwe, że piątkowy mecz z Aston Villą się nie odbędzie. Póki co Chronicle Live wyklucza taką możliwość, lecz to pewnie nie spowoduje, że szkoleniowiec Newcastle, Steve Bruce będzie uśmiechniętym człowiekiem. Wyobraźcie sobie, że musicie prowadzić zespół w meczu, w którym nie możecie skorzystać z połowy podstawowych zawodników.
A to oczywiście nie jest koniec sianokosów, jakie wyrządził brak pięciu zmian do spółki z COVID-em. O ile na wskaźnik zachorowań zmęczenie nie ma bezpośredniego przełożenia, o tyle na kontuzje mięśniowe owszem. Spośród 86 absencji, piętnaście powstało w stu procentach na tle takich właśnie urazów. Stanowi to ponad 17% wszystkich nieobecności. Dużo? Odpowiedzcie sobie sami.
Pocałunek śmierci
Jak nietrudno zauważyć, najbardziej podziurawioną kadrą dysponuje obecnie Juergen Klopp. Niemiec nie może liczyć na dziewięciu zawodników. Thiago i Van Dijk wypadli z powodu ostrych wejść przeciwnika, Milnera – człowieka tylko w połowie będącego człowiekiem, a w reszcie składającego się z części mechatronicznych – rozłożyła intensywność i Anglik zszedł w meczu z Brighton. Wreszcie COVID, który dopadł Mo Salaha. Egipcjanin już wrócił, lecz jest cieniem samego siebie sprzed pandemii.
Szkoleniowcowi The Reds zdecydowanie przydałaby się możliwość większego rotowania składem, nie tylko ze względu na i tak ograniczoną kadrę. Liverpool nie dość, że musi walczyć w Premier League, to jeszcze w tygodniu zmaga się z trudami Ligi Mistrzów. Jasne – sami sobie zgotowali ten los, lecz takie okoliczności mogą spotkać każdy angielski zespół, który występuje w europejskich pucharach.
Blisko podobnych kłopotów są Arsenal i Manchester United. Wcześniej o swoją kadrę drżał Jose Mourinho, który po meczach reprezentacji żartował, że nie będzie miał z kim przeprowadzić treningu. W tym świetle Liga Mistrzów i Liga Europy nie stanowią aż tak znamienitego wydarzenia, ale mogą szybko przerodzić się w probierzowy pocałunek śmierci.
Liverpool, który dzisiaj zagra z Ajaxem, wciąż nie ma zagwarantowanego wyjścia z grupy. Klopp nie może zatem odpuścić, lecz jednocześnie musi mieć w pamięci, że już w niedzielę jego podopieczni zmierzą się z Wolverhampton. Wilki to w tym momencie siódma siła Premier League.
Zatem o ile zarzuty Niemca wobec telewizji, które skierowane zostały po tym, jak kontuzji doznał wspominany James Milner, nadal są irracjonalne, to nie ma co się 53-latkowi dziwić w kwestii uporu odnośnie pięciu zmian. Klopp od początku optował za tym pomysłem, podobnie jak ośmiu innych szkoleniowców. Jednakże przegrali w sposób demokratyczny. 11 klubów zanegowało wprowadzenie innowacji. Znamienne jest to, że teraz płacą frycowe.
Ruch oporu
Najważniejszym powodem, dla którego kluby pokroju Burnley i Sheffield United głosowało przeciwko pięciu zmianom, była krótka ławka rezerwowych. Mocniejsze kluby mogą wprowadzić mocniejszych zawodników, więc oczywistym jest, że dodatkowe dwie zmiany promują właśnie je.
Problem w tym, że wszystkie te kluby są mocno przetrzebione przez kontuzje. The Blades nie mogą liczyć “tylko” na trzech zawodników, lecz jednym z nich jest Jack O’Connell, kluczowa postać dla defensywy ekipy Wildera. Ponadto Sheffield United zajmuje obecnie ostatnie miejsce w Premier League, zdobywając 1 na 30 możliwych punktów. Przerżnęli wszystkie spotkania, poza jednym, zremisowanym z Fulham. Trudno zakładać, że uratowali punkt dzięki temu, że Scott Parker nie mógł wprowadzić pięciu świeżych zawodników, a raczej dzięki temu, że The Cottagers zmarnowali rzut karny.
Wilder obstaje jednak przy swoim, pozostając twarzą ruchu oporu. Po krytycznej wypowiedzi ze strony Juergena Kloppa, Anglik odparł: – W lidze jest 20 głosów i każdy patrzy na własną sytuację. Nie będę wariował z powodu tego, co powiedział Klopp. (…) Jeśli opieka nad dobrem klubu jest samolubna, to kilku menedżerów w lidze też jest samolubami. Zawsze będę patrzył na dobro swojego klubu.
Póki co pozostaje czekać na pozytywne efekty takiego podejścia Wildera, bo wyniki jego podopiecznych raczej nie stanowią takiego przykładu. Podobnie jest zresztą z Burnley. The Clarets dryfują między strefą spadkową a siedemnastym miejscem, zaś Sean Dyche – podobnie jak szkoleniowiec Sheffield United – niespecjalnie wykorzystuje równe szanse pod postacią trzech zmian. Ba! Ginger Mourinho robi tych zmian jeszcze mniej niż przed pandemią, ale tego akurat nie można traktować poważnie. On naprawdę nie ma kogo wstawić z ławki, co dobitnie podkreśla statystyka mówiąca, że w porównaniu do poprzedniego sezonu, Dyche przeprowadza… mniej korekt w składzie. W dobie pandemii i szaleństwa kontuzji.
Taka oto twarz ruchu oporu.
***
Temat pięciu zmian bez wątpienia nie jest łatwy… Nie, nie będę was oszukiwał. Na braku możliwości przeprowadzenia dwóch dodatkowych korekt nie zyskał nikt. Kluby optujące przeciwko i tak zamykają stawkę, a czołowi reprezentanci Premier League muszą stawać na głowie, by poradzić sobie ze zdziesiątkowanymi kadrami.
Wobec tak wyjątkowych okoliczności, naprawdę można się ugiąć i podążyć wzorem czołowych lig Europy. Myślę, że w Lorient też mają gorszych rezerwowych niż w PSG, a jakoś przełknęli gorzką pigułkę “faworyzowania” paryskiego giganta. Ponadto, mniej zmian nie sprawiłoby, że Tuchel nagle przegrałby trenerskie szachy z Christophem Pelissierem. Tak jak trzy zmiany nie sprawiły, że Burnley dało radę postawić się Manchesterowi City. The Clarets zebrali oklep 0:5. Czwarty raz z rzędu na The Etihad.
JAN PIEKUTOWSKI
Fot. Newspix