Reklama

PRASA. „Polacy na mniej niż zero”, czyli brutalna ocena kadry

redakcja

Autor:redakcja

16 listopada 2020, 08:54 • 13 min czytania 15 komentarzy

Same pierwsze strony mówią nam dziś wiele. „Bezradni” i „Słabe to było…” to oczywiście nawiązania do wczorajszego „show” z Włochami. Prasa nie miała litości dla ekipy Jerzego Brzęczka. – Klasa średnia marzyła o tym, żeby wejść do bardziej wytwornego towarzystwa. I co z tego wyszło? Bolesne rozczarowanie, jak w starciu reprezentacji Polski z Włochami – czytamy w „Przeglądzie Sportowym”. – Intrygujące, czy Włosi w ogóle pamiętają, kiedy ostatnio wpadł im pod korki przeciwnik tak bezbronny – w środę pokonali towarzysko Estonię i Estonia była groźniejsza – dodaje „Wyborcza”. Krajobraz po laniu.

PRASA. „Polacy na mniej niż zero”, czyli brutalna ocena kadry

Sport

Osłabieni Włosi nie mieli z nami żadnego problemu. Ba, to my mieliśmy furę szczęścia.

Italia przystąpiła do tego meczu mocno osłabiona. Alberico Evani, zastępujący zakażonego Robero Manciniego, nie miał do dyspozycji innych „zawirusowanych”, na czele z Cirro Immobile, Marco Verattim, Federico Chiesą czy Leo Bonuccim. Wydawało się, że otwiera się wielka szansa na wygraną z Włochami i zarazem przerwanie świetnej serii 20 meczów bez porażki, śrubowanej przez rywali. Jerzy Brzęczek zaś wystawił jedenastkę w 100 procentach odmienną od tej, która w środę wygrała towarzysko z Ukrainą.  Zdziesiątkowana Italia zaczęła bardzo mocno. Utrzymywała się przy piłce, atakowała, a Polacy nie umieli złapać rytmu, wychodzić spod wysokiego pressingu, nie radzili sobie z dynamicznymi i wymieniającymi pozycje rywalami. Nie minęło 7 minut, a na bramkę Wojciecha Szczęsnego oddane zostały już dwa groźne strzały. W 20 minucie mogliśmy mówić o furze szczęścia, gdy do siatki trafił Lorenzo Insignie, ale francuski arbiter słusznie uznał, że uwagę Wojciecha Szczęsnego absorbował Andrea Belotti i po kilku chwilach namysłu podniósł rękę sygnalizując spalonego. Obraz meczu był jednak taki, że prawidłowy gol dla Włochów wydawał się tylko kwestią czasu.

Podsumowanie innych meczów Ligi Narodów. My wybraliśmy spotkanie Portugalii z Francją.

Reklama

Portugalczycy przed meczem z Francją urządzili strzelnicę z Andorą 7:0, a „trójkolorowi” przyjechali do Lizbony po 0:2 u siebie z Finlandią. W meczach towarzyskich składy zwykle są inne niż o punkty i starano się bagatelizować tę wpadkę, tym niemniej siedmiu uczestników tej „lekcji wstydu” zagrało też z Portugalią. Najbardziej z nich widoczny był Anthony Martial, który już w I połowie miał kilka okazji. Dwa razy znakomicie wybronił Rui Patricio, raz piłka trafiła w poprzeczkę. Francuzi sprawiali lepsze wrażenie i w 54 minucie objęli prowadzenie. Po strzale Adriena Rabiota Rui Patricio odbił piłkę w kierunku N’Golo Kante i bramka strzelona przez zawodnika Chelsea zasługuje na miano złotej. Jest dopiero jego drugą w reprezentacji, od pierwszej minęły cztery lata. 29 marca 2016 roku z Rosją też zdobył prowadzenie, jednak w odróżnieniu od meczu z Lizbonie wtedy na jego bramce się nie skończyło i Francja wygrała 4:2. Pierwszego gola zdobył w dniu swoich 25. urodzin, w drugim występie w reprezentacji. Teraz ma ich 44. Urodzony w Paryżu „NG” podjął decyzję, że będzie grał dla Francji, a nie dla Mali, skąd pochodzą jego rodzice. Trafny wybór, dwa lata później został mistrzem świata. Portugalczycy mogli wyrównać, ale udanie interweniował Hugo Lloris, raz wyręczył go słupek.

Tajemniczy sparing mają za sobą piłkarze Górnika Zabrze. Polski klub grał z Sigmą Ołomuniec, ale wszystko odbyło się w ścisłej tajemnicy.

Czeskie kluby w październiku, po tym jak władze ponownie zdecydowały się na lockdown, także w sportowych rozgrywkach, szukały różnych rozwiązań. Hokeiści klubów usytuowanych tuż przy polskiej granicy trenowali na naszych lodowiskach, żeby wymienić tylko ćwiczący w Cieszynie Ocelarzi Trzyniec. Podobnie było z piłkarzami. Wykorzystując przymusowy postój, SFC Opava chciał grać z MFK Karvina w Wodzisławiu Śląskim, na boisku Gosław Sport Center. W ostatniej chwili do takiego meczu nie dopuściły jednak władze czeskiej ligi. W tej sytuacji o piątkowym meczu Górnik Zabrze – Sigma Ołomuniec, oba kluby w ogóle nikogo nie informowały. Próżno szukać jakiejkolwiek informacji na oficjalnej stronie internetowej jednego czy drugiego klubu. „Sigma Olomouc právě vyrazila do Polska odehrát přípravné utkání proti Górniku Zabrze. Top secret!” – pisał w piątek na Twitterze Michal Kvasnica dziennikarz czeskiego „Sportu”. Jak się dowiadujemy gra się odbyła, ale nie miała nawet charakteru półoficjalnego. W tej sytuacji, żeby uniknąć jakichkolwiek problemów, grano za szczelnie zamkniętymi drzwiami nie informując nikogo o takim atrakcyjnym meczu. Ostatecznie, a poinformował nas o tym Michal Kvasnica, Sigma wygrała na terenie rywala 3:0. 

W hicie na zapleczu Ekstraklasy Miedź Legnica przegrała z Bruk-Betem. Nie pomógł nawet sędzia, który podyktował absurdalny rzut karny dla legniczan.

Reklama

W 91 minucie sędzia Paweł Malec podjął kuriozalną decyzję, przyznając legniczanom rzut karny w momencie, gdy w polu karnym „Słoni” upadł Marcin Biernat. O takich rzutach karnych zwykliśmy mówić „z kapelusza”. Sprawiedliwości stało się jednak zadość, bo Tomasz Loska tym razem obronił strzał Zapolnika. – Z przebiegu gry lepsza pod kątem organizacji gry i realizacji zadań w naszym wykonaniu była pierwsza połowa, ale druga była lepsza dla widowiska – powiedział trener Miedzi, Jarosław Skrobacz. – Szkoda, że tego meczu nie udało się zremisować. Trzeba podnieść głowy i patrzeć w przyszłość. – Bardzo emocjonująca była druga część spotkania – przyznał szkoleniowiec Bruk-Betu, Mariusz Lewandowski. – W pierwszej było dużo walki, agresji. Na pewno dla kibiców emocje w drugiej części były zdecydowanie większe. Rzadko zdarzają się trzy rzuty karne w meczu.

Super Express

Franciszek Smuda ocenia reprezentację Polski. Ok, trochę kuriozalnie brzmi, gdy mówi o tym, jak wykorzystałby potencjał Lewandowskiego, ale jednak – ekspert.

„Super Express”: – Jak by pan wykor z ys t a ł potenc j a ł naszych napastników: Lewandowskiego, Milika i Piątka?

Franciszek Smuda: – Przy Robercie Lewandowskim dwaj pozostali nie mają szans. On może rozstrzygnąć sam o wyniku meczu, a im jest o to trudno. Ze względu na wyszkolenie techniczne , Arkadiusz Milik może znaleźć wspólny język z Robertem i grać z nim w jednej drużynie, co już udowadniał.

– Tyle że Milik, podobnie jak Kamil Grosicki, nie grają w swoich klubach, trochę na swoje życzenie. Powinni być powoływani do reprezentacji?

– Tak. Jurek Brzęczek dobrze robi, że ich powołuje. To doświadczeni i podstawowi piłkarze reprezentacji od dawna. Nawet jak nie grają w klubach, to pokazują umiejętności w kadrze. Obaj zrobili coś dla reprezentacji, więc teraz reprezentacja musi im coś oddać, gdy znaleźli się w trudnej sytuacji. Rozumiem i rozgrzeszam Milika za to, że został chwilowo bez klubu, bo każdy piłkarz musi walczyć o swoją przyszłość.

– Do reprezentacji szturmem wchodzą młodzi – Moder, Jóźwiak, Walukiewicz, Płacheta. Kandyduje do niej Jakub Kamiński. Któremu z nich wróży pan najlepszą przyszłość?

– Najwcześniej dużą karierę może zrobić Kamil Jóźwiak. Jest dobrze wyszkolony, szybki, a do tego bardzo waleczny. Jest młody i, z racji pewnej hierarchii w kadrze, w dogodnych sytuacjach podaje piłkę Lewandowskiemu czy innym, ale sam też potrafi strzelić i pokaże to jeszcze. Co ważne, nie ma w nim strachu w walce z mocniejszymi fizycznie rywalami.

Przegląd Sportowy

Brutalne podsumowanie meczu Włochy – Polska. Ale jak można inaczej w obecnych okolicznościach?

Klasa średnia marzyła o tym, żeby wejść do bardziej wytwornego towarzystwa. I co z tego wyszło? Bolesne rozczarowanie, jak w starciu reprezentacji Polski z Włochami. Ten mecz, nawet w gościach u osłabionych Włochów, miał nam pokazać, na ile miarodajne były ostatnie dobre wyniki reprezentacji Polski. Mogło nam się wydawać, że jesteśmy w stanie rzucić rękawicę Włochom. Mieliśmy powody podejrzewać, że gra reprezentacji ewoluowała. Że może od pierwszej ligi jesteśmy daleko, ale od czasu do czasu będziemy w stanie przeciwstawić się tym najlepszym. Mecz z Włochami sprowadził wszystkich na ziemię. I jeżeli mamy szukać pocieszenia po tak fatalnym spotkaniu, jak to niedzielne, to jest nim fakt, że pozwoliło precyzyjnie określić miejsce w szeregu po obiecujących próbach. Być może wszyscy za szybko uwierzyliśmy w siłę naszej kadry, zwiodły nas wygrane z Bośnią i Hercegowiną czy Finlandią, a już egzamin z takim rywalem jak Włosi oblaliśmy. I bez szans na poprawkę. „Ciemność, ciemność widzę” – mówi jeden z bohaterów kultowej „Seksmisji”. To samo mogli powtarzać nasi piłkarze, gdy już pojawili się na połowie Włochów. A my wraz z nimi. Ciemność, ciemność widzę.

Natomiast oceny dla naszej kadry już tak surowe nie są. Trójki, czwórki, piątki – uczeń może niezbyt dobry, ale do kolejnej klasy przejdzie.

ARKADIUSZ RECA OCENA: 3 Najsłabsze ogniwo. Grał nerwowo, kiedy próbował wyprowadzić akcję uskrzydlającą, po chwili wycofywał piłkę do obrońcy. Fatalna pierwsza połowa, druga nieco lepsza. Podsumowaniem jego gry była całkowicie spóźniona reakcja, kiedy rywal wrzucał piłkę z autu. Na szczęście gol nie został uznany.

GRZEGORZ KRYCHOWIAK OCENA: 3 Pierwszy poważny faul pomocnika przed polem karnym nie został odgwizdany, bo Włosi utrzymali się przy piłce. Przy drugim nie było wątpliwości: Krychowiak w zapaśniczym stylu powalił rywala i był karny. Środkowy pomocnik Lokomotiwu zaliczył fatalny występ. Wolny, ociężały, bezproduktywny w destrukcji i ofensywie. Niesamowite, jaką obniżkę formy fi zycznej zaliczył tej jesieni piłkarz, o którym kilka lat temu pisaliśmy „Terminator”.

ROBERT LEWANDOWSKI OCENA: 3 Bezsilność kapitana było widać od pierwszej do ostatniej minuty. Co z tego, że Włosi grali bez najlepszych obrońców, skoro najlepszy napastnik świata przez 90 minut nie dostał ani jednego podania w okolicy pola karnego Italii.

JACEK GÓRALSKI OCENA: 2 Do 77. minuty była to dobra zmiana. Zaraz po wejściu miał trzy odbiory. Przed przerwą Polakom brakowało jego agresji w środku pola, tyle że on wprowadził jej zbyt wiele. Dwa faule – dwie żółte kartki. Zasłużone, bo z czerwoną mógł wylecieć już po pierwszej interwencji.

„PS” sprawdził także co słychać u naszych rywali z grupy na EURO. Ostrzeżenie – trzeba uważać na Dejana Kulusevskiego, który ciągnie reprezentację Szwecji.

Po 5. kolejce lepsze nastroje panują także u Szwedów. Przed meczem z Chorwacją zespół selekcjonera Janne Anderssona przegrał wszystkie spotkania w tej edycji LN i zdobył ledwie jedną bramkę, co na nikim wrażenia robić nie mogło, a i powodów do marzeń o utrzymaniu w dywizji A nie dawało. Ale w sobotę pojawiła się iskierka nadziei, oczywiście w ogromnej mierze dzięki piekielnie zdolnemu Dejanowi Kuluševskiemu. Już dzisiaj można stwierdzić, że 23 czerwca w Dublinie to właśnie zawodnik Juventusu będzie najbardziej niebezpieczny dla reprezentantów Polski. W starciu z wicemistrzami świata najpierw nastraszył golkipera Dominika Livakovicia silnym uderzeniem, następnie wykreował okazję Emilowi Forsbergowi, by wreszcie zdobyć bramkę, debiutancką w kadrze narodowej. Drugą dołożył stoper Marcus Danielson (później wbił samobója) i Szwedzi zgarnęli pierwszy komplet punktów. Wciąż są ostatni w grupie A3, ale przy korzystnych wynikach w końcowej kolejce mogą uchronić się przed spadkiem.

Radosław Sobolewski apeluje, żeby nie lekceważyć koronawirusa i opowiada, jak on przeżywał tę chorobę. Lekko nie było.

Jakie objawy u pana wystąpiły?

Zaczęło się od bardzo mocnego bólu mięśni, zwłaszcza pleców, i silnego bólu głowy. Nie pomagały żadne popularne środki przeciwbólowe. To wszystko było uciążliwe i trochę mnie wymęczyło. Ten ból zapamiętam na długo.

Ile dni utrzymywały się takie objawy?

Cztery dni. Oczywiście później samopoczucie nie było najlepsze. W zasadzie dopiero teraz czuję, że organizm zaczął się regenerować i powoli wracać do normy.

Inne znane objawy dla koronawirusa – utrata węchu, smaku, temperatura, katar, kaszel – też u pana wystąpiły?

Tymczasowa utrata smaku i węchu nie była dla mnie aż tak dokuczliwa, jak te bóle. Poza tym nie miałem gorączki, kataru czy kaszlu. Nawet przez moment nie przytrafiły mi się jakieś problemy z oddychaniem. Nawet przez chwilę nie poczułem się jakbym był przeziębiony. U mnie tylko i wyłącznie wiązało się to z bólem.

Pan odczuł koronawirusa najmocniej ze wszystkich ludzi zakażonych w Wiśle Płock?

Nie chciałbym tego tak oceniać, bo każdy ma inny próg bólu i każdy odczuwa pewne sprawy inaczej. Wiem, że byli u nas zawodnicy, którzy też niestety mieli objawy. Powtarzał się ten ból mięśniowy, który u zawodowych sportowców jest bardzo niebezpieczny. To jest męczący i wyniszczający ból. Sam tego doświadczyłem. Dlatego wiem, że odbudowa organizmów tych graczy, którzy tak to przeszli, będzie musiała trochę potrwać.

„Prześwietlenie” Łukasza Olkowicza poświęcone Tomaszowi Losce. Bramkarz opowiada o tym, dlaczego nie wyszło mu w Ekstraklasie.

Co się stało w pana drugim sezonie w ekstraklasie?

Nie poradziłem sobie.

Z czym?

Ze zwiększonymi oczekiwaniami. Trenerzy i kibice wymagali, żebym umiał spiąć drużynę, wziąć więcej odpowiedzialności na barki. Przyznaję, że nie prezentowałem się tak, jak powinienem. Popełniałem bardzo proste błędy.

Z czego to wszystko się wzięło?

Z obniżonej pewności siebie, bojaźni. Nie działałem automatycznie. Każdy ruch był spóźniony, poprzedzony zawahaniem.

Pierwszy błąd nakręcał następny?

I doszła niepewność. Decyzje nie były takie, jak powinny. Tak jak w pierwszym sezonie były automatyzmy, działało to, co robiłem na treningu, tak w drugim chciałem za dużo i wychodziło odwrotnie. Tak naprawdę to był pierwszy trudny moment i nie wiedziałem, jak zareagować.

Wytrącony z sielskiego nastroju.

Początkowe półtora roku w Górniku, gdy byłem pierwszym bramkarzem, to w zasadzie bezproblemowy czas. Wszystko wychodziło, zbieraliśmy pochwały. Na tym najwyższym, centralnym poziomie, nie przeżyłem momentu słabości, bo wcześniej w II lidze z Rakowem przez całą rundę ani razu nie przegraliśmy.

A pana chwalono.

W Górniku było podobnie. Ale nagle znalazłem się na przeciwnym biegunie. Jeden to był ligowy top, a drugi oznaczał słabszy okres. Nie tylko mój, ale całej drużyny. Po dobrym sezonie nie umieliśmy się pozbierać. Odeszło kilku zawodników i trudno, żeby drużyna od razu prezentowała się tak, jak poprzednio. Przekonałem się też, ile mam jeszcze do poprawy.

Gazeta Wyborcza

Kolejne brutalne podsumowanie meczu Włochy – Polska. Ech…

Intrygujące, czy Włosi w ogóle pamiętają, kiedy ostatnio wpadł im pod korki przeciwnik tak bezbronny – w środę pokonali towarzysko Estonię i Estonia była groźniejsza. Dopiero po 20 minutach, podczas których gospodarze zawęzili pole gry do polskiej połowy boiska, piłkarze trenera Brzęczka zdołali utkać wielopodaniową akcję ofensywną. I natychmiast zostali surowo skarceni. Włoski kontratak został zatrzymany, ale kilka sekund później faworyci oszukali Polaków przy wyrzucie z autu (!), Insigne dośrodkował, Barella uderzył z woleja. Ocalił nas sędzia, anulował gola z powodu spalonego. Włosi nadal się bawili, Polacy nadal biernie się przyglądali. Aż wreszcie Krychowiak – wypadł beznadziejnie – złapał Belottiego jak zapaśnik i przygniótł go całym sobą. Popełnił faul nonsensowny, jakby chciał się zemścić na Włochach za to, że umieją grać i jeszcze z przyjemnością to demonstrują. Rzut karny wykorzystał Jorginho. Polacy nie nadążali z niczym, ruchliwi bez piłki gospodarze przenikali ich defensywę jak duchy. Do przerwy było 8-0 w strzałach, 6-0 w rzutach rożnych, a widoczna gołym okiem przewaga faworyta – w technice, tempie rozgrywania akcji – zmierzała ku nieskończoności. Najsmutniejsze, że oglądaliśmy ten mecz-wybryk akurat teraz, gdy w Polakach wezbrał optymizm, Krychowiak obiecywał wręcz, że planują w Reggio Emilia wygrać. Natchnęła ich seria pozytywnych wyników i podnoszący się poziom gry, ale pozycja lidera w tabeli grupy ukrywała istotny drobiazg – zawdzięczali ją zwycięstwom w meczach z Bośnią, której Włosi oraz Holendrzy oddali punkty. Obu faworytom wybrańcy Brzęczka nie strzelili dotychczas nawet gola (odpowiednio 0:0 i 0:1), zresztą pokonanie europejskich potentatów pozostaje dla nich barierą nie do sforsowania przez całą kadencję obecnego selekcjonera.

Mamy także tekst o tym, co zrobiła reprezentacja San Marino. Mianowicie nie przegrała dwóch kolejnych meczów z rzędu. Oni kochają Ligę Narodów.

My, Polacy, powinniśmy rozumieć sceny z sobotniego popołudnia, wszak sami hołubimy niepełne triumfy, rozpropagowaliśmy nawet ideę zwycięskiego remisu. Przekazujemy z pokolenia na pokolenie legendę o wydrapanym na Wembley 1:1 z Anglią, ckliwie wspominamy mundialowe 0:0 ze Związkiem Radzieckim, podczas którego Smolarek uciekł z piłką do narożnika boiska i zasłaniał ją tam własnym ciałem, by opóźniać grę, doczekać do ostatniego gwizdka, zdobyć awans do półfinału. Piłkarze San Marino zachowywali się podobnie w końcówce mrożącego krew w żyłach meczu z Gibraltarem. Również zabijali czas w rogu boiska, a ponadto przewracali się, zwijali z bólu, udawali ciężko rannych wskutek fauli przeciwnika i w ogóle wyjęli z arsenału wszelkie brudne chwyty, które podejrzeli w Lidze Mistrzów. Odkryli w sobie wewnętrznego Neymara, gdy byli już nie wycieńczeni, lecz wypatroszeni, z sił fizycznych i emocjonalnych – kapitan Davide Simoncini wyleciał z czerwoną kartką, od kilkudziesięciu minut krwawili w osłabieniu. A jednak ocaleli. Było 0:0, podobnie jak w październikowym meczu w Liechtensteinie, więc bez naginania rzeczywistości można ogłosić, że futbol w San Marino ma za sobą jesień wszech czasów. Trwa najlepszy okres w jego dziejach.

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Komentarze

15 komentarzy

Loading...