Ekipa Pepa Guardioli przypominała stereotypowego angielskiego dżentelmena. Nieco flegmatycznego, trochę nobliwego, nieprzesadnie eksplozywnego, ale zawsze wiedzącego, jak skutecznie ukłuć. Takiego, co choć nie chce ubrudzić się jesiennym błotem, to wcale nie będzie szukał drogi na skróty, tylko z klasą przymierzy najbardziej zabłocony teren w mieście. Marsylia nie miała absolutnie nic do powiedzenia i chyba oczywiste stało się, że pierwsze miejsce w grupie C tego sezonu Ligi Mistrzów, pewnie nawet bez straty punktów, będzie dla Manchesteru City zwykłą formalnością.
Bo to drużyna bardzo dojrzała.
Bardzo, bardzo dojrzała.
Każdy zna swoją rolę. I każdy wie, że może pełnić właściwie każdą rolę. Ferran Torres wymieniał się średnio sprecyzowaną ofensywną pozycją z Philem Fodenem, Raheemem Sterlingiem i Kevinem De Bruyne. Zresztą, w tej grupie rotował się każdy z każdym, cały czas, nieustannie, aż do ostatniego gwizdka. Co więcej, właściwie każdy z tych panów szukał swojej przestrzeni głęboko, do drugiej linii, wspierając równie uniwersalnego Rodriego i spinającego wszystko niebagatelnym doświadczeniem Gundogana. Do środka zbiegał Zinczenko, bardzo wysoko grał Walker, a Aymeric Laporte i Ruben Dias też z wielką gracją uczestniczyli w coraz to wyższym rozgrywaniu piłki od własnej bramki.
A przy tym wszystkim trudno nie odnieść wrażenia, że Manchester City zagrał na pół gwizdka. Nieco od niechcenia. Wynik był znany właściwie od początku. Sorry, ale Marsylia była groźna, jak mucha latająca za szybą samochodu, czyli w ogóle. Jej cała gra ofensywna sprowadziła się do kilku nieporadnych kontr i mocnego strzału Floriana Thauvina zza pola karnego, które w jakiś dziwny sposób na rzut rożny skierował Ederson.
Poza tym bida z nędzą, a i tę nędzę dodaliśmy z czystej sympatii.
Obywatele też nie stworzyli jakiejś nieprawdopodobnej liczby sytuacji, ale nawet nie musieli tego robić. Kiedy trzeba było przyspieszyć, ucieszyć rywala i wpakować mu brameczkę, to tak właśnie robili. W swoich poczynaniach byli bezlitośni i bezwzględni. Nie było mowy o żadnym przypadku. Jak wybitny myśliwy, kiedy zobaczy zwierzynę – żadnego strzelania na oślep, żadnego podniecenie, cel-pal, najlepiej z bliskiej odległości.
Bramka numer jeden
Valentin Rongier fatalnie wyprowadza piłkę spod własnej bramki. Futbolówka trafia pod nogi rozpędzonego Kevina de Bruyne. Ten patrzy w pole karne, tam kilku niepilnowanych piłkarzy City, podaje wprost pod nogi Torresa, który pakuje gola z piątego metra.
Bramka numer dwa
Trochę miejsca w środku pola. Wypuszczenie skrzydłem Fodena. Dośrodkowanie na głowę Sterlinga, który ni to strzela, ni to podaje, ale tak, że piłka spada pod nogami Gundogana, który dopełnia formalności z bliskiej odległości.
Bramka numer trzy
Akcję napędza Riyad Mahrez, który drybluje, po czym wypuszcza – a jakże – skrzydłem De Bruyne. Schemat się powtarza. Belg do Sterlinga. Pusta bramka. Piąty metr. Gol.
Wszystkie bramki podobne. Nieprzypadkowe. Wypracowane.
Uczcie się polskie kluby, że gra skrzydłami i dośrodkowaniami w pole karne wcale nie musi być taka brzydka, jak to lubicie nam prezentować. Nie musi, ale do tego trzeba jeszcze umieć dobrze grać w piłkę. A piłkarze City umieją grać wybitnie. Wynik mógł być nawet wyższy, ale swoje okazje zmarnowali jeszcze chociażby Zinczenko i Laporte, ale to by niewiele zmieniło.
Manchester City grupę ma łatwą, ale może to dobra nauka dla piłkarzy Pepa Guardioli, którym w poprzednich latach w fazie pucharowej brakowało koncentracji? Tu trzeba z zimną krwią punktować. I na razie City to robi.
Olympique Marsylia 0:3 Manchester City
Torres 18′, Gundogan 76′, Sterling 81′
Fot. Newspix