Jeśli sztywno trzymalibyśmy się nazewnictwa, to napisalibyśmy, że w tym meczu zagrało czternastu Kanonierów – jedenastu piłkarzy Arsenalu z pierwszego składu i trzech wchodzących z ławki. Ale to tylko słowotwórstwo od klubowego przydomka. Na boisku był bowiem tylko jeden kanonier i to wcale nie w drużynie Mikela Artety. O kogo może chodzić? Oczywiście o Jamiego Vardy’ego. Człowieka, który ma patent na ekipę z Emirates Stadium.
33-letni angielski snajper to nie tylko żywa legenda Leicester, nie tylko pomnikowa postać, ale też postrach Arsenalu. Gość uwielbia z nimi grać. Włącznie ze swoją dzisiejszą bramką jego bilans przeciwko Kanonierom wygląda imponująco: jedenaście bramek w dwunastu meczach, osiem goli w siedmiu ostatnich spotkaniach.
Ale po kolei.
Vardy borykał się ostatnio z urazem łydki, przez który przegapił ligowe spotkanie z Aston Villą i euro-pucharowe z Zorią Ługańsk. Teraz miał być już dostępny, ale Brendan Rodgers tonował nastroje, uspokajał i jasno dawał do zrozumienia, że jego gwiazdor potrzebuje trochę czasu, żeby wrócić do grania od pierwszej minuty. Lepiej nie ryzykować. Dlatego też Vardy zaczął mecz z Arsenalem na ławce rezerwowych.
Ze stratą dla widowiska.
Użyjemy eufemizmu: widzieliśmy ciekawsze mecze. Również w tym roku, również w tym półroczu, również w tym miesiącu, również w tym tygodniu, ba, nawet w ten weekend. Może byłoby ciekawiej, gdyby Lacazette nie był na pozycji spalonej, kiedy w tłoku wpakowywał piłkę do bramki na początku spotkania?
Może. A może nie.
Zresztą, przez większość spotkania bliżej szczęścia był Arsenal. Kilka świetnych okazji miał bardzo aktywny Bukayo Saka, ale albo przegrywał pojedynki z Kasperem Schmeichelem, albo pudłował z dobrych pozycji. Równie aktywny był Bellerin, który szukał przestrzeni dla swojej szybkości nie tylko na skrzydle, ale też w środku boiska. Hiszpan walnął nawet raz, całkiem ładnie, z woleja, ale umówmy się, to nie on był w tej ekipie od strzelania bramek.
Zawiódł przede wszystkim Aubameyang, który nie wykazał się absolutnie niczym, może oprócz jednego przerzutu i jednego anemicznego strzału, który Schmeichel odprowadził za linię końcową pogardliwym wzrokiem.
Co na to Leicester?
W sumie nic ciekawego.
Nawet uśmiechnęliśmy się, kiedy James Maddison chyba ze dwa razy w krótkim czasie próbował z pięćdziesięciu metrów przelobować wysuniętego Bernd Leno, ale wychodziły z tego jakieś potworki.
I wtedy przyszła 60. minuta. Na murawie pojawił się on. Jamie Vardy. Trochę pobiegał, trochę poklepał, pobadał teren, ostukał się i wykończył akcję, która zadecydowała o wyniku. Zaczęło się od tego, że Youri Tielemans pięknym prostopadłym podaniem uruchomił Cengiza Undera. Turek pognał za piłką, dobiegł do niej i pozostało mu tylko jedno – znaleźć w polu karnym lisa, sorry, Lisa. Zrobił to perfekcyjnie. Dośrodkowanie, szczupak Vardy’ego, Leno bezradny.
Właściwie cały mecz można byłoby zamknąć w tej jednej akcji. Reszta to jakieś nudy.
Rodgers uśmiechał się z satysfakcją.
Vardy uśmiechał się z satysfakcją.
To jest prawdziwy kanonier.
Jedyny na boisku podczas tego niedzielnego wieczoru.
Arsenal Londyn 0:1 Leicester City
Vardy 80′