Uwaga, zaczniemy bardzo nietypowo, od zagadki. Coś, przed czym w świecie nic nie uciecze. Co gnie żelazo, przegryza miecze. Pożera ptaki, zwierzęta, ziele, najtwardszy kamień na mąkę miele. Królów nie szczędzi, rozwala mury, poniża nawet najwyższe góry. I co kluczowe – to coś, co Marcelo z Albą nieuchronnie przybliża do emerytury. Cóż to jest, drodzy państwo?
Czas. Nawet jeśli masz uśmiech brazylijskiego dzieciaka, nawet gdy stylowa czupryna nadal wygląda bujnie jak u młodego Nasa.
ASYSTENT MESSIEGO? STARZEJĄCY SIĘ FORD FIESTA…
Gdyby Lionel Messi planował zostać kiedyś trenerem, na pewno rozważyłby kandydaturę Jordiego Alby jako człowieka od podawania dosłownie wszystkiego. Od tabletu z taktyką po pomysły na choreografię dla piłkarzy. Tego Alby, który swego czasu był nawet najlepszym lewym obrońcą na świecie. Zgoda? No, akurat Argentyńczyk musiałby temu stwierdzeniu przyklasnąć, a warto zaznaczyć, że jego rola w tej historii posiada dodatkowy kontekst.
Zadajmy sobie ważne pytanie: który z tej dwójki sprawia, że drugiemu żyje się lepiej? Najprościej byłoby oczywiście odpowiedzieć, że Alba, ale paradoksalnie właśnie dzięki “La Puldze” kariera 31-letniego Hiszpana tak naprawdę nigdy nie trafiła pod poważny znak zapytania. Od kilku lat powtarza się jak mantrę, że to Leo jest beneficjentem asyst Alby i że tego duetu nie należy rozdzielać. Bujda.
- od początku sezonu 2015/2016 Jordi Alba zanotował 49 asyst
- 40% z nich to bramki Leo Messiego
- 32% to gole Luisa Suareza
Ani Urugwajczyka, ani innego napastnika w Barcelonie nie ma.
To może być jeden z czynników, przez które zmierzch Alby nadejdzie nieco szybciej. Messi bez lewego obrońcy nie stałby się przecież słabszym piłkarzem, czego w odwrotnej sytuacji nie mógłby już powiedzieć sam Alba. Gdy odejmiemy asysty w kierunku Argentyńczyka na przestrzeni pięciu ostatnich lat, jego wyniki przestaną robić wrażenie. Nikt nie odbiera Jordiemu, rzecz jasna, klasy piłkarskiej czy zasług dla klubu, ale ta optyka ma pokazać, że ocenianie piłkarza tylko przez pryzmat współpracy z innym bywa łudzące.
Wiecie, jak to jest z autami. Kiedyś w końcu się nudzą lub zużywają. Powiedzmy, że kupujemy niezłego Forda Fiestę, rocznik 2012, by później z każdym rokiem coraz bardziej na niego narzekać. A tu coś się zepsuło, tu rozrząd trzeba wymienić, tu coraz wyższe opłaty… Cholera, co z takim fantem wówczas zrobić? To proste. Sprzedać bez sentymentu, póki całkowicie nie straci na wartości i zastąpić równie dobrym, młodszym modelem. Brzmi znajomo, prawda? Niestety, jako że w stolicy Katalonii transferami i planowaniem kilka lat naprzód zazwyczaj zajmowali się ludzie skrajnie niekompetentni – widzimy, co widzimy. Mianowicie 31-latka, który nie dość, że nie potrafi złapać optymalnej formy ze swoich najlepszych okresów w karierze choćby na pół roku, to jeszcze coraz częściej ulega awariom.
I to nie jest żadna hiperbola. Jordi Alba w barwach Barcelony stracił ponad 60 meczów z powodu kontuzji. To średnio osiem absencji na sezon.
Mamy tutaj do czynienia z pewnym paradoksem. Z jednej strony trudno z Alby zrezygnować, bo nadal jest numerem 1 na swojej pozycji w zespole, a godnej konkurencji jak na horyzoncie nie było, tak nie ma, ale z drugiej Hiszpan zdradza po sobie nie od dziś, że swój blask stracił bezpowrotnie. Oczywiście dawnego zawodnika Valencii nadal bronią liczby, ale nie oszukujmy się. To jedynie wycinek całości.
Do momentu wygrania Ligi Mistrzów przez Barcelonę w 2015 roku Jordi Alba notował asystę średnio co osiem występów. Od tamtej pory robi to dwa razy częściej (asysta raz na cztery mecze).
Spójrzmy na to jednak w sposób globalny. Nie napocimy się przy próbie znalezienia lepszych lub bardzo młodych, dobrze prosperujących lewych obrońców. Pierwszy przykład z brzegu? Alphonso Davies, którego na tej pozycji śmiało można uznać za przedstawiciela nowej generacji, o czym przekonała się przecież sama Barcelona. Gdy porówna się obu jegomości, to znaczy Hiszpana i Kanadyjczyka, różnice będą zauważalne, a wniosek prosty jak budowa cepa. Alba – zresztą jak cały jego zespół, ale to już inna para kaloszy – przestał nadążać za standardami, które wyznaczają tacy piłkarze jak właśnie Davies czy inny kat Katalończyków – Andrew Robertson.
Kilka porównawczych statystyk przed słynnym starciem Bayernu z Barceloną w Lidze Mistrzów rzuca się w oczy jako swego rodzaju znak czasu. Znak, który oddziela wcześniej wspomnianego Forda Fiestę z 2012 roku od jego świeżo wyciąganych z salonu pobratymców. Ktoś powie, że to nieistotne szczegóły, ale skoro maszynę Hansiego Flicka uznajemy obecnie za najlepszą na świecie, patrzmy też na poszczególnych piłkarzy jak na wzory do naśladowania. Stawiając sprawę brutalnie, z biegiem czasu Albie do wzorowej postawy brakuje coraz więcej.
Sezon 2019/2020:
- Alba – 15 udanych dryblingów (średnio 0,5 na mecz). Davies 119 (3,4)
- Alba – 15 udanych odbiorów (średnio 0,5 na mecz). Davies 63 (1,8)
- Alba – 55 wygranych pojedynków na ziemi (1,8 na mecz). Davies 256 (7,3)
Tymczasem władze Barcelony skiepściły sprawę, bo godny zastępca hiszpańskiego defensora jest niczym fatamorgana. Od lat. Niby pojawia się na horyzoncie, ale za chwilę jakby go nie było. Lucas Digne, Marc Cucurella, Junior Firpo – żadnego z tych piłkarzy w stolicy Katalonii już nie ma, na serio lub w przenośni, a to przecież jedyni lewi obrońcy, którzy od zwycięstwa w Lidze Mistrzów w 2015 roku jakkolwiek w klubie zaistnieli. Co wymowne, Francuz jest obecnie jednym z najlepszych na swojej pozycji w Premier League, wychowanek La Masii buduje solidną markę w Getafe, a Firpo? No, lekko mówiąc, chłop się na ten poziom po prostu nie nadaje.
Lata więc mijają, a swoje dwudzieste trzecie El Clasico w bordowych barwach najprawdopodobniej i tak rozegra Jordi Alba. Według hiszpańskich mediów Hiszpan wrócił do zdrowia i kto wie! Może to będzie dla niego jedno z ostatnich starć z Realem Madryt z tym herbem na koszulce.
DRUGA STRONA ODPOWIADA
A teraz „druga strona odpowiada”. Na początek historia. W reprezentacji Urugwaju w latach 20. poprzedniego stulecia był sobie pewien bramkarz, Adhemar Canavesi. Wierzył on, że przynosi pecha swojej drużynie. Kiedy grał w meczach reprezentacji „Urusów” przed igrzyskami olimpijskimi w Amsterdamie, jego drużyna zawsze przegrywała. Występując w jednym z tych spotkań, strzelił nawet samobójczego gola. Przed finałem igrzysk stwierdził, że tego już za wiele. Nie założył nawet koszulki ani butów, tylko… zamknął się w hotelu. Kiedy koledzy wrócili z meczu, weszli do niego do pokoju. Mieli ze sobą złote medale.
I teraz na scenę wchodzi on, cały na biało – Marcelo Vieira. Facet, który w dobrej formie nie jest co najmniej od dwóch lat. Zły omen Realu Madryt. Brazylijczyk, który jest wybitnym wręcz przykładem jazdy na nazwisku.
Słuchając podcastu kolegów redaktorów z RealMadryt.pl, słyszymy red. Mateusza Wojtylaka: „Gdybym miał odpalić ze składu trzech wskazanych ludzi, to trzykrotnie zakreśliłbym nazwisko Marcelo”. Z wnioskami postawionymi w podcaście po prostu nie sposób się nie zgodzić.
Przykład Canavesiego został tu przywołany z jednego prostego powodu – Marcelo po prostu krzywdzi własną drużynę. Jego obecność jest wręcz gwarantem braku zwycięstwa. Zatracił wszelką możliwą dynamikę, jego powroty za kontratakami i unikanie zejścia do piłki wołają o pomstę do nieba – co zresztą zobaczycie za chwilę na pewnych nagraniach. W piłce nożnej, która coraz częściej idzie w kierunku wykorzystywania jednego zawodnika na całej długości boiska, Marcelo przestaje dawać cokolwiek dobrego zarówno w ofensywie, jak i defensywie. W obronie – spóźniony, w ataku – apatyczny, a to przecież właśnie jego udział w akcjach ofensywnych był tak wielką jego zaletą. Dośrodkowania? Nie miną nawet pierwszego obrońcy rywala.
Gdyby do szatni Realu wparował przesądny wróżbita, Marcelo zostałby wyniesiony na taczkach
Chodzi po prostu o rozmowę o faktach. Jeden z kibiców Realu wyliczył na Twitterze bardzo szczegółowo jak wyglądały 54 mecze LaLiga po powrocie Zidane’a do Realu:
- z Marcelo: 26 meczów, 15 zwycięstw (57,7%), 3 remisy, 8 porażek (30,7%)
- bez Marcelo: 28 meczów, 19 zwycięstw (67,9%), 9 remisów, 0 porażek
Cała krytyka spadała przez długie miesiące na Zidane’a, Bale’a, Jamesa, Jovicia, a także przede wszystkim Hazarda. Tymczasem cieszący się przez lata sympatią kibiców Marcelo powoli i stopniowo zaliczał sportowy zjazd. Wyliczenie może nastąpić wręcz „od ręki”:
- linię spalonego w Kijowie przy golu dla Liverpoolu łamie Marcelo.
- piłkarz z przynajmniej pięcioma kontuzjami w sezonie 2019/2020? Marcelo.
- zawodnik wyłączony na 101 dni z gry, licząc do 19 lipca 2020 roku (czyli końca sezonu)? Marcelo.
- jedyny zawodnik Realu, który zagrał we wszystkich ostatnich dziewięciu meczach przegranych w rozgrywkach krajowych? Marcelo.
Kiedyś on sam wygłosił słowa, które kibice „Los Blancos” lubią powtarzać i przeklejać: „Mam jeszcze jedną ostatnią wiadomość dla tych, którzy w nas wątpili. Real Madryt powróci. Może nawet umieścić to hasło na plakacie. Przyklejcie to sobie na ścianach. Módlcie się do niego codziennie. My wrócimy.” Wrócimy. Tylko nie za piłką i rywalem w pomarańczowym trykocie. Są ludzie, którzy przecież mają wciąż olbrzymią dozę sympatii do Marcelo, jego zasług, wkładu we wszystkie trofea zdobywane przez ostatnią dekadę.
Ale już teraz czas przytoczyć dosłownie część z ostatnich opinii.
I wholeheartedly believe that he’s the greatest LB in Real Madrid’s history and I say this with the utmost respect:
Marcelo is no longer a Real Madrid-caliber player.
— Lucas Navarrete (@LucasNavarreteM) October 21, 2020
„Marcelo nie jest już piłkarzem do klubu kalibru Realu Madryt.”
Legenda głosi, że Marcelo jest jeszcze piłkarzem. pic.twitter.com/ecwprt7rMS
— Mateusz Wojtylak (@Klatus) October 21, 2020
MARCELO STAŁ SIĘ BALASTEM
Decyzja o sprzedaży Sergio Reguilona może bronić się od strony finansowej – Real wypada oczywiście lepiej jako przedsiębiorstwo. Rozumiemy – pstryczek w nos Barcelony, kasa na Camp Nou świeci coraz większymi pustkami, a zarobione pieniądze na sprzedaży Vidala, Rakiticia i Suareza wystarczą co najwyżej na waciki żony pana Bartomeu. Real szykuje nadwyżkę po to, by zaatakować rynek transferowy w 2021 roku.
Każdy kompromis ma jednak swoją cenę. Zidane korzysta z obecnej kadry, a mówiąc brzydko – losuje cały czas skład, próbując pokazać, że po pierwsze wie lepiej niż cała reszta, a po drugie – że jest uczciwy wobec każdego i nikogo nie chce pozostawić bez szansy.
Kontuzja Carvajala wywołuje tak naprawdę efekt domina. „Zizou” stawia na Marcelo, bo stara się i próbuje zabezpieczyć jakoś boki defensywy. Natomiast dziś wiara trenera w powrót Marcelo do formy jest zwyczajnie źle pokierowana. Jest złudna. 40 milionów euro od Interu za Hakimiego, 30 milionów euro od Tottenhamu w kasie za Reguilona, a kosztem za to jest mniejszy margines wyboru. Jeśli już mamy zakończyć wątek finansowy, to powiedzmy też, że Marcelo nie mógł odejść z Realu, gdyż potencjalnych nowych pracodawców odstraszyła jego wysoka – jak na ten wiek zawodnika – pensja.
W Madrycie otrzymuje 8 milionów euro rocznie.
Real osłabił się na bokach defensywy, brakuje mu tam głębi – idealnie to pokazuje, że Marcelo nie da się zastąpić wartościowym zawodnikiem, gdyż Ferland Mendy, nominalny lewy defensor, jest rzucany w stylu Bartosza Bereszyńskiego na drugi bok, na nieswoją pozycję. To też pierwszy wybór Zidane’a, stąd też brakowało możliwości zagwarantowania odpowiedniej liczby minut Reguilonowi, który nie chciał tylko oglądać wszystkich meczów z ławki, kiedy skończy 24 lata w grudniu. Reguilon wróci do Realu za dwa lata, kiedy Marcelo będzie miał już 35 lat.
Wszystko nam mówi, że Zidane nie powinien już dłużej ufać swojemu lewemu obrońcy. Dość zresztą powiedzieć, że tak jak Real Madryt przegrywa w ostatnich trzech latach każdy mecz rozgrywany bez Sergio Ramosa, tak za drugiej kadencji „Zizou” każdy mecz, w którym Marcelo nie wychodzi w pierwszym składzie Realu, jest meczem wygranym. Gwiazdą można było Brazylijczyka nazwać jeszcze w 2017 roku, kiedy nie mieli sobie równych z Danim Carvajalem na swoich pozycjach, ale tamtych lat już po prostu nie odda nikt.
Dwóch wielkich piłkarzy. Dwa wielkie kluby. No i dwukrotnie w szalony wręcz sposób odwleczony moment jedynej słusznej decyzji – wymiany na młodszy i lepszy model.
KAMIL WARZOCHA I RAFAŁ MAJCHRZAK
Fot.Newspix