Zaledwie cztery derbowe zwycięstwa w XXI wieku. Ani jednego od 2010 roku. Za to aż dwadzieścia trzy porażki w bieżącym stuleciu. Cóż, wyjątkowo marnie prezentuje się bilans Evertonu w najnowszej historii derbów Merseyside. Choć wydawało się, że akurat dziś jest wymarzona okazja do przełamania kiepskiej passy. Liverpool skompromitował się przecież w swoim poprzednim meczu ligowym, przegrywając – wciąż trudno w to uwierzyć, ale naprawdę tak było – 2:7 z Aston Villą. The Toffees natomiast zaczęli zmagania w Premier League od czterech kolejnych zwycięstw. Dzisiaj jednak muszą obejść się smakiem. A właściwie to powinni się cieszyć z jednego punktu.
Wypaczone widowisko
Jak to zwykle w derbach Liverpoolu bywa, mnóstwo do roboty miał arbiter. Nie ma drugiej równie zaciętej i obfitującej w czerwone kartki rywalizacji w całej historii Premier League. Dziś pan Michael Oliver również wyciągnął z kieszonki czerwony kartonik. W końcówce meczu obejrzał go Richarlison za bandycki atak na kolano Thiago Alcantary. I tutaj akurat żadnej kontrowersji nie ma. Brazylijczyk ewidentnie stracił na moment rozum, bo naprawdę wiele nie brakowało, a złamałby przeciwnikowi nogę. Ewidentne czerwo.
Ale arbiter podjął też kilka wątpliwych decyzji. Przede wszystkim musimy zacząć od ostatniego akcentu dzisiejszego starcia. W doliczonym czasie gry grający już w przewadze Liverpool wyszedł na prowadzenie za sprawą Jordana Hendersona. Anglik posłał podkręconą piłkę w sam środek bramki, lecz Jordan Pickford nie zdołał jej sparować do boku i koniec końców wylądował w siatce razem z futbolówką. Trafienie zostało jednak anulowane przez VAR. Powód? Spalony Sadio Mane. Problem w tym, że na powtórkach naprawdę nie było widać, by Senegalczyk akcję bramkową spalił. No chyba że wystawał mu za linię włos rosnący na łokciu.
Skrzydłowy The Reds – przynajmniej na tych obrazkach, które udostępniono podczas transmisji – jest wręcz idealnie wklejony w linię z obrońcami. A jednak VAR z jakichś powodów odwołał gola.
Skandal? Wszystko wskazuje na to, że tak. Co gorsza – na tym nie koniec.
Jordan Pickford to zdecydowanie największy szczęściarz, jeżeli chodzi o dzisiejsze spotkanie. Powinien po meczu kupić zdrapkę w kiosku, jak nic wygra parę ładnych tysiączków. Golkiper Evertonu popisał się kilkoma naprawdę efektownymi interwencjami, trzeba mu to oddać, lecz prawda jest taka, że przy – jak się wydaje – niesłusznie anulowanym golu zawalił, a w ogóle to w pierwszej połowie powinien był wylecieć z boiska. Kompletnie odcięło mu bowiem prąd, gdy brutalnie zaatakował wślizgiem Virgila van Dijka. We własnym polu karnym.
Sędziowie także i w tej sytuacji dopatrzyli się minimalnego spalonego Holendra, lecz to przecież nie zwolniło Pickforda z odpowiedzialności za skandaliczny atak na nogi rywala. Tymczasem van Dijk opuścił boisko kontuzjowany, a bramkarz nie obejrzał nawet żółtej kartki. Wiadomo, że całe zajście było dość zaskakujące, bo golkiperom rzadko zdarzają się takie odpały w obrębie szesnastki, no ale sędziowie powinni być jednak na taki element zaskoczenia odporni. Należało zareagować właściwie, czyli wlepić czerwo Pickfordowi.
Zobaczcie sami, jak to wyglądało. Wjazd z pełnym impetem w kolano.
Biorąc to wszystko pod uwagę, The Toffees powinni przyjąć wywalczony dzisiaj punkt z pocałowaniem ręki.
Niezłe spotkanie
Tym bardziej że dwukrotnie przegrywali. Już w trzeciej minucie gry na listę strzelców wpisał się wspomniany Mane. Niedługo potem po dośrodkowaniu Jamesa Rodrigueza z rzutu rożnego do siatki trafił głową Michael Keane, lecz w drugiej połowie The Reds znów znaleźli sposób, by ukąsić gospodarzy. Fatalną interwencją w defensywie popisał się Yerry Mina. Kolumbijczyk tak niechlujnie wybił piłkę, że ta spadła wprost na nogę Mohameda Salaha. Egipcjanin wiele się nie zastanawiał, tylko huknął z pierwszej piłki i nie dał Pickfordowi szans na reakcję. Wydawało się wówczas, że mistrzowie Anglii drugim golem zamkną mecz. Że nie pozwolą się już zaskoczyć. Ale podopieczni Carlo Ancelottiego nie odpuścili i dopięli swego.
W 81 minucie kolejne trafienie w tym sezonie zapisał na swoim koncie Dominic Calvert-Lewin. Trzeba napastnika The Toffees pochwalić za fantastyczne złożenie się do strzału głową, ale też nie sposób nie zauważyć, że defensywa Liverpoolu jest naprawdę mocno chwiejna, gdy między słupkami nie ma Alissona, a w linii obrony brakuje van Dijka.
Generalnie – to był naprawdę fajny mecz, gdyby przymknąć oko na brutalne faule i sędziowskie błędy. Dobre tempo, sporo podbramkowych sytuacji, emocje do końca. Oglądało się to spotkanie całkiem przyjemne. Ale nie ma najmniejszych wątpliwości, że dzisiaj angielskie media nie będą rozmawiały ani o kolejnym golu Calvera-Lewina, ani o kolejne asyście Jamesa, ani o kolejnych kluczowych trafieniach duetu Mane-Salah. Temat przewodnim ponownie będzie VAR. I trudno się dziwić. Wiadomo, że system wideoweryfikacji wciąż nie jest doskonały, ale chyba nigdzie indziej nie wywołuje on tak wielu skandali co w Premier League.
EVERTON FC 2:2 LIVERPOOL FC
(M. Keane 19′, D. Calvert-Lewin 81′ – S. Mane 3′, M. Salah 72′)
fot. NewsPix.pl