W czwartkowej prasie głównie echa meczu Polska – Bośnia, ale także rozmowy z Markiem Papszunem i Konradem Nowakiem, promocja książki Tomasza Frankowskiego, tekst o królu polskich kibiców i wizyta w Goczałkowicach u Piotra Ćwielonga.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Polacy dzięki pokonaniu Bośni praktycznie zapewnili sobie utrzymanie w Lidze Narodów. W listopadzie powalczą o zwycięstwo w grupie.
Jeżeli zwycięzców się nie sądzi, to my… osądzimy. Przyjemnie oglądało się reprezentację Polski w spotkaniu z Bośnią i Hercegowiną. Oprócz efektownego zwycięstwa (3:0) mogły podobać się finezyjne akcje, pomysłowość w ich budowaniu. No i wynik poszedł w świat. Musimy jednak pamiętać, że ten mecz został zniekształcony już na swoim początku, gdy wydarzenia na boisku uderzyły się korzystnie dla naszych reprezentantów.
Bo to spotkanie podzielimy na dwie części. I wcale nie będzie to pierwsza i druga połowa. Nasza skala obejmie granie do piętnastej minuty i od piętnastej minuty. W pierwszym kwadransie to Bośniacy czuli się swobodniej na boisku, co mocno niepokoiło. Płynnie wychodzili spod własnej bramki mimo pressingu naszych piłkarzy, groźniej uderzali. Biało-czerwoni poruszali się niemrawo, a w zasadzie to grali w chodzonego. Wolno bronili i wolno atakowali. Przeciętnie to wyglądało i kazało stawiać pytania o przebieg tego meczu.
Scenariusz zmienił się właśnie w 15. minucie. Pędzącego na bramkę Roberta Lewandowskiego obalił Anel Ahmedhodžić. Za faul spodziewał się żółtej kartki, a obejrzał czerwoną. Decyzja sędziego była pochopna, bo w pobliżu czaił się inny z bośniackich obrońców. Goście nic już nie mogli jednak zrobić, a przed Polakami zarysowało się 75 minut gry w przewadze. Mecz ułożył się idealnie, trzeba było tylko wziąć sprawy w swoje ręce.
Trener Czesław Michniewicz zakończył pracę z młodzieżówką. Od środy zajmuje się wyłącznie prowadzeniem Legii Warszawa.
(…) Jeśli trener uważa, że w stołecznym klubie atmosfera jest lepsza – może się rozczarować i szybko odnieść wrażenie, że z deszczu wpadł pod rynnę. We wrześniu musiał od początku budować kręgosłup kadry do lat 21, bo wielu zawodników dostało powołania do pierwszej reprezentacji, więc sprowadził debiutantów. Przed październikowymi spotkaniami kilku kolejnych ważnych graczy doznało kontuzji lub pauzowało za kartki. I trener znowu musiał tworzyć drużynę.
W Legii nie będzie łatwiej. Też trzeba odbudować drużynę. – Po odpadnięciu z pucharów atmosfera jest kiepska – przyznał Saganowski. Z sześciu ostatnich meczów drużyna wygrała dwa (z Wisłą Płock oraz z Dritą). Passa porażek w spotkaniach ligowych przy ulicy Łazienkowskiej wydłużyła się do trzech. Poprzednio tak fatalnie drużyna spisywała się 70 lat temu. Michniewicz ma co naprawiać. A czasu mało. Do 8 listopada, kiedy zacznie się ostatnia w tym roku przerwa na spotkania reprezentacji zespół rozegra sześć meczów w 22 dni – pięć ligowych (w tym dwa zaległe) i jedno w Pucharze Polski.
Książka „Franek. Prawdziwa historia Łowcy bramek” już na rynku. Była gwiazda piłkarskiej reprezentacji Polski odsłania kulisy swoje kariery.
(…) Nie ma bata, udało ci się! W książce dotknęliśmy też wielu tematów dalekich od śmiechu. Zacytuję fragment: „A jak było z „kupionym” meczem przeciwko Amice. Kiedyś temat poruszył w wywiadzie Maciej Szczęsny, wiślacki bramkarz. O co konkretnie chodziło”?
Jeden z naszych starszych piłkarzy sprawnie sobie przeliczył, że skoro mamy premię za mistrzostwo, trzy miliony do podziału, to lepiej odżałować 200–300 tysięcy złotych i dać piłkarzom Amiki za remis, który dawał nam tytuł. „Lepiej zgarnąć 2,8 miliona premii niż ewentualnie nic” – klarował. W klubowym basenie jacuzzi, bo tam ta gadka miała miejsce, niektórzy rzucili zdanie, że może rzeczywiście warto zrobić zrzutkę.
„Trzeba być pier…ętym, żeby bawić się w takie rzeczy” – oznajmił Szczęsny. Poparłeś go, tu cytat: „Po chwili odezwał się Tomasz Frankowski, który powiedział, że nigdy czegoś takiego nie robił i nie ma zamiaru tego zmieniać”.
Ale jak „Szczęśniak” się odezwał, a ja go poparłem, uznano, że nie ma tematu. Tyle że temat dotarł do pani Jasi, księgowej Bogusława Cupiała. Przed wyjazdem do Wronek wkroczyła do szatni. Zamknęła ją, rzuciła torebką o podłogę i wykrzyczała: „Czy was popi…liło?!”, „Jesteście normalni!? Przecież gdy prezes się o tym dowie, to wszystkich wywali, ze mną na czele. W miarę uspokoiliśmy ją, że żadnego tematu z dogadywaniem się nie ma”.
SPORT
Dla Andrzeja „Bobo” Bobowskiego niedzielny mecz z Włochami był spotkaniem numer 301. naszej reprezentacji, który zobaczył na żywo!
Pochodzący z Warszawy Andrzej „Bobo” Bobowski w listopadzie kończy 80 lat. – Jestem rocznik 1940, jak Pele – śmieje się. Z tym prawdziwym królem futbolu spotkał się kilkukrotnie. – Pierwszy raz w biurze prasowym w Rosario podczas moich pierwszych mistrzostw świata w Argentynie w 1978 roku. To było takie przelotne spotkanie. Pele podpisał jeden autograf, który potem powielano i rozdawano. Później widziałem się z nim przy okazji meczu Holandia – Włochy w 1990 i na mundialu w Stanach Zjednoczonych cztery lata później – opowiada.
Choć po turnieju Euro we Francji cztery lata temu przeszedł zawał serca – ma wszczepione bajpasy – to nadal jeździ na mecze. Środowe spotkanie z Finlandią i niedzielne z Włochami były dla niego starciami numer 300. i 301. biało-czerwonych, jakie zobaczył na własne oczy. Nieformalny król polskich kibiców na meczach paraduje z koroną i w eleganckim biało-czerwonym płaszczu. Na koronie znajdują się piłkarskie piłeczki. Trudno go nie zauważyć.
Urodził się w Warszawie podczas niemieckiej okupacji. W stolicy jako kilkulatek przeżył gehennę Powstania. Walczył w nim jego ojciec Władysław, ps. „Szmaja”, który podczas walk został ranny. Po wojnie Andrzej wylądował w domu dziecka. Rodzice znaleźli go w Sławnie poprzez Czerwony Krzyż. Nie wrócili do Warszawy. Zakotwiczyli w Rawie Mazowieckiej, gdzie ojciec pracował. – Tam zaczęła się moja przygoda z piłką. Miałem 10 lat gdy pojechałem na wyjazdowy mecz Rawianki Rawa Mazowiecka z Lechią Tomaszów, to była bodajże A-klasa – wspomina. Jako nastolatek przeniósł się do Warszawy, gdzie zaczął się uczyć w Korpusie Kadetów. Trenował też boks w CWKS pod okiem Antoniego Gościańskiego, olimpijczyka z Helsinek (1952) i wielokrotnego mistrza Polski. W Warszawie zaczął też chodzić na mecze CWKS, czyli Legii.
A pierwszy mecz reprezentacji? – To było na piłkarskie otwarcie Stadionu Dziesięciolecia, 28 października 1956 roku. Polska pokonała wtedy 5:3 Norwegię, a cztery razy do siatki trafił Ernest Pohl. Tego samego dnia z internowania wyszedł prymas Wyszyński – opowiada.
Rozmowa z Markiem Papszunem, którego Raków Częstochowa otwiera tabelę Ekstraklasy.
Patrząc na pandemię wszyscy byśmy chcieli, żeby to się już skończyło. Inaczej jest z sytuacją Rakowa…
– Właśnie, pandemia niech się kończy, a Raków niech zostanie w tym miejscu tabeli, w jakim obecnie się znajduje.
Przez pozycję lidera ekstraklasy nie rośnie presja? Klub pierwszy raz w historii znalazł się w takim miejscu.
– Jaką my możemy mieć presję? Presję to mogą mieć zespoły, które do takich miejsc aspirują, czyli przynajmniej połowa ligi, a nie my. Drużyna drugi rok gra w ekstraklasie, nie ma własnego stadionu, ciągle się wszystkiego uczy, rozwija organizację. U nas nie ma presji, my możemy tylko wygrać na tym sezonie.
W zespole i u pana jest taka wiara, że uda się to pierwsze miejsce do końca sezonu utrzymać, albo chociaż walczyć o europejskie puchary?
– W ogóle nie myślimy w tych kategoriach. Cieszymy się, że zapisaliśmy się w historii klubu, bo tego nam nikt nie zabierze. 99 lat istnienia Rakowa i po raz pierwszy jest liderem ekstraklasy. To zostanie w klubowych annałach. Natomiast jeszcze nic nie wygraliśmy. Nasze podejście się nie zmieniło, liczy się kolejny mecz. To spotkanie w Zabrzu jest najważniejsze, nie myślimy na razie co dalej.
Prezes Wojciech Cygan powiedział, że w klubie nie dojdzie do rewolucji kadrowej, a jednak z drużyny odeszło 10 zawodników i przyszło 12. Pan lubi robić taką rewolucję raz na sezon?
– Nie sprawia mi satysfakcji wymiana zawodników i innych pracowników. Robię takie zmiany tylko w przypadku, gdy jestem do tego zmuszony lub w sytuacji, gdy nie mam na coś wpływu. W tej chwili stajemy w obliczu transferów wychodzących z klubu. Może być taka sytuacja, że będę chciał, żeby zawodnik w drużynie został, ale on otrzyma lepszą propozycję, klub też tą ofertą będzie usatysfakcjonowany i nie będę miał nic do gadania.
Rozmowa z Konradem Nowakiem, który próbuje odbudowywać karierę w Odrze Opole.
Po golu strzelonym w niedzielnym meczu w Kielcach ukrył pan twarz w dłoniach. Tak duże było emocje?
– Zareagowałem tak, bo jestem po trudnym okresie. W poprzednim sezonie nie grałem zbyt wiele w Puszczy, zwłaszcza w drugiej rundzie minut łapałem już bardzo mało. Nie zdobyłem żadnej bramki, nie czynię tego zbyt często. Dlatego tak się w niedzielę cieszyłem. Spadł ze mnie ciężar. Gdy już strzeliłem tego gola, poczułem się naprawdę fajnie. Chciałbym, by problemy ze zdrowiem, z regularnym graniem, były już za mną. Oby w moim piłkarskim życiu teraz nastąpił dobry okres.
Wierzy pan, że suma szczęścia w sporcie równa się zeru?
– Nie przywiązuję do tego powiedzenia wagi. Mnóstwo czasu straciłem w życiu przez kontuzje. Potem nie grałem, bo takie były decyzje trenerów. Nie układało się to po mojej myśli, ale mam nadzieję, że to wszystko już za mną.
Ale musi pan wierzyć, że życie wynagrodzi panu te wszystkie bardzo trudne chwile, bez tego byłoby trudno.
– Jeśli będziesz na to pracował, to prędzej czy później dojdziesz do momentu, w którym będziesz szczęśliwy. Ja cały czas ciężko pracowałem. Gdy nie grałem, trenowałem dwa razy mocniej. Wiadomo, że tylko mecze o stawkę pozwolą nabrać luzu, tego nie da się nadrobić niczym innym, ale cały czas wierzę, że jeszcze będę w stanie odegrać większą rolę w jakimś klubie. Chciałbym, aby to stało się już teraz, w Odrze. Cieszę się, że dostałem ku temu szansę i ode mnie teraz zależy, czy ją wykorzystam.
To, że nie grając trenował pan dwa razy mocniej, to taki frazes?
– Nie, bo podczas pobytu w Niepołomicach chodziłem na dodatkowe treningi. Moje kolano swoje przeszło, kontuzje odcisnęły piętno na moim zdrowiu, dlatego chcę się zabezpieczać, minimalizować ryzyko powtórzenia się tych urazów albo wystąpienia nowych. Ważna jest praca prewencyjna.
Piotr Ćwielong prowadzi LKS Goczałkowice w roli lidera strzelców oraz grającego trenera.
Mający w swoim dorobku występ w reprezentacji Polski oraz trzy tytuły mistrza kraju – dwukrotnie z Wisłą Kraków i raz w barwach Śląska Wrocław – Piotr Ćwielong udowadnia, że strzelanie goli ma we krwi. Co prawda 34-letni skrzydłowy po długiej przerwie spowodowanej kontuzją nie bryluje już na boiskach ekstraklasy, na których rozegrał 163 mecze, ale w roli grającego trenera LKS-u Goczałkowice, zdobywa bramki, dzięki którym beniaminek III grupy III ligi plasuje się w czołówce tabeli. Swą wysoką pozycję ugruntował wygraną 2:0 z Gwarkiem Tarnowskie Góry, a oba ciosy goście zadali w doliczonym czasie gry. Pierwszego po kontrze, którą po 70-metrowym rajdzie Ćwielonga sfinalizował Bartosz Marchewka, a drugiego wyprowadził już sam „Pepe”. Po 11 spotkaniach doświadczony zawodnik ma 9 trafień i jest liderem wśród goczałkowickich strzelców.
– Patrząc na tablę możemy powiedzieć, że wszystko dobrze się układa – mówi Ćwielong. – Zdobyliśmy 19 punktów i cel jakim jest utrzymanie wydaje się w naszym zasięgu. Mamy w zespole kilku doświadczonych zawodników, bo obok mnie są: Łukasz Hanzel, Damian Furczyk, Kamil Łączek czy Dawid Ogrocki, którzy poznali smak gry na szczeblu centralnym. Otarł się też o niego mający 8 goli Bartek Marchewka, który jest przedstawicielem drugiej grupy, czyli młodzieży wchodzącej do zespołu. No i jest także trzecia część drużyny, czyli zawodnicy grający w goczałkowickiej drużynie od klasy A, z której wystartowali 5 lat temu. Ale najważniejsze jest to, że te wszystkie trzy części układają się w całość i właśnie to przynosi nam punkty.
SUPER EXPRESS
Tomasz Kuszczak opowiada o tym, co może czekać Jakuba Modera i Michała Karbownika w Brighton oraz przedstawia specyfikę klubu.
–Właściciel Tony Bloom działa tak, aby klub miał jak największe korzyści –mówi Polak. –Nie jest to więc pochopne wydawanie pieniędzy z jego strony. Każda decyzja jest przemyślana. Brighton nie przeznaczy na transfery nagle 300 mln funtów. Tu jest rozsądne gospodarowanie finansami. Klub zna miejsce w szeregu. Powoli budowana jest pozycja. Brighton bardzo mądrze prowadzi politykę transferową. Myśli się tutaj o przyszłości, planuje ją i stąd sprowadzanie perspektywicznych zawodników jak Moder i Karbownik – przekonuje.
GAZETA WYBORCZA
Tylko pomeczówka z Polska – Bośnia.
Fot. FotoPyK