Tarcza Wspólnoty to specyficzne trofeum. Co roku przegrani mówią, że to nic specjalnego. Że to po prostu poważniejszy sparing, a wygrani ripostują, choć niezbyt zaangażowanie, że zawsze fajnie wygrać trofeum. Racja leży gdzieś po środku. W tym roku wygrał Arsenal. W meczu nikt się nie zabijał, a atmosfera starcia była mocno letnia, wręcz nieco ogórkowa. A mimo wszystko Kanonierzy mają po nim parę powodów do radości. No, szczególnie Aubameyang ma parę takich powodów. Za to w kontraście do niego i do jego zespołu, pokonany Liverpool załamywać się nie musi, ale też wydaje się, że to dobry moment dla ekipy Jurgena Kloppa, żeby otrząsnąć się przed nową kampanią.
Mistrzowie Anglii wyszli w najmocniejszym z możliwych zestawień, ale to nie była uczta dla oka. Ot, przeciętny meczyk dużych marek w średniej formie. Przez pierwszą godzinę wyglądało to mocno średnio. W pierwszej połowie Liverpool nie oddał żadnego celnego strzału na bramkę Martineza. Tercet Salah-Mane-Firmino zamiast robić show, malował swoją karykaturę i bił głową w mur, nawet w sytuacji, kiedy atakowany pressingiem David Luiz raz za razem popełniał głupie błędy. Właściwie jedyna ciekawsza akcja po stronie The Reds, to bramka Virgila van Dijka, która została anulowana, bo Holender stał na ewidentnym spalonym.
A Arsenal? Systemowo nieźle ustawiony w obronie, ale wydawało się, że trochę brakuje mu jakości. Najbardziej widoczne były problemy z wyjściem z wysokiego, choć nieidealnego, pressingu rywali. I wtedy stało się to. Zupełnie niespodziewanie. Trzy podania w okolicach swojego pola karnego, atakowany Holding świetnie do Bellerina (gość przez poprzedni kwadrans kopał się po czole), ten do Saki, który odnalazł na przeciwnym skrzydle Aubameyanga i zaczęło się show. Gabończyk zszedł do środka, wykorzystał niezdecydowanie Williamsa i wpakował piękną brameczkę bezradnemu Alissonowi.
I potem jeszcze cieszynka. Gest filmowej Czarnej Pantery. Ku pamięci zmarłego Chadwicka Bosemana. Zresztą, przed meczem Aubameyanga również symbolicznie wzniósł zaciśniętą pięść w górę, w salucie Black Power, jak niegdyś Smith z Carlosem na dekoracji po biegu na 200 metrów na Uniwersyteckim Stadionie Olimpijskim w Meksyku. Gest Czarnych Panter. Sam przed meczem wspominał, że to starcie ma dla niego specjalne znaczenie. Że przez sport można też mówić o świecie. Czy to był jego wybitny mecz? Nie był, bo przez jego 99% praktycznie w ogóle nie brał udziału w grze. Ale za każdym razem, kiedy piłka trafiała do niego, to działo się coś ciekawego. Jednoosobowa broń Arsenalu.
A, i jeszcze słowo o sympatycznym 31 latku. Ma ostatnio szczęście do Wembley. Półfinał FA Cup z City? Dwa gole. Finał FA Cup z Chelsea? Dwa gole. Teraz Tarcza Wspólnoty? Gol.
Długo wydawało się też, że to będzie gol na wagę zwycięstwa, bo Liverpool za bardzo nie potrafił się odgryźć. Brakowało głodu gry, głodu zwycięstwa. Takiego żaru, który napędzał machinę Jurgena Kloppa przez ostatnie lata. Teraz widzieliśmy zespół syty i bez żadnego pomysłu rozbudzenia w sobie apetytu. Przynajmniej w pierwszej połowie, bo w drugiej było ciut lepiej. Zaczęły się zazębiać akcje. Mane dwa razy przegrał pojedynek z Martinezem. Z dalszej odległości próbował Firmino. Coś się działo, ale Arsenal był dobrze ustawiony, więc przypominało to bicie głową w mur. A to nigdy nie jest przyjemne.
Grę Liverpoolu rozbudziło dopiero wejście Minamino. Przy Japończyku lepiej czuli się Salah i Mane, trochę szumu robił też Curtis Jones i poskutkowało to kilkoma niezłymi sytuacjami, które były jednak albo blokowane (próba Robertsona), albo oddelegowywane hen daleko (próba van Dijka), albo bronione (próba samego Minamino). Ale The Reds atakowali, Arsenal z każdą minutą coraz rzadziej odpowiadał, więc w końcu coś wpaść musiało. I wpadło. Szamotanina w polu karnym. Salah, Cedric, Minamino najsprytniejszy i remis.
Brama rozbudziła trochę Arsenal, ale – znowu – brakowało mu trochę jakości. Remis. Karne. Ciekawa rzecz – nie było wielkiej napinki. Ławki rezerwowych się uśmiechały, momentami nawet śmiały, ale tak sympatycznie, nieszyderczo, na pewno nikt nie podchodził do tego śmiertelnie poważnie. Po stronie Arsenalu swoje próby trafili wszyscy strzelający, po stronie Liverpoolu Salah, Jones, Minamino, Fabinho, ale nie trafił 20-letni Brewster i Tarcza Wspólnoty wylądowała w rękach Kanonierów.
Czy można wyciągać po tym meczu jakieś wnioski? Na pewno nie można tego spotkania traktować jako pełnoprawnego argumentu, którym można byłoby zapowiadać sezon w wykonaniu obu ekip, bo to jednak moment sezonu, kiedy nikt nie jest jeszcze w mistrzowskiej formie, a sezon Premier League będzie – jak co roku – długi i męczący, na pewno niesprowadzający się do jednego meczu, ale skoro w leadzie napisaliśmy, że tak, więc teraz szerzej.
Mikel Arteta buduje nowy zespół. Ma już na koncie dwa trofea. To fajna zachęta do tego, żeby szukać, próbować, nadawać styl. Pokonanie jednej z najsilniejszych drużyn świata i zdobycie dzięki temu jakiegokolwiek pucharu, może tylko cieszyć i poprawiać morale. Po prostu. Arsenal ma w tym sezonie swoje cele, ale w jego przypadku walka o mistrzostwo jest praktycznie niemożliwa, więc dla kibiców to też trochę namiastka utraconej wielkości. No nic, tyle. A Liverpool? Ta porażka to lampka ostrzegawcza, że choć ostatnie dwa sezony były fenomenalne, to nie można zatrzymywać się w rozwoju. Ale spokojnie, jedna porażka to jeszcze nie dramat, Klopp to szkoleniowiec wybitny. Na pewno wie, jak uczynić ten zespół znów głodnym wielkich sukcesów.
Arsenal 1:1 Liverpool, karne 5:4
Aubameyang 12′ – Minamino 73′
Fot. Newspix