Reklama

PRASA. “Choroba kolońska najwyraźniej trzyma Peszkę do dziś”

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

24 sierpnia 2020, 09:26 • 12 min czytania 16 komentarzy

Co tam słychać w prasie? Mimo finału Ligi Mistrzów jest mocno ligowo. Choćby u Piotra Wołosika i Janekxa89, którzy uderzają w Sławomira Peszkę za krytykę Piotra Stokowca. – Zarzuty dzisiejszej gwiazdy okręgówki wobec Stokowca, który nie zamierzał realizować planu treningowego Sławka, czyli „przerwa, wolne, odpoczynek”, wskazują, że choroba kolońska najwyraźniej trzyma pomocnika do dziś – czytamy w “Piłką pod W(o)łos”. Poza tym sporo felietonów: Antoni Bugajski i Bogdan Nahter podsumowują inaugurację Ekstraklasy, a Mateusz Borek minioną edycję Ligi Mistrzów. 

PRASA. “Choroba kolońska najwyraźniej trzyma Peszkę do dziś”

Sport

Wystartował sezon Ligue 1, jednak nie był to start udany dla Radosława Majeckiego. Spędził mecz Monaco na ławce rezerwowych, a Bernard Lecomte mimo słabego początku zyskał uznanie trenera.

Dwa dni później nowym trenerem Monaco został Niko Kovacz. Chorwat zwolniony z Bayernu został następcą Hiszpana Roberta Moreno. Debiutował w lidze francuskiej w meczu z Reims i jest ciekawostką, że z tym rywalem 4 stycznia, na tym samym stadionie, debiutował także jego poprzednik! Moreno zaliczył zwycięstwo 2:1, Kovacz miał gorszy początek. Postawił na bramkarza, który bronił w poprzednim sezonie, czyli Benjamina Lecomte. Po 21 minutach było 2:0 dla Reims i największa w tym zasługa 18-latka z Mali. El Bilal Toure przy pierwszej bramce asystował, odgrywając piłkę głową, drugą zdobył strzałem po ziemi. Środkowi obrońcy Monaco się nie popisali, ale odkupili winy, bo doprowadzili do remisu. Axel Disasi po rzucie rożnym i Benoit Badiashile po wolnym. Lecomte nie ponosi winy przy bramkach Reims, miał za to paradę decydującą dla wyniku. Na początku II połowy nie dał się pokonać Toure i zamiast 1:3 po chwili było 2:2. Kovacz pochwalił go po meczu, więc sytuacja Majeckiego pewnie w najbliższym czasie się nie zmieni. – Byłem zaskoczony i zszokowany na początku meczu: po dwóch uderzeniach straciliśmy dwa gole – powiedział Kovacz. – Ale odpowiedź była bardzo dobra. Gracze zobaczyli, że nigdy nie należy odpuszczać i że nie ma rzeczy niemożliwych. Jesteśmy zadowoleni z tego punktu, to dobry początek.

Bogdan Nahter w ligowym felietonie szuka podobieństw między filmem a Ekstraklasą. Jakim? “Paragon Gola”, czy inaczej “Do przerwy 0:1”.

Reklama

Skojarzenie z tym filmem i serialem nie są przypadkowe, przyszły mi na myśl po obejrzeniu kilku meczów pierwszej kolejki obecnego sezonu. Kalką filmowego meczu „Syrenki” z „Huraganem” był piątkowy spektakl w Lubinie, gdzie Zagłębie stłamszone do przerwy przez Lecha, w ciągu kilku minut odwróciło losy spotkania, przechylając szalę zwycięstwa na swoją stronę. Za symbolicznego „Paragona” można było uznać Damjana Bohara. Słoweniec z zegarmistrzowską precyzją obsłużył swoich kolegów, wykonując rzuty rożne. Podobną rolę odegrał dzień później Niemiec z hiszpańskimi korzeniami, Marcos Alvarez. On w pojedynku z Pogonię Szczecin jednego gola strzelił sam, przy drugim asystował. Filmowy „Paragon” w meczu z „Huraganem” strzelił obie bramki, ale kto by się przejmował detalami, skoro najważniejszy i tak jest efekt końcowy.

Dalej mnóstwo relacji z weekendowych meczów, więc odpuszczamy ligową młóckę. Zahaczymy jedynie o fragment dotyczący Mikkela Kirkeskova. Duńczyk ma oferty z dwóch klubów, ale niezbyt konkretne. 

Rok temu Mikkel Kirkeskov był bliski przenosin z Piasta do Legii, ale warszawski klub nie chciał wpłacić sumy odstępnego, która zapisana jest w kontrakcie piłkarza (ok. 450 tys. euro). Kolejnego lata znów duński obrońca ma oferty z innych klubów – tureckiego Goztepe SK i niemieckiego drugoligowca Holstein Kiel. Na razie konkretniejsi są ci pierwsi, bowiem przedstawili już dwie oferty. Pierwsza była śmiesznie niska, druga już wyższa, bowiem sięgnęła ok. 100 tys. euro.

Mateusz Lis wraca do Białegostoku, gdzie zaliczył debiut w Ekstraklasie. Cel? Prosty, dorzucić sobie kolejne miłe wspomnienia do pamiętnika.

Reklama

Mateusz Lis ma z Białymstokiem związane specyficzne wspomnienia. Tu właśnie 5 sierpnia 2018 roku zadebiutował w ekstraklasie, bo podczas meczu „Białej gwiazdy” z Jagiellonią wszedł na boisko, zastępując Michała Buchalika, ukaranego czerwoną kartką. W pierwszej interwencji wychowanek Promienia Żary popisał się wprawdzie efektowną paradą, broniąc strzał z rzutu wolnego z 16 metra, ale przy dobitce był już bezradny. Od tego momentu rozegrał w ekstraklasie 41 spotkań i ma szanse na kolejne. – Ani nie wracam do przeszłości, ani nie wybiegam myślami w przyszłość – dodaje Mateusz Lis. – Nie zastanawiam się, ile rozegram spotkań w tym sezonie. Wiem na pewno, że Wisłę stać na wiele i z pewnością będziemy chcieli to pokazać na boisku.

GKS Katowice odpada z Pucharu Polski? Co za niespodzianka. Katowiczanie to drużyna, która w pucharowych rozgrywkach od dawna radzi sobie słabo. A cierpliwość kibiców się kończy…

Choć kibice tracą cierpliwość, być może jeszcze za wcześnie, by spodziewać się innego oblicza GieKSy, bo na wszystko trzeba czasu. W upalne sobotnie południe jej sympatycy zobaczyli to, do czego mogli być przyzwyczajeni od chwili wznowienia rozgrywek po pandemii – grę atakiem pozycyjnym, ale zbyt wolną, zbyt schematyczną, zbyt czytelną dla przeciwnika i pozbawioną werwy, czego efektem był brak wypracowanych klarownych okazji i to, że największe zagrożenie i tak niosły za sobą egzekwowane przez Adriana Błąda stałe fragmenty gry. To już zdarta płyta. Pora na nową taśmę. „Trenerze Górak czas zabrać się do pracy!” – podsumował kibicowski portal gieksa.pl. Stało się to, do czego w Katowicach są już przyzwyczajeni. GKS to drużyna wybitnie niepucharowa. Odkąd wróciła na szczebel centralny PP po dwóch latach III- i IV-ligowej banicji, tylko dwa razy doszła do 1/8 finału, najczęściej odpadała już w I rundzie z niżej notowanym przeciwnikiem. Nie inaczej stało się w sobotę.

Super Express

Legia Warszawa wygrała na inaugurację ligi. Co w tym niezwykłego? Ano to, że nie jest to wydarzenie, które obserwujemy rok w rok.

Legia ostatnio na inaugurację sezonu regularnie przegrywała. Tym razem obyło się bez falstartu, ale tak jak z irlandzkim Linfield (1:0) znów grała, jakby miała zaciągnięty hamulec ręczny – wolno, schematycznie, bez pomysłów. Szybko objęła prowadzenie, a kiedy tuż przed przerwą za idiotyczny faul z boiska wyleciał z drugą żółtą kartką debiutujący w Rakowie Maciej Wilusz, wydawało się, że mistrz ma już mecz pod całkowitą kontrolą. – Przez lata nie potrafiliśmy zacząć ligi od zwycięstwa i niby nie ma to większego znaczenia, ale dobrze było w końcu osiągnąć, nazwijmy to, poprawny wynik – stwierdził po meczu trener Legii Aleksandar Vuković.

Jest też pochwała dla Marcosa Alvareza. Napastnik Cracovii zaliczył kapitalny debiut w Ekstraklasie.

Napastnik Pasów, przypominający sylwetką kulturystę albo zawodnika sportów walki, jest silny, a do tego gra bardzo inteligentnie i skutecznie. Pogoń objęła prowadzenie, jednak minutę później Alvarez dobił piłkę głową do bramki po wcześniejszej interwencji Dante Stipicy i odbiciu piłki od poprzeczki. Cztery minuty później bardzo sprytnie i dokładnie podał do Sergiu Hanki, który w sytuacji sam na sam strzelił zwycięskiego gola.

Przegląd Sportowy

Czołówka oczywiście poświęcona Lidze Mistrzów. Powraca pytanie: czy UEFA będzie w stanie utrzymać format Final 8 na dłużej?

Niedzielny finał w Lizbonie zakończył jedną z najbardziej szalonych edycji Champions League w historii. Żyjemy w chorych czasach, więc dziwne byłoby, gdyby akurat te rozgrywki zostały oszczędzone i odbyły się, jakby nic się nie działo, a po świecie nie grasował koronawirus. Wymyślony na szybko turniej Final 8, rozgrywanie po jednym spotkaniu od ćwierćfinałów okazało się genialnym pomysłem, ze sportowego punktu widzenia oczywiście. Wydawało się, że mecze będą przypominać te z mistrzostw świata, gdzie niemal każda drużyna boi się zaatakować. W stolicy Portugalii było inaczej. Sporo bramek, niezapomniane emocje w końcówce meczu Atalanta – PSG, upokorzenie Barcelony przez Bayern, sensacyjny półfinalista z Lipska. To wszystko rozpoczęło dyskusję, czy nie warto zmienić skostniałej trochę formuły Ligi Mistrzów na stałe, bo jednak taki turniej daje zdecydowanie więcej emocji niż mecz i rewanż, gdzie często jeden gol w drugim spotkaniu zabija emocje. Ale taki turniej nie daje takich zysków, jak tradycyjny system. Poza tym ciężko wyobrazić sobie, żeby do jednego miasta miało zjechać po kilkadziesiąt tysięcy kibiców klubów. To zabawa ogniem w magazynie z materiałami wybuchowymi. Teraz w Lizbonie było inaczej, bo stadiony były puste. Ale taki turniej byłby dla każdego organizatora wielkim wyzwaniem, żeby zachować bezpieczeństwo.

Mamy też komentarz Mateusza Borka w cotygodniowym felietonie. O czym? O całej minionej edycji. Borka rozczarował Inter Mediolan, a zachwycił RB Lipsk.

W tym niezwykłym sezonie nie zaistniał niestety ówczesny mistrz Polski Piast Gliwice, który odpadł już w pierwszej rundzie kwalifikacyjnej. BATE Borysów zawiesiło poprzeczkę za wysoko. Polscy piłkarze odpadali z Ligi Mistrzów w tym sezonie dosyć szybko. Po fazie grupowej Damian Kądzior, Maciej Rybus i Grzegorz Krychowiak, po 1/8 finału w grze nie było już Wojciecha Szczęsnego, Łukasza Piszczka, Piotra Zielińskiego i Arka Milika. W ćwierćfinale ostał się tylko kapitan reprezentacji Robert Lewandowski, bo jednak obecność Marcina Bułki była w zasadzie teoretyczna. Kto najbardziej rozczarował? Z pewnością Inter Mediolan, który zajął dopiero trzecie miejsce w grupie, wygrywając zaledwie dwa spotkania. Trener Antonio Conte co prawda nieco to sobie powetował, dochodząc do finału Ligi Europy, ale tam znów decydujący mecz przegrał – z Sevillą 2:3. Potem na pewno zawiodła Chelsea zdeklasowana w 1/8 finału przez Bayern. Monachijczycy, grający zresztą niezwykłą piłkę od miesięcy, demolując w następnej rundzie Barcelonę (8:2), prawdopodobnie zdecydowali nie tylko o wyrzuceniu trenera Setiena i dyrektora Abidala, ale o rewolucji na Camp Nou. Do grona przegranych nominacje wręczał też Olympique Lyon. Najpierw Ronaldo i spółce, potem Guardioli. Kto mnie zachwycił? Na pewno RB Leipzig trenera Nagelsmanna, który po ledwie dziesięciu latach obecności na mapie futbolowej doszedł do półfinału. I to bez Timo Wernera. Nowoczesny futbol, zmienność systemów, wyeliminowanie Tottenhamu i Atletico, wykreowanie gwiazd jak Sabitzer czy Upamecano. Wielki respekt także dla Lyonu, za przygotowanie formy na wielkie mecze w Lidze Mistrzów przy zamkniętym sezonie. Wyrzucenie za burtę Juventusu i Manchesteru City było naprawdę wielkim osiągnięciem.

Antoni Bugajski swój felieton poświęcił inauguracji Lecha Poznań. Wniosek z niego taki, że Lech nie uczy się na błędach i popsuł dobre wrażenie w pięć minut.

Po pucharowej wygranej z Odrą w Opolu (3:1) trener Dariusz Żuraw tłumaczył się z nieco statycznej gry drużyny. Zwracał uwagę, że za piłkarzami praca na zgrupowaniu, więc mają jeszcze ciężkie nogi. Sytuacja miała się zmieniać na korzyść dosłownie z każdym meczem. I rzeczywiście, w Lubinie poznaniacy żwawo zasuwali po boisku, tyle że w końcówce jakby im zabrakło paliwa. Ktoś powie, że jedynie koncentracji, lecz i tak był to przejaw zmęczenia. Gdyby mecz prowadził sędzia Sebastian Jarzębak i usiłował go zakończyć w 80. minucie (przypomnijmy, że dziesięć lat temu w meczu Korona – Bełchatów sympatyczny arbiter z Piekar Śląskich przypadkowo podjął taką próbę), Lech by wygrał i na dodatek zbierałby pochwały, że umiejętnie rozłożył siły, ułożył sobie mecz, a w drugiej połowie kontrolował grę. W pięć minut dał sobie jednak strzelić dwa gole po stałych fragmentach, co pokazuje, że nie uczy się na błędach. Został skarcony jak niesforny uczniak przez starego surowego profesora. Co z tego, że w Lechu jest młodzieńczy polot i entuzjazm. Teraz zabrakło zimnej krwi i wyrachowania.

Na koniec standardowy pakiet od “Ofensywnych”, czyli “Prześwietlenie” Łukasza Olkowicza i “Piłką pod W(o)łos” Piotra Wołosika i Janekxa89. Olkowicz porozmawiał z Bugajskim, który szykuje ciekawą książkę – “Był sobie piłkarz”.

ŁUKASZ OLKOWICZ: Muszę ci się do czegoś przyznać.

ANTONI BUGAJSKI: Słucham.

Zazdroszczę ci. Twojej książki ci zazdroszczę, również tego, że w taki sposób miałeś okazję zanurzyć się w historii polskiej piłki. Nie wiesz, jaką miałem frajdę czytając ją, za to podejrzewam, jaką ty miałeś, gdy zbierałeś do niej materiały.

To historie niedokończone, szkic do 40 dużych biografii. Dla mnie to też rodzaj wprawki.

Czy pisałeś również o swoich idolach?

Starałem się być sprawiedliwy, żeby każda epoka miała swojego reprezentanta. Zmieściło się 40 sylwetek, musiałem selekcjonować. Naturalne, że człowieka ciągnie do tych, na których się wychował albo do tych, o których wiele słyszał. W młodości często jeździłem do rodziny na Górnym Śląsku, najwięcej mieszka jej w Bytomiu. Gdy szedłem na mecz Polonii, na trybunach słuchałem porównania: „Ten to gra jak Pogrzeba”. Tak mówili starsi kibice, młodsi znali go z ich opowieści. A skoro powstał cykl „Był sobie piłkarz”, to miałem pretekst, żeby sięgnąć po takich zawodników jak Norbert Pogrzeba. Na Śląsku poznałem też opowieści o Henryku Alszerze.

Tragicznie zmarła gwiazda Ruchu z lat 50.

W młodym wieku, już po zakończeniu kariery, wpadł pod koła samochodu. Sam nie za wiele o nim wiedziałem, ale jego historia mnie intrygowała i pobudzała wyobraźnię. Przy okazji Alszera opisałem też historię Edmunda Kowala, który grał w Legii, a później błyszczał w Górniku. I też zginął tragicznie. Poślizgnął się na oblodzonym stopniu, gdy próbował wskoczyć do tramwaju. Od śmierci Alszera do wypadku Kowala minęły cztery miesiące. Ten drugi miał 29 lat.

I wspomniana rubryka Wołosika i Janekxa, w której oberwało się tym, którzy atakują Piotra Stokowca. Przy okazji przytoczono historię o tym, jak trener Lechii był wyszydzany z powodu swoich włosów w trakcie kariery.

Nie przypuszczałem, że stanę w obronie Stokowca, który też zalazł mi za skórę. Konkretnie mi i Łukaszowi Olkowiczowi. Uprzedzając – nie chodziło o kolor naszej skóry. Piotr udzielił nam pysznego, długaśnego wywiadu, a po autoryzacji lub raczej ostrym karczowaniu, łaskawie zostawił jedynie nasze nazwiska. W przeciwieństwie do Marco mam dobrą pamięć i właśnie skojarzyłem, że w tamtej rozmowie Stokowiec poruszył temat rasizmu, a poczuł go na własnych… włosach. Poszło o ich miedziany kolor. Przyznał, że z tego powodu w latach 90. na obcych stadionach spotkała go masa nieprzyjemności. Dodał, że czuł się jak czarnoskórzy piłkarze, którym również w tamtym czasie garstka stadionowych dzikusów fundowała trudne chwile. Szyderstwa, wyzwiska, wulgarne przyśpiewki. Niestety, ten fragment, jak pozostała część wywiadu, dostała się pod gilotynę trenera, o co dziś nie mam do niego ani grama pretensji. W sumie żadna to sztuka strzelać do kogoś po czasie i z oddali. Tania odwaga nie przeszkadza Sławomirowi Peszce, który po czasie i z daleka próbuje kąsać swojego byłego szefa z Lechii. Tyle że jego zarzuty są śmiesznie bezzębne. Ale on już tak ma. Kiedyś klęczał przed Franciszkiem Smudą, błagając, by za pijaństwo nie wyrzucał go z kadry. Później w swoim stylu naskoczył na „Franza” w mediach. „Wołos, w tej Kolonii to on nie był wtedy pijany. On był nawalony, jak kiedyś w wakacje kuszetka do Kołobrzegu!” – pieklił się Smuda. Zarzuty dzisiejszej gwiazdy okręgówki wobec Stokowca, który nie zamierzał realizować planu treningowego Sławka, czyli „przerwa, wolne, odpoczynek”, wskazują, że choroba kolońska najwyraźniej trzyma pomocnika do dziś.

Gazeta Wyborcza

Sevilla broni honoru hiszpańskich drużyn w Europie. Broni go z Julenem Lopeteguim za sterami, który jeszcze do niedawna był trenerskim wyrzutkiem. Zresztą, nie tylko trenerskim.

Lopetegui miał pełne prawo czuć się człowiekiem pokrzywdzonym przez wielki futbol. Jako bramkarz zagrał w Realu zaledwie jeden mecz, poza tym trzy lata grał w rezerwach i dwa przesiedział na ławce w pierwszym zespole. Patrzył, jak broni Paco Buyo. Szansę dało mu skromniutkie Logrones, a gdy wylądował u innego giganta – w Barcelonie – kolejne trzy lata spędził w rezerwie. Uciułał w tym czasie zaledwie pięć występów. W kadrze Hiszpanii zagrał raz. I tyle. Ratunku szukał w Rayo Vallecano, z którym awansował do Primera Division. Jako trener zaistniał z kadrami młodzieżowymi. Z zespołami do lat 19 i do lat 21 zdobył złote medale mistrzostw Europy. Szansę dostał od Porto, a gdy po Euro 2016 do dymisji podał się Vicente del Bosque, został selekcjonerem La Roja. Wygnany z drużyny narodowej, a potem z ukochanego Realu znalazł się na ostrym zakręcie. FC Sevilla takich ludzi się nie brzydzi. Nie przeszkadza jej, że ktoś jest odrzucany przez wielką piłkę, jeśli ma coś do zaoferowania.

Fot. Newspix

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

16 komentarzy

Loading...