O tym, jak Shearer przyszedł wymienić się na koszulki i o arbitrze, który po meczu Spartaka z Legią wyjeżdżał z Moskwy bogatszy o dwa futra. Jaka egzotyczna liga zabiegała o Leszka Pisza. Dlaczego doskonałe warunki przygotowań przed ćwierćfinałem Ligi Mistrzów z Panathinaikosem… mogły Legii zaszkodzić. Niebawem rozpoczną się boje Legii w eliminacjach Champions League – z tej okazji rozmowa ze Zbigniewem Mandziejewiczem, który w pamiętnej edycji 95/96 w barwach mistrza Polski rozegrał wszystkie mecze.
***
Panie Zbigniewie, jak to było z tą koszulką Alana Shearera?
Po meczu na Łazienkowskiej podszedłem i spytałem czy nie wymienilibyśmy się koszulkami. Powiedział, że nie, bo komuś obiecał czy coś takiego. Wspomniał, że wymienimy się w Anglii. Myślałem, że może tak powiedział na odczepnego. Na Blackburn zremisowaliśmy 0:0, ja schodzę do szatni, a tu podchodzi Shearer. Wymieniliśmy się, potem poszedł do angielskiej telewizji udzielać wywiadu. Facet na dużym poziomie, po takich drobnych rzeczach poznaje się klasę. No i wspaniały piłkarz, ale my wtedy nie baliśmy się nikogo. Tworzyliśmy zespół na boisku, ale też poza nim. Tam w Legii z każdym można było konie kraść.
Pan zagrał jednak już rok wcześniej w eliminacjach, kiedy w Splicie Hajduk wygrał 4:0.
Zagrałem w tym meczu na własne życzenie i własną odpowiedzialność, bo dopiero wchodziłem w trening po operacji. Hajduk miał wtedy więcej doświadczenia. Wzmocnili się przed eliminacjami bardzo mocno. Można popatrzeć, ilu tam było reprezentantów, a nawet że wyszli wtedy z grupy i zagrali w ćwierćfinale.
My, po mistrzostwie, z takim składem – może poczuliśmy się za mocni. Może zgubiło nas to, co później IFK, gdzie Szwedzi mówili po wylosowaniu nas, że spokojnie mają już grupę, a awans zapewnią sobie już w Polsce. Tam grali reprezentanci Szwecji, choćby Ravelli, młody Blomqvist, który potem poszedł do Manchesteru United. Dobra drużyna, ale trzeba mieć zawsze pokorę do przeciwnika. Nikt jeszcze na gębę meczu nie wygrał – zawsze trzeba wygrać na boisku.
A u was jakie były nastroje po wylosowaniu Szwedów?
Silne, ale bez przesadnej pewności siebie. Graliśmy natomiast w tamtych czasach dużo prestiżowych sparingów w Niemczech, Francji, Włoszech. Pamiętam mecz z Lyonem, z Augsburgiem, z Auxerre. To były bardzo ważne przetarcia, choć tylko mecze towarzyskie, ale na własnej skórze przekonywaliśmy się, że nie jesteśmy gorsi, że gramy na europejskim poziomie. Zwycięstwa w lidze – choć ta liga była wtedy całkiem mocna – jednak mogą wprowadzić fałszywe przekonanie o własnej sile.
Pamiętam nawet mecz z Galatasaray, gdzie tamtejszy niemiecki trener, Holmann, prosto po sparingu chciał kupować Jacka Zielińskiego. Wygraliśmy z nimi 3:0, a Jacek, wiadomo jaka to była klasa. Te mecze procentowały. Nie patrzyliśmy na nazwiska, kto gra w IFK. Chcieliśmy wygrać i tyle.
Rewanż z IFK był o tyle ciekawy, że w składzie nie było Leszka Pisza, co podobno w szatni wzbudziło konsternację.
Taką trener podjął decyzję taktyczną i koniec. Człowiek się tego na pewno nie spodziewał. Dochodziły jednak słuchy, że Leszka chcą połamać. Graliśmy też na mniejszym stadionie, nie tym głównym – chcieli wziąć nas do młyna. Myśleli, że mniejsze boisko i trybuny tuż przy murawie będą ich atutem, że się może wystraszymy dopingu. A jaki polski piłkarz po tym, co działo się wówczas na trybunach w naszej lidze, mógł się bać zagranicznych trybun?
Manewr taktyczny się sprawdził, Leszek wszedł i zagrał wspaniale. My otoczyliśmy go ochroną. Mieliśmy taką zasadę, że jak kogoś z naszych kopali, to drugi oddawał. Jak ktoś specjalnie kopnął Leszka, to następny kolega meldował się w tego gościa. Pokazywał, że nogi nie odkładamy. Nigdy poszkodowany nie oddawał, bo to większe ryzyko kartki. Nikt nie pękał, wszyscy byliśmy jak palce jednej dłoni.
Pamiętam tamtą jesień jako intensywny czas – granie co trzy dni, bywało, że problem był ze zorganizowaniem treningów. Czasem tylko wracałem do domu, żona robiła przepiórkę rzeczy i znowu autokar, znowu samolot, znowu hotel.
To była życiowa forma Leszka Pisza?
Na pewno. Leszek rządził tak na boisku, jak i w szatni. Kapitan przez duże “K”. Umiał rozładować atmosferę, umiał zmobilizować. Budował atmosferę. Miał też wtedy Leszek ciekawą propozycję wyjazdu – do Japonii, gdzie liga bardzo się rozwijała i sporo płaciła, grali tam nawet reprezentanci Brazylii.
Źródło: “Piłka Nożna”, numer 24 z 1994 roku
A kto pana zdaniem był najbardziej niedocenianym zawodnikiem tamtej Legii?
Może Maciek Szczęsny. Radek Michalski. Jacek Zieliński. To były rewelacyjne postacie, mające miejsce w historii Legii, polskiej piłki, ale chyba i tak niedoceniane. Natomiast całą tamtą jedenastkę można było brać w ciemno, zawsze natomiast jest tak, że prasa kreuje pewne postacie i ich popularność.
Ciekawi mnie postać Andrzeja Kubicy, który zagrał w Lidze Mistrzów, potem zrobił niezłą karierę, bywał za granicę królem strzelców, ale jakoś się w Legii nie odnalazł.
My wiedzieliśmy, że Andrzej potrafi grać, ale nie pasował do nas pod względem taktycznym. Graliśmy szybką piłkę – Andrzej wolał piłkę przetrzymać, kiwnąć. Tak często się zdarza, że mamy dobrego piłkarza, ale akurat nie pasuje do systemu gry. Gdzie indziej jest bardziej dopasowany do niego i to wygląda lepiej. Dlatego trzeba zawsze dobrze się zastanowić: dlaczego temu piłkarzowi nie wyszło ostatnio? Przyczyny wcale nie muszą być takie, że jest słaby – Andrzej na pewno nie był.
Atmosferę budują zawsze wyniki, ale u was nie tylko.
Zawsze dużo przed treningiem przyjeżdżało się na kawę. Mieliśmy też swoje zawody w szatni – podbijanie piłki o ścianę raz lewą, raz prawą nogą, prostym podbiciem. Leszek był rekordzistą. Poza tym, wiadomo, nie będę zdradzał tajemnicy, że jechało się do Garażu. Kto chciał piwo wypić to wypił, ale też byli tacy, co jechali na herbatę, ale posiedzieć z nami. Rzadko się natomiast mówi – w Garażu było bardzo dobre jedzenie! To też sprawiło, że tam lubiliśmy chodzić.
W książce “Kowal. Prawdziwa historia” wspominane jest, jak Leszek Pisz z Markiem Jóźwiakiem zgolili panu wąsy. Trzeba się było mieć na baczności w tamtej szatni?
Odmłodniałem w jedną noc o dziesięć lat. Żarty to norma, trzeba mieć do siebie dystans. Na pewno nie byłem na nich zły.
Na pierwszym meczu z Rosenborgiem, wygranym pewnie, niosła was ta pewność po wygranym dwumeczu, czy jednak podejście do meczu w grupie było inne?
Pełny stadion, nasi kibice… Powtórzę: my się nie baliśmy żadnego zespołu, szczególnie w Warszawie. Chcieliśmy atakować, chcieliśmy wygrywać, zdobywać bramki. Ale wiedzieliśmy też, że to ciężka praca do wykonania – trzeba zrobić trzy punkty, to potem będziemy odpoczywać.
Dość kontrowersyjny z perspektywy jest natomiast mecz w Moskwie. Sędzia wyjechał stamtąd z dwoma futrami.
Byliśmy jednak nowicjuszem w Lidze Mistrzów i nie ma co ukrywać, w Moskwie sędzia nas skrzywdził. I w kwestii karnego, i różnych innych sytuacji. Graliśmy uważam, że bardzo dobry mecz. Po moim strzale Rosjanin wybił piłkę z linii. Trafił Marek Jóźwiak. Gdyby nie arbiter, byłby przynajmniej remis. U siebie też z Rosjanami przegraliśmy nieszczęśliwie. Jedyny mecz, gdzie faktycznie zagraliśmy źle, to Rosenborg. 0:4. Można mówić, że mieliśmy dobre okazje przy stanie 0:0, no ale jednak 0:4 nic nie tłumaczy.
Dziurawy bak, zapowietrzone hamulce. Złoty polonez to był dramat – przeczytaj inny wywiad z piłkarzem tamtej Legii, Ryszardem Stańkiem
Mecze z Blackburn chyba jednak najbardziej zapadły w pamięć: żadnej straconej bramki, cztery punkty na mistrzu Anglii.
Tam było gorąco, Maciek Szczęsny dwa razy wyciągał niemożliwe sytuacje. Uratował nas. Natomiast zostaliśmy zaskoczeni przez angielskich kibiców. Gdy Blackburn odpadło, klaskali, dziękowali swoim za grę, ale też docenili naszą charakterną grę.
Co by nie mówić, trzeba zwrócić uwagę, że tamta drużyna miała silne wszystkie formacje. Bardzo dobry bramkarz, bardzo dobra obrona, bardzo dobre boki pomocy, środek, atak. Tak to powinno funkcjonować. Słabe punkty szybko zostaną na tym poziomie obnażone.
Różne historie krążą o Januszu Romanowskim, ale chyba nie można odmówić tego, że do Ligi Mistrzów faktycznie byliście przygotowani na tyle optymalnie, na ile to możliwe. Tak pod względem składu, finansów, jak i tych wspomnianych przez pana wyjazdów.
To prawda. Zespół mocny, wzmacniany. Załatwiani mocni sparingpartnerzy. Finanse… Po awansie usiedliśmy radą drużyny z panem Romanowskim do stołu. I było OK, wszystko dogadane. Pieniądze wypłacano w klubie, a wiadomo jakie były wtedy nominały. Jak ktoś nie miał w co schować, to brał zrywkę i wiózł to do banku. Spotykaliśmy się w jednej kolejce.
Jedyne, czego nie mieliśmy, to boisk. Jeździliśmy więc za granicę. Paradoksalnie w kluczowym momencie… to się zemściło. Całą zimę, po wyjściu z grupy i wylosowaniu Panathinaikos, graliśmy na równiutkich włoskich murawach. A potem wracamy. W Polsce wielkie opady śniegu, mróz skuł murawę na Łazienkowskiej. Sypana na to sól w ogromnych ilościach, nawóz i nie wiadomo co jeszcze. Smród niewyobrażalny, gnojówa nie boisko. Grekom to pasowało, bo wiedzieli, że lepiej będzie się na takim boisku bronić, a my u siebie byliśmy bardzo mocni. Całe jednak przygotowania do tego meczu… co po tym, że wypracuje się dobrą grę, jak na tym nie dało się grać? Może właśnie jakbyśmy zostali w Polsce, trenowali na trudnej murawie, na mrozie, byłoby to naszym atutem?
A co myśleliście po samym wylosowaniu Panathinaikosu – to nie był najtrudniejszy możliwy rywal, wygrali dość sensacyjnie swoją grupę.
Ale wiedzieliśmy, że będzie ciężko. Natomiast ten dwumecz był dość specyficzny, kontrowersyjny. O boisku u nas już mówiłem. A wyjazd… Wiem jak kibice odbierają zasłanianie się arbitrami. Nikt nie lubi wymówek. Ale też są takie sytuacje, gdy pewne rzeczy są ewidentne. Po czasie okazało się – co wiadomo z bardzo dobrze poinformowanych źródeł – że rosyjski sędzia, który sędziował rewanż w Grecji, od tygodnia mieszkał na jachcie prezesa Panathinaikosu. Można obejrzeć ten mecz uważnie pod tym kątem, a nie tylko czerwonej kartki Jałochy. Jak w dziesiątkę z taką drużyną prowadzić atak pozycyjny? Gonić wynik?
To, czego często brakuje polskim drużynom, to konsekwencja. Odnieśliście sukces, a potem drużyna się rozpadła. Tymczasem można było coś zbudować – taki Rosenborg w tamtych latach był bywalcem Ligi Mistrzów.
Zaczęła się niestety wojna między działaczami, panem Romanowskim i panami z wojska. Zostaliśmy podzieleni. Wojsko miało prawa do jedenastu zawodników, pan Romanowski podobnie. Dwie drużyny w jednej szatni. My byliśmy monolitem, ale gdzieś to też na nas wpływało. Zaczęły się podejrzenia: a może ten gra więcej, bo są naciski z góry? Nie było pewności, ale gdzieś sam fakt, że tak można było myśleć, pokazywał jak to się psuło.
Jak dobrze płaciła Legia? Później szedł pan do ligi austriackiej, miał porównanie na tle europejskich średniaków.
Odchodziłem do Steyr w wieku 36 lat. W Legii budowano nowy zespół, chciano świeżej krwi. Natomiast w Austrii płacili jednak lepiej niż w Legii. Można nawet spojrzeć, że wtedy wielu Polaków tam wyjeżdżało. Ostatnio byłem w Linzu, rozmawiałem z tamtejszym dyrektorem sportowym – kiedyś graliśmy przeciwko sobie. Mówi, że dziś nie ma na to szans.
Największe sukcesy odniósł pan rzecz jasna z trenerem Janasem, ale jeszcze załapał się by zobaczyć z bliska warsztat Janusza Wójcika. Jak go pan wspomina?
Wójcik umiał zrobić atmosferę, podpompować młodszych zawodników. Zawsze chciał wygrywać, każdy mecz. Paweł Janas dobrze znał piłkarską szatnię. Wiedział kiedy dokręcić śrubę, a kiedy akurat szatnia potrzebuje oddechu. No i jeszcze był trener Lucjan Brychczy. Wielka piłkarska klasa. Jak graliśmy w dziadka, nigdy nie wchodził do środka. Albo jak trenował bramkarzy, nawet takich jak Maciej Szczęsny i Zbigniew Robakiewicz, przecież świetnych.
– Maciek, piłka w lewo.
I tam poszła, i Maciek nic nie mógł zrobić.
– Robak, piłka w prawo.
I tam poszła, nie dawał rady. Niesamowite umiejętności. Nie dziwiło, ze jak Puskas szedł do Realu, powiedział: chcę, żebyście sprowadzili też “Kiciego”. Ale nie było wtedy rady, PRL nie wypuszczał zawodników.
Pan jak na obrońcę strzelał sporo bramek, czy w Śląsku, czy w Legii. Miał pan jakiś sekret skuteczności pod bramką rywala?
Nawet bym chętnie sprawdził statystyki ile tego było, ale faktycznie, w lidze jeśli chodzi o obrońców bywałem w czołówce. Takie miałem zadanie przy stałych fragmentach gry. Najważniejszy jest tajming. Trzeba wiedzieć kiedy ruszyć, w którym momencie. Do tego przeczytać grę – jak kto się ruszy.
Natomiast miałem przyjemność grać z wieloma zawodnikami, którzy wspaniale dorzucali, więc zawsze było łatwiej. Leszek Pisz, Grzesiu Lewandowski, Jacek Bednarz, a w Śląsku Ryszard Tarasiewicz czy Mirek Pękala. O, Mirek to był wspaniały piłkarz. Lewa, prawa noga. Charakter do gry. Super kapitan, rewelacyjny zawodnik. Powinien zrobić karierę na Zachodzie, ale wiadomo jak wtedy było z wyjazdami. Niestety zawsze będziemy się zastanawiać jak by to było – czy te talenty, których w lidze mieliśmy mnóstwo, w praktycznie każdej drużynie, nie zahamowane zostały tymi problemami wyjazdowymi. Tam mogli zrobić kolejny krok w rozwoju.
Pan miał kiedyś ciekawą propozycję z Zachodu?
Jak grałem w Śląsku to przyszła propozycja z Nancy. Dawali za mnie 250 tysięcy marek. Wszystko dogadane, mój kontrakt trzyletni też. Francuzi przylecieli na lotnisko w Poznaniu – wrocławskie było remontowane – nikt z Wrocławia nawet nie wysłał do nich auta. Po prostu krzyknęli nagle pół miliona marek. No i sprawa się rozeszła.
W Śląsku spędził pan aż dziesięć lat. Co pan wspomina jako najprzyjemniejszego?
Przede wszystkim to, że tu dostałem szansę gry w pierwszej lidze, tu grałem przed wspaniałymi kibicami, tu spotkałem też świetnych piłkarzy i kolegów. Mówiłem o Mirku Pękali, a przecież Rysiu Tarasiewicz, Waldek Prusik, Paweł Król… Każdy gdyby mógł wyjechać w dowolnym momencie jak to ma miejsce dzisiaj kto wie jak daleko by zaszedł. Ale taka to była liga. Co mecz, to jakieś mocne postacie, w każdej drużynie. Tu Okoński, tam Ogaza, tu bardzo mocny Widzew ze Smolarkiem…
Skarb Kibica “Tempo”, wiosna 1988.
Który z piłkarzy ligowych lat osiemdziesiątych był najtrudniejszy do upilnowania pana zdaniem? Może wspomniany “Okoń”, król dryblingu?
Niby tak, ale nic mu nie ujmując, mieliśmy na niego patent. Stefan Machaj bardzo dobrze sobie z nim radził. Dla mnie – Jasiu Furtok. Rewelacyjny. Silny, sprytny, skuteczny. Cała ofensywa Furtok-Kapica-Koniarek była bardzo groźna. Albo jak Darek Dziekanowski miał swój mecz, wtedy było bardzo ciężko go zatrzymać.
Z takich talentów zawsze wspomina się Dariusza Marciniaka, z którym grał pan w Śląsku. Niech pan powie – faktycznie był tak wielkim talentem, czy to zostało troszkę rozdmuchane?
Skąd. Już jako nastolatek był niesamowity. Miał kiwkę, że szedł między dwóch trzech, a piłka zostawała przy jego nodze. Miał niesamowity “klej” w grze. No i smykałkę do bramek.
Dla mnie wymowne, że jak już byłem trenerem w Pomeranii Police, to wziąłem go do siebie. Co on wtedy wyprawiał w III lidze… Graliśmy też w Pucharze Polski. Przeszliśmy Groclin i Lech, dotarliśmy do ćwierćfinału. Strasznie chciała go Pogoń Szczecin. Później graliśmy z Polonią Darka Wdowczyka, która szła na mistrzostwo. I oni, najlepsi wtedy w kraju, też o Darka pytali. Nie przypadek.
W Policach nieszczególnie chcieli Darka, poręczyłem za niego. Brałem przeznaczone dla niego pieniądze i przekazywałem je bezpośrednio jego żonie. On skupiał się na piłce. Ale jak prezes zobaczył, że można by Darka sprzedać, podpisali jakiś nowy kontrakt, potem to, tamto… Pogubił się. Miał papiery na zostanie wielkim piłkarzem, takie jest moje zdanie.
Trafił pan do Śląska z małego klubu, ta kariera nie była oczywista.
Jestem wychowankiem BKS Bolesławiec, może małego klubu, ale który miał trochę “gwiazd”. Był tu pierwszoligowy boks, mocne podnoszenie ciężarów. Piłkarsko – stąd pochodził Maculewicz. Natomiast gdy wziął mnie Śląsk, byłem akurat w wojsku w Żaganiu. Zagraliśmy sparing, strzeliłem dwie bramki. Postanowili zaryzykować.
Rzeczywiście pan w wojsku normalnie musiał służyć, czy gra w Żaganiu coś ułatwiała?
Normalnie, od rana się wstawało, pracowało, a wcześniej było kotem. To były czasy, gdy do przysięgi żołnierz – jak to się mówiło – nie oddychał. Szkoła życia. Tylko po południu szło się potrenować w piłkę. Dopiero w Śląsku już była specjalna kompania sportowa, oddelegowany byłem do internatu, miałem się skupić tylko na sporcie.
Był pan zawodnikiem wyjątkowo długowiecznym – jeszcze w wieku 38 lat grał w Ekstraklasie w barwach GKS-u Katowice.
Wtedy, w GKS-ie, trenerem zostawał Marek Koniarek, z którym grałem w Steyrze. Namówił mnie. Ale akurat zbiegło się sporo złych rzeczy. Raz, że miałem bardzo duży kamień na nerce. Bolało, zgłaszałem się do lekarza, nie potrafili tego wykryć choć robiłem wiele badań. Później też na remontowanej autostradzie wyjechała mi Tatra – zjechałem na pobocze, a tam akurat ścięte przy remoncie drzewo. Wypadek.
Poważny?
Miałem pęknięty obojczyk, pod kolanem zeszła skóra. Łącznie założono mi 58 szwów.
I dalej pan grał, GKS to nie był koniec kariery.
Do dziś gram! Co prawda w oldbojach, ale trzeba się nabiegać za 35-letnimi młodzieniaszkami. Dobrze funkcjonuję.
Tęskni się zawsze byłym piłkarzom za boiskiem – pan na nim pozostaje, ale to jednak nie ta stawka.
Człowiek robił to zawsze. Piłkę kochał. W pewnym momencie tego nie ma. Zabrane. Koniec. Tęskni się nawet za tym stresem. Teraz, jak trenuję, to inaczej się taki mecz przeżywa. Bardziej się przeżywa oglądając z boku niż grając na boisku.
Coś by pan zmienił w swojej karierze, gdyby dostał drugą szansę?
Myślę, że swoje szanse i tak wykorzystałem. Wyszedłem z niższej ligi, wcale nie musiałem trafić do ekstraklasy. Uważam, że tutaj jest potencjał polskiej piłki. Gdzieś tam, w niższych ligach, są talenty, które czekają aż ktoś ich dostrzeże. Oczywiście, Legia chce grać w Lidze Mistrzów – musi ściągać bardzo dobrych zawodników, także zagranicznych. Ale wierzę, że są tam perełki do wyłuskania.
Jak pan widzi szanse Legii w pucharach w tym sezonie?
Jestem dużym optymistą. Transfery są rozsądne, a wydaje się, że Vuković jest kimś, kto będzie umiał ich wkomponować, uczynić z nich kolektyw.
Przydałby się dzisiejszej Legii obrońca Zbigniew Mandziejewicz?
Na pewno powalczyłbym o miejsce w składzie.
Leszek Milewski
Fot. NewsPix
Fot. NewsPix